Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KSIĘGA VII: „Przebudzenie”. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KSIĘGA VII: „Przebudzenie”. Pokaż wszystkie posty

28 maja 2018

Podziękowania

O. Mój. Boże.
Powinnam chyba teraz napisać coś twórczego i czuję, że wyjdzie mi tutaj cała powieść… O ile oczywiście zapanuję nad pustką w głowie. Ale po kolei. Aczkolwiek jeśli ktoś nie ma cierpliwości do czytania mojego ględzenia tutaj, to już na wstępie zostawiam Wam najistotniejszą informację: prolog „Łowcy”, czyli ósmej księga, wjeżdża już 1 czerwca. Zwykle robiłam sobie około tygodnia przerwy, ale tym razem bym nie mogła, zwłaszcza że podczas pisania ostatniej księgi zastoje pojawiały się zdecydowanie zbyt często.
Tych, którzy jeszcze nie czytali epilogu, odsyłam tutaj: KLIK. Polecam, bo naprawdę nie ręczę, że nie zarzucę gdzieś tutaj spojlerem.
Półtora roku. Od lat nie zeszło mi tyle na żadną księgę tutaj, a jednak miesiące, które poświęciłam na „Przebudzenie”, były dla mnie tak burzliwe, że do tej pory nie wierzę. Brałam pod uwagę wiele rzeczy, w tym to, że po blisko dekadzie pisania (z czego siedem lat poświeciłam tej historii) mogłabym doznać małego załamania, wypalić się, cokolwiek. W trakcie cała radość gdzieś uleciała, bo ja najzwyczajniej w świecie nie miałam siły – a ciężko w takiej sytuacji czerpać przyjemność nawet z tego, co tak bardzo się kocha.
Samo „Przebudzenie” okazało się najbardziej wymagającą i żyjącą swoim życiem księgą, jaką pisałam. Szczerze mówiąc, w trakcie całkowicie zmieniłam zarys. Jasne, łowcy mieli się pojawić – wątek Liz od początku był czymś stałym – ale nie sądziłam, że to przybierze taki obrót. Organizacja, Layla, to wszystko wyszło w trakcie pisaniu, w międzyczasie spychając gdzieś na bok wątek Beatrycze i Lawrence’a. Ale nie ma tego złego. Bo jestem z tej formy zadowolona o wiele bardziej niż z pierwotnej wersji, która zakładała wojnę z Volturi. Dawno tak nie improwizowałam, ale na tę chwilę wszystko składa mi się w całość o wiele sensowniej niż moje początkowe plany… Więc chyba jest dobrze, prawda?
Cassandra, Ryan… Pojawili się i odegrają większą rolę. Zwłaszcza on, ale nie uprzedzajmy faktów. Możliwe, że będę mogła zdradzić Wam ciekawostkę pod kolejnymi podziękowaniami, może za rok, bo tym razem nie planuję żadnych miesięcznych zastojów. Chyba.
Tak czy inaczej, dużo się działo. Teraz wiem, że to przede wszystkim choroba, a ja najgorsze mam już za sobą. Aczkolwiek nie przeczę, że żal mi czasu, który zmarnowałam. Poniekąd, bo nie w całości, niemniej przy moim przyzwyczajeniu, by pisać codziennie, brak motywacji nawet przez cały miesiąc, to istny koszmar.
Mogłabym się tutaj rozwodzić nad tym, co było, ale to i tak niczego nie zmieni. Najważniejsze, że pewien etap za mną – było i, mam nadzieję, nie wróci. Za to nie ma tego złego, bo ostatni rok jednak sporo mi dał. Począwszy od czegoś tak błahego, jak ponowna radość z pisania dla Was (wróciłam do rytmu – i oby tak pozostało), po nową pasję (tłumaczenia to naprawdę świetna sprawa), ale przede wszystkim świadomość, że mam wokół siebie cudownych ludzi. I naprawdę nie ma znaczenia, że niektórzy z nich są daleko.
No to lecimy z podziękowaniami.
Gabi – bo nie mogłoby Ciebie zabraknąć. I nie ma dla mnie znaczenia czy będziesz ze mną na bieżąco, raz na rok, a może w pewnym momencie przestaniesz czytać całkowicie. Bo ja od dawna mam w Tobie kogoś więcej niż tylko czytelniczkę czy przyjaciółkę. Dalej uważam, że dzień, w którym się tutaj pojawiłaś, był jednym z moich najlepszych. Po prostu dziękuję, że jesteś, sis. Więcej nie muszę dodawać, bo Ty sama najlepiej wiesz za co jestem wdzięczna. I tak, dalej będę Cię dręczyć pomysłami, fragmentami i moim narzekaniem =P
Guśka – bo wiem, że jesteś i prędzej czy później tutaj trafisz. Uwielbiam nasze rozmowy, nie tylko wtedy, kiedy komentujesz to, co napisałam. Chociaż na to też zawsze czekam, bo wiem, że jeśli coś zepsułam, Ty to wynajdziesz. Także w razie co śmiało, szczególnie po tej księdze, gdzie na pewno coś namieszałam. Tak czy inaczej, Tobie też dziękuję za to, że jesteś – nie tylko tutaj, ale przede wszystkim prywatnie. W końcu każda z moich historii kiedyś dobiegnie końca, ale znajomości, które zawarłam, zostaną.
Dream Ala – bo dzięki Tobie miałam cierpliwość, by przerzucać to monstrum na Wattpada (który dalej mnie nienawidzi, tak swoją drogą). Wierz mi, że to cudowne uczucie, kiedy nagle odkrywasz, że ktoś jest z Tobą od lat – dotychczas po cichu, ale to nie ma znaczenia. Teraz tym bardziej sądzę, że było warto zdecydować się na publikację w dwóch miejscach. Dziękuję za obecność, tych kilka rozmów (oby więcej takich!) i mentalne wsparcie przy przenosinach! ^ ^
Shanzi – ujawniłaś się niedawno i bardzo się z tego cieszę, bo cudownie mi się z Tobą rozmawia. Dziękuję Ci za tyle ciepłych słów, wsparcie i to, że masz o mojej pisaninie lepsze zdanie niż ja sama kiedykolwiek będę miała. I za to, że dzięki Tobie tak bardzo nakręciłam się na wątek z Renesmee, że aż się nie mogę doczekać. To bardzo mi pomogło przy klarowaniu planów na „Łowcę”, więc… Tak, obyś wciąż miała do mnie cierpliwość! :D
King Balor – bo wierzę, że wciąż tutaj jesteś, chociaż dawno nie pisaliśmy. Nie zmienia to faktu, że jestem wdzięczą za każdą rozmowę, komentarz i to, że mogłam się wygadać. To wiele dla mnie znaczy, tak jak i świadomość, że ktoś czeka, komuś po prostu się to, co robię, podoba. Dziękuję Ci bardzo. Och, no i za bycie takim moim „rodzynkiem”, bo wciąż jesteś jedynym moim czytelnikiem, o którym wiem. Czuj się wyróżniony, o! :3
Kala – a więc kolejna osoba, która nagle się ujawniła. I jestem za to wdzięczna. Tak jak i za sugestię co do wyglądu Damiena. Dziękuję raz jeszcze – i za to, i za obecność!
Dziękuję też Klaudii122, Izabelli Dworskiej, JK i każdemu anonimkowi, który przewinął się przez mój blog, ale w żaden sposób się nie podpisał. Jeśli kogoś z Was pominęłam, pięknie proszę o wybaczenie. Wciąż mam mętlik w głowie, to jednak niczego nie zmienia – bo ja i tak jestem Wam wdzięczna.
Dziękuję również Tobie, jeśli dotarłeś do tego miejsca.
Wciąż zadziwiacie mnie i tym, ilu Was jest. Niektórzy być może pojawiają się tylko na moment, inni są ze mną od zawsze – często jako bezimienne anioły, obecności których mogę się domyślać wyłącznie przez statystki. To dla mnie wciąż niepojęte, że ktokolwiek prócz mnie może lubić tę historię, bohaterów, cały świat, którym dotychczas żyłam tylko ja. Zadziwiacie mnie za każdym razem, kiedy piszecie, że chce Wam się to czytać – albo że nadrobiliście całość w którym czasie, w niektórych przypadkach kilkukrotnie. To po prostu niesamowite. I ja zawsze będę za to wdzięczna.
Ha, piszę podziękowania już po raz siódmy na tym blogu, a jednak za każdym razem czuję się tak, jakbym podchodziła do tego pierwszy raz. Podejrzewam, że brzmi to jak nieogarnięty bełkot i za to przepraszam, ale niezmiennie się emocjonuje. Swoją drogą, aktualnie podziękowania są dłuższe od epilogu, no cóż…
A będą jeszcze dłuższe.
Co mogłabym dodać na koniec? Kolejna księga już wkrótce, pomysł żyje własnym życiem, a ja wciąż mam Wam wiele do powiedzenia. Zresztą mimo licznych zastojów, zdążyłam zrobić kilka nowych rzeczy. Przerzucenie całego „Lost in the Time” na Wattpada to jedna z nich, więc jeśli komuś wygodniej czytać tam, zapraszam: KLIK. Niemniej lojalnie uprzedzam, że z publikacją tam bywa różnie. I to nie dlatego, że nie chcę publikować regularnie – to Wattpad ma czasem takie odloty, że po prostu nie jestem w stanie nic dodać.
Przypominam, że od jakiegoś czasu mam stronę na Facebooku, wiec zapraszam: KLIK. Ponadto w czasie publikowania „Przebudzenia” pojawili się aż trzy dodatki do serii: dwie miniaturki („Przyjaciel” oraz „Nigdy nie chciałam być matką…”), a także zaczęłam mini powieść „Niosąca Radość”. Nie jest źle, prawda?
Z mojej strony to już chyba tyle. Tak więc do napisania 1 czerwca albo jeszcze tutaj, w komentarzach, bo zawsze odpowiadam (na blogu albo prywatnie). Mam nadzieję, że mimo wszystko jesteście usatysfakcjonowani i nie macie mnie dość – i to mimo tych przerw, śmierci Setha i Allegry, a także epilogu z ugryzieniem Beatrycze…
Gdyby ktoś jeszcze nie widział, od jakiegoś czasu dostępny jest opis „Łowcy”: KLIK. I zwyczajowa garstka statystyk dla tej księgi: KLIK.
Do później!

Epilog

Lawrence
To trwało za długo.
Podejrzewał, że jest przewrażliwiony i najpewniej przesadzał, ale trudno. Liczyło się, że zdecydowanie zbyt długo krążył przed domem, odchodząc od zmysłów i czekając na jakikolwiek znak ze strony Beatrycze.
Czuł ją w środku – zresztą tylko ją – ale to okazało się impulsem zbyt słabym, by mógł się uspokoić. W zasadzie ten budynek od samego początku wzbudzał w nim emocje, których nie potrafił jednoznacznie określić. Z pewnością niepokój, ale to nie miało sensu, skoro koniec końców puścił Trycze samą, bez większych oporów ulegając jej błaganiom. Chciała wejść do dziwnego domu, twierdząc, że cały ten czas śniła o nim i coś przyciągało ją do tego miejsca? Żaden problem! Nic nie znaczyło, że nagle znalazła się tutaj, we Włoszech, na dodatek całkiem sama!
Zacisnął usta. Zdążył już nakląć się na czym świat stoi, kiedy dowiedział się, że była w pobliżu. Swoją drogą, wciąż miał ochotę zabić Camerona, a potem poprosić Jocelyne, by go wskrzesiła, by mógł ponowić cały proces jeszcze kilka razy. To naprawdę było cholernie pociągającą perspektywą, jednak przyjemności – przynajmniej tymczasowo – musiały jeszcze poczekać.
Bez pośpiechu obszedł dom dookoła, już sam nie był pewien, który raz. Ostatnich pięć minut, zadecydował i doszedł do wniosku, że to i tak było z jego strony aktem łaskawości.
Odpuścił po niespełna minucie.
To było niczym impuls, którego nie potrafił zignorować. Nagle po prostu wiedział, że nie może dłużej zwlekać – że powinien wejść do środka już, teraz, natychmiast. Pamiętał, że drzwi wejściowe były zamknięte, a jednak to one znajdowały się najbliżej, więc instynktownie ruszył ku nim. Cóż, najwyżej ktoś później miał mieć do niego pretensje o wyrwane zawiasy – trudno. Zważywszy na to, jak wiele razy i na ile różnych sposobów podpadał wszystkim wokół, wyłamane drzwi wypadały naprawdę słabo na tle innych przewinień.
A jednak zamek ustąpił od razu, ledwo tylko nacisnął klamkę. Powinno go to zaskoczyć, a jednak w pośpiechu nie zwrócił na to uwagi, skupiony na Beatrycze.
Nie miał problemu z tym, żeby ją odszukać. Tylko z jednego pokoju wydobywał się słaby blask, który ostatecznie okazał się spowodowany przez płonący w kominku ogień. W samym środku złocistego kręgu, rzucanego przez płomienie, dostrzegł dwie postacie – jedną klęczącą po drugiej – i to wystarczyło, żeby zamarł w bezruchu, co najmniej zaskoczony.
Amelie z wolna uniosła głowę. Jak gdyby nigdy nic trzymała w ramionach Beatrycze, raz po raz przeczesując jej włosy palcami. Wydawała się spokojna i przesadnie skupiona, ale o w najmniejszym stopniu nie uspokoiło Lawrence’a.
– Coś ty jej zrobiła?! – warknął, przesuwając się naprzód.
Jedno spojrzenie wampirzycy wystarczyło, żeby zamarł w miejscu. Nie miał pojęcia, co miała w sobie ta kobieta, ale potrafiła wzbudzać lęk z równie wielką wprawą, co i Isobel. Co więcej, w tamtej chwili ot tak mogła zadecydować, co stanie się z Beatrycze, a nie zamierzał ryzykować jej życia. Wystarczyło, że już teraz musiało wydarzyć się coś niedobrego; skoro była nieprzytomna, niemalże bez życia…
– Jeszcze nic – odpowiedziała ze spokojem Amelie. Wyprostowała się, bardziej stanowczo obejmując Beatrycze. – I nie patrz na mnie w ten sposób. Sam przyszedłeś do mnie po pomoc.
Ledwo powstrzymał gniewne warknięcie. Owszem, tak, był zdesperowany, zwłaszcza po tym jak Rafael odmówił chronienia kogokolwiek prócz Eleny. Amelie pojawiła się ze swoją ofertą w samą porę i chociaż nie wierzył w jej dobre intencje, nawet się nie zawahał. Tak czuł, że może tego pożałować, ale – do cholery – zdecydowanie nie spodziewał się, że Beatrycze przyjdzie do głowy, by zorganizować sobie małą wycieczkę do Włoch!
Jeszcze… – wycedził przez zaciśnięte zęby. Jeśli chciała go nastraszyć, udało jej się. – To ty ją tu przyciągnęłaś? – zapytał pod wpływem impulsu.
Ta myśl przyszła mu do głowy nagle. W zasadzie sam nie był pewien, dlaczego wcześniej nie wziął tego pod uwagę, zwłaszcza że możliwość wydawała się nader prawdopodobna. Nie miał pojęcia, co kombinowała ta wampirzyca, ale jej obecność i to, że pojawiła się w najmniej przewidzianym momencie, były zastanawiające.
Kobieta spojrzała na niego w niemalże urażony sposób. Przez moment wyglądała wręcz na zagniewaną, ale wystarczyła chwila, by zdołała nad sobą zapanować.
– Spełniam obietnicę – oznajmiła lakonicznie.
Nie dodała niczego więcej.
Lawrence warknął, bynajmniej nie usatysfakcjonowany. Musiała mówić zagadkami? Zawsze się tak zachowywała, on zaś już od dawna nie miał pewności, komu służyła – Isobel, sobie samej czy może komukolwiek innego.
Co więcej, zdecydowanie nie miał się tego dowiedzieć. Nie wątpił, że nawet gdyby zaczął wypytywać, Amelie nie powiedziałaby mu niczego odkrywczego. Pod tym względem bywała równie upierdliwa, co i Roth z tym jego bredzeniem o czasie, zasadach i możliwych konsekwencjach.
– Co z Beatrycze? – zapytał w zamian. Jednak zdecydował się podejść bliżej, obojętny na to, że wampirzycy wyraźnie nie było to za rękę. – Nieważne czy to ty. Cokolwiek tutaj robisz…
– Jesteś tutaj dzięki mnie – odparowała chłodno. – A Ravena miała na nią oko, tak jak tego chciałeś. Jeśli akurat teraz chcesz oznajmić, że mi nie ufasz…
– Nigdy w pełni bym ci nie zaufał – warknął, dopiero po chwili orientując się, że wypowiadając te słowa mógł popełnić błąd.
O dziwo, Amelie tylko się uśmiechnęła – łagodnie, niemalże pobłażliwie, jakby wiedziała coś, czego on mógł co najwyżej się domyślać.
– I słusznie.
Mniej więcej wtedy wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Nawet gdyby chciał, nie mógłby zareagować. To była sekunda – tyle wystarczyło, by kobieta z prędkością i wprawą polującej kobry wgryzła się w gardło wciąż nieprzytomnej Beatrycze.
Nie od razu dotarło do niego to, co się działo. W zasadzie ciało zareagowało szybciej niż umysł, decydując o tym, że z dzikim warknięciem skoczył u Amelie. Musiała przewidzieć, że tak będzie, bo bez większego wysiłku uniknęła ataku, odskakując na bezpieczną odległość i pozwalając, by ciało Beatrycze osunęło się na podłogę. Powietrze jak na zawołanie wypełnił słodki zapach krwi, wampirzyca zaś jak gdyby nigdy nic zlizała rubinowe krople, które zbroczyły jej wargi.
A potem odwróciła się i jak gdyby nigdy nic uciekła, o czym poinformował go trzask zamykanych w pośpiechu drzwi wejściowych.
W pierwszym odruchu chciał za nią ruszyć, ale nie miał okazji. W zamian zamarł w bezruchu, rozszerzonymi oczami wpatrując się w Beatrycze – wciąż nieprzytomną, z raną na szyi i…
Zrozumienie pojawiło się na ułamek sekundy przed tym, jak zdecydował się dopaść do żony, tak jak uprzednio Amelie biorąc ją w ramiona. Dosłownie przelewała mu się w rękach, odchylając się w taki sposób, że bez przeszkód mógł zobaczyć dwa odcinające się na tle bladej skóry półksiężyce. Przez krótką chwilę był w stanie skupiać się wyłącznie na tym oraz świadomości, że wciąż słyszał trzepocące się w piersi kobiety serce – jednoznaczny dowód na to, że nadal żyła.
Do czasu.
Gdyby jeszcze kiedykolwiek było dane mu zasnąć, krzyk, który nagle wyrwał się z piersi Beatrycze, prześladowałby go w snach.

27 maja 2018

Trzysta pięćdziesiąt

Isobel
To było niczym impuls elektryczny – przemknęło przez jej od dawna martwe ciało, sprawiając, że wyprostowała się niczym struna. Nagle zamarła, przez kilka następnych sekund bezmyślnie wpatrując w przestrzeń. Chociaż minęły całe wieki, odkąd przestała potrzebować tlenu, poczuła się dziwnie z tym, że cokolwiek zmusiło ją do nieświadomego wstrzymania oddechu.
Królowa zadrżała, zaraz po tym niemalże zażenowana własną reakcją. Słabość do niej nie pasowała, nie wspominając o tym, że już prawie zapomniała, co to znaczy się bać. A jednak w tamtej chwili towarzyszyły jej niepokój i poczucie zagubienia tak silnego, że nawet gdyby chciała, nie mogłaby ich zignorować.
W pierwszej chwili do głowy przyszło jej, że to Ciemność kolejny raz przybyła, by się z nią zobaczyć. Zacisnęła usta, za wszelką cenę próbując zapanować nad mętlikiem w głowie. Nie czuła się dobrze z myślą o towarzystwie kogoś, kto z oczywistych względów miałby nad nią przewagę, a tym bardziej mógłby czegoś od niej oczekiwać. Już dawno przywykła, że to działało w drugą stronę – i że to ona była panią sytuacji, podczas gdy wszyscy inni musieli się dostosować.
A jednak kolejne sekund mijały, zaś Isobel nie wyczuwała niczego, co świadczyłoby o obecności Ciemności.
Wiedziała, że ta istota z łatwością mogła się przed nią ukryć, nawet jej uniemożliwiając odpowiednio wczesną reakcję. Gdyby nie chciał, by go wyczuła, mógłby kryć się w mroku nawet przez cały dzień, a ona nie byłaby tego świadoma. Kto wie, może obserwował ją wielokrotnie, zwłaszcza po ich ostatniej rozmowie, która…
Ophelia.
Mówił o Ophelii, przez co myślała o siostrze o wiele częściej, niż mogłaby sobie tego życzyć. Chciała uznać to za zamknięty rozdział, ale wspomnienie wracało, doprowadzając Isobel do szału. Przynajmniej potrafiła panować nad myślami, ale wampirzycy umysł miał to do siebie, że był pojemny. Przez to nawet gdy koncentrowała się na czymś innym, jakaś jej cząstka rozpamiętywała słowa Ciemności.
Nie chciała być nikomu niczego winna. Ale była i doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Teraz zaś Ophelia kolejny raz zaprzątała jej głowę, a to zdecydowanie nie było normalne.
Zaczęła niespokojnie krążyć, niezdolna do ustania w miejscu. W tamtej chwili cieszyła się z samotności i tego, że nikt nie był w stanie zobaczyć ją w takim stanie – tak bardzo pełną wątpliwości i chwiejną. Nie żeby musiała się przed kimkolwiek tłumaczyć, ale Isobel zdecydowanie nie przywykła do okazywania słabość ani przed obcymi, ani przed sobą samą. Wtedy czuła się niemalże jak słaby, nieporadny człowiek, a na to zdecydowanie nie zamierzała sobie pozwolić.
Co się zmieniło? Próbowała to określić, ale nie była w stanie. Mimo wszystko była pewna, że jakaś zmiana nastąpiła, czując to równie wyraźnie, co i lata temu własną nieporadność, kiedy uprzytomniła sobie że ci, którym zawdzięczała siłę, nagle się od niej odcięli. Tym razem szok nie był aż tak silny, ale i tak wzbudził w wampirzycy wątpliwości. Wiedziała, że działo się coś istotnego, co zwłaszcza po rozmowie z Ciemności mogła uznać za powiązane z siostrą. Chociaż nie przypuszczała, że Ophelia jeszcze kiedykolwiek okaże się problematyczna, najwyraźniej się myliła. I to akurat teraz, kiedy…
– Oddałam ją tobie – wymamrotała gniewnie. Miała nadzieję, że Ciemność słucha, choć z drugiej strony wypominanie czegoś tej istocie zdecydowanie nie było rozsądne. – Więc to twój problem. Miałeś ją zabrać…
Dłonie wampirzycy zadrżały, kiedy w pośpiechu zacisnęła je w pięści. Niewiele brakowało, by zaczęła niespokojnie miotać się na prawo i lewo, mając ochotę zniszczyć pierwszą rzecz, która wpadłaby jej w ręce. W zasadzie gdyby nie to, że miała słabość do mieszkania, w którym przebywała od czasu ucieczki z Volterry, bardzo chętnie rozniosłaby nawet cały budynek, gdyby tylko w ten sposób mogła poczuć się lepiej. Sęk w tym, że to miejsce odpowiadało jej o wiele bardziej od tych, w których bywała w ostatnim czasie, więc wolała zachować je w nienaruszonym stanie.
To było takie frustrujące! Zwykle gdy miała ochotę się wyładować, nie musiała się powstrzymywać. Gdyby wciąż dzierżyła władzę w Mieście Nocy, wystarczyłoby jedno skinienie, by przyprowadzono jej jakąś małoistotną duszyczkę, którą mogłaby się bawić do woli. Pozwoliłaby, żeby posadzka spłynęła krwią, nie musząc tracić czasu na zastanawianie, czy ta przyciągnie czyjąkolwiek uwagę, czy powinna się posilić, czy może postąpić w inny sposób. A jednak teraz tkwiła w środku wielkiego miasta, otoczona tysiącami ludzi, a jednak…
Coraz częściej miała tego dość. Jedynie świadomość, że zbyt pochopne decyzje mogłyby ją zgubić, powstrzymywały ją od gwałtownych działań.
Teraz zaś była jeszcze Ophelia, cokolwiek miałoby to oznaczać.
Pani…?
Isobel  nawet nie drgnęła. Niepewny, zdystansowany głos w jej głowie był dla niej całkowicie obojętny, tak jak i to, że nagle zauważyła ruch w ciemnościach. W pierwszym odruchu miała ochotę odpędzić intruza, ale ostatecznie wyciągnęła dłoń, zachęcającym ruchem przywołując bezcielesną istotę do siebie. Poczuła przyjemny chłód i mrowienie w koniuszkach palców, kiedy demon owinął się wokół jej ręki, łasząc się niemalże jak małe kocie. Wiedziała, że był rozczarowany, bo zarówno on, jak i jego pobratymcy, woleli przebywać z nią wtedy, gdy była cała we krwi, którą mogłyby spijać, ale trudno. Nie zawsze miała im co zaoferować, zresztą to od niej zależało, kiedy decydowała się kogokolwiek nagrodzić.
– Milczenie – szepnęła, przyciągając rękę do siebie. – Tego w tej chwili potrzebuję.
Może i większość demonów nie dysponowała ludzkimi kształtami, ale to na szczęście nie szło w parze z głupotą. Przynajmniej na razie wszystko wskazywało, że demon rozumiał to, czego od niego oczekiwała, bo posłusznie zamilkł, chociaż z jakiegoś powodu się nie wycofał. Był sam, co Isobel przyjęła z ulgą, bo chwilami dostawała szału, słysząc dziesiątki konkurujących ze sobą szeptów. Problem polegał na tym, że została jej zaledwie garstka tych istot – posłusznych jej woli, a może po prosu zbyt głupich, by zorientować się, że Rafael zmienił strony.
To też było dla niej nie do pomyślenia. Demony towarzyszyły jej od zawsze, będąc niczym pewniak – jej osobista straż, która pojawiła się w chwili, w której powróciła. Były do niej przypisani, tworząc jeden zgrany organizm, podatny na polecenia, które wydawała. To, że kiedykolwiek mogłaby zostać bez wsparcia ze strony Ciemności, wydawało się czymś nieprawdopodobnym, co po prostu nie powinno mieć miejsca, a jednak…
A przecież poświęciła wszystko po to, by zyskać kontrolę. Oddała Ophelię i jej potomkinie tylko po to, by po wszystkim zostać z niczym.
Niemalże spodziewała się, że tym razem Ciemność zareaguje na jej myśli. Chciała wierzyć, że gdzieś tam była i słuchała, gotowa się ujawnić. Pragnęła przekonać samą siebie, że wciąż kontrolowała sytuację na tyle, by odkryć chociaż tyle, że mogła przewidzieć ruchy samego Pana Ciemności. W końcu już trochę go znała, prawda? Na swój sposób chciała, by stanęli naprzeciwko siebie. Aż rwało ją do tego, by wciągnąć go do konwersacji – porozmawiać raz jeszcze, tym razem na jej warunkach. Gdyby chodziło o kogoś innego, bez wahania wytknęłaby mu, że poczuła się oszukana – przez niego, jego dzieci, zwłaszcza Rafaela. Mieli układ, a pomimo tego wylądowała w tym mieszkaniu, upokorzona i tak pełna wątpliwości.
Odpowiedziała jej tylko i wyłącznie cisza. Nawet ocierający się o jej palce demon milczał, dając o sobie znać wyłącznie delikatnymi ruchami, kiedy raz po raz muskał opuszki królowej. Miała wrażenie, że ma do czynienia z nieporadnym dzieckiem – kimś, kto w gruncie rzeczy był nieprzydatny, nie będąc w stanie zaspokoić żadnej z potrzeb, które miała. Jasne, mogła wydać mu polecenie, ale co by to dało? Co było jej po kimś, kto w porównaniu do Rafaela nie znaczył niczego?
W chwili, w której demon się zbuntował, straciła zwierzchnictwo nad pozostałymi. A to nie powinno wyglądać w ten sposób.
Nie to obiecała jej Ciemność wieki temu.
Isobel warknęła, nagle tracąc cierpliwość. Usłyszała huk, z opóźnieniem uprzytomniając sobie, że pod wpływem impulsu pochwyciła stojącą w pobliżu komodę, kończąc żywot mebla na przeciwległej ścianie. To był ciężki, pokaźnych rozmiarów kawał drewna, a jednak wystarczyła chwila, by rozpadł się na kawałeczki, przy okazji krusząc tynk. Kobieta gniewnie zmrużyła oczy, niemalże z pogardą spoglądając na wyrób ludzkich rąk. I chociaż wiedziała, że nie miało znaczenia, kto odpowiadałby za wykonanie komody, w jakiś pokrętny sposób zrzucenie winy za jej rozpad na człowiecze słabości, przyniosło jej ukojenie.
To nie powinno być tak…
– Więc jesteś aż tak szalona, by mnie prowokować.
Zesztywniała, gwałtownie się prostując. Poza tym jednak nie dała po sobie poznać, że cokolwiek mogłoby być nie tak – że w choć niewielkim stopniu bała się tego, że mógłby jednak przyjść się z nią zobaczyć. Co więcej, znów słyszała jego głos w sposób wystarczająco rzeczywisty, by pojęła, że raz jeszcze zdecydował się zaszczycić ja swoją fizyczną obecnością.
Sama Ciemność stała tuż za nią, uważnie śledząc każdy kolejny krok, a jednak Isobel nie potrafiła zmusić się do tego, by się odwrócić.
Dotychczas podążający za nią demon zadrżał i zniknął. Zostali sami – ona i Ciemność – oboje milczący na swój sposób oderwani od rzeczywistości. Nowocześnie urządzone mieszkanie w wielkiej metropolii nagle wydało się czymś zatrważająco błahym i wręcz niewłaściwym, by gościć dwie wiekowe, jakże potężne istoty.
– Jestem… niecierpliwa. – Była na siebie zła za to, że głos jednak jej zadrżał, zdradzając niepokój. Chociaż wciąż nie patrzyła na Ciemność, w tamtej chwili mogła wręcz przysiąc, że się uśmiechał. Bawiła go. – Zawsze byłam.
– W istocie.
Wyraźnie wyczuła ruch za plecami. Tym razem nawet nie drgnęła, również w chwili, w której poczuła muśnięcie cudzych dłoni na ramionach. Nie przypominała sobie, by Ciemność kiedykolwiek zaszczyciła ją swoim dotykiem. A jednak teraz wszystko wskazywało na to, że we własnej osobie stał za nią, dotykając jej ramion i zachowując się tak, jakby jednak miała dla niego jakiekolwiek znaczenie.
To wszystko było niepojęte – począwszy od tych nagłych myśli o Ophelii, aż po świadomość, że przyciągnęła go do siebie. Nie miała pojęcia jaką grę prowadził tym razem, ale najwyraźniej była jej częścią. W końcu od samego początku o to chodziło: o grę, którą prowadziła Ciemność.
– Tak uważasz? – zapytał, ale chociaż brzmiał na rozbawionego, z zaskoczeniem wyczuła w jego głosie gniew. Coś go zdenerwowało, najpewniej jeszcze zanim przyszedł do niej. Skoro nie potrafił tego ukryć… – Więc jak to jest? Wydaje ci się, że tak wiele rozumiesz?
Nie odpowiedziała, z uporem milcząc. Nie reagowała nawet na sposób, w jaki przesuwał dłonie po jej ramionach. Męskie sztuczki ją nie interesowały, a Ciemność… Cóż, wciąż pozostawała po prostu mężczyzną, nawet jeśli był przy tym o wiele potężniejszy od tych, których spotykała na co dzień.
Jego śmiech ją otoczył. Był zimny, obojętny i bardzo podobny do jej własnego. Bo pod wieloma względami byli tacy sami – bezduszni, wyrachowani i spragnieni potęgi.
– Śmiesz do tego wszystkiego porównywać się do mnie? Kobieta, która kiedyś kochała? – dodał, a Isobel aż się zapowietrzyła.
Nie sądziła, że tak błahe słowa będą w stanie aż do tego wytrącić ją z równowagi. Być może to myślenie o Ophelii sprawiło, że czuła się inaczej – bardziej pewna siebie, a przy tym… skłonna do robienia głupstw – ale to nie miało znaczenia. Liczyło się to, że błyskawicznie odwróciła się, niemalże wpadając w ramiona stojącej tuż za nią istocie. Nagle stwierdzenie, że mogłaby otaczając ją sama Ciemność nabrało nowego znaczenia, wręcz przyprawiając ją o dreszcze.
– Ja nigdy nie… – zaoponowała, nie będąc w stanie nawet spojrzeć mu w twarz – i to nie tylko dlatego, że ta jak zwykle promieniała, wydając się czymś tak nieludzkim, że patrzenie na nią przypominało próbę wpatrywania się w słońce.
– Nigdy? – Tym razem roześmiał jej się w twarz. – Wzdychałaś do Jilliana od pierwszej chwili. Oddałaś mi własną siostrę tylko dlatego, że żałosny człowiek nie zwrócił na ciebie uwagi, nie dla potęgi. Jesteś tak ludzka i słaba, Isobel…
Może mówił coś więcej, ale właściwie już nie słuchała.
Zanim zdążyła zastanowić się nad tym, co robi, zamachnęła się i z głośnym warknięciem spróbowała uderzyć go w twarz.
Zamierzyła się na samą Ciemność, a więc jedyną istotę, która miała szansę bez przeszkód ją zabić, nawet się przy tym nie wysilając.
To był zaledwie ułamek sekundy – zaledwie tyle potrzebował nie tylko na uniknięcie jej ciosu, ale również na to, by nagle zmaterializować się tuż za nią. Nagle wszystko uległo zmianie, a Isobel znów poczuła na sobie jego dłonie. Różnica polegała na tym, że palce Ciemności zaciskały się na jej włosach, zaś jedno szarpnięcie wystarczyło, by wylądowała na kolanach, zaskoczona bólem.
Chociaż nie była człowiekiem, przez krótką chwilę tak się poczuła. Nagle znów czuła, całkowicie krucha i bezbronna, zdana co najwyżej na łaskę Ciemności. To uprzytomniło jej, jak wielki popełniła błąd w chwili, w której spróbowała go sprowokować. Tak bardzo nie zbłądziła nawet wtedy, gdy uparła po raz pierwszy, pozwalając na całe wieki uwięzić się pod ziemią.
Przez krótką chwilę znów była krucha i żałosna, chociaż nie przypuszczała, że to w ogóle możliwe.
Wiedziała za to, że gdyby kiedykolwiek przyszło jej znów zaznać człowieczeństwa, wolałaby poderżnąć sobie gardło, niż do końca swoich dni żyć jako istota, którą otwarcie gardziła.
– Nic nie jest trwałe. Również twoja nieśmiertelność – usłyszała tuż przy uchu. W oszołomieniu uprzytomniła sobie, że jego głos rozbrzmiewał również w jej w głowie, choć to nie powinno być dziwne. Nie dla niej, telepatki. – Pamiętaj o tym, kiedy następnym razem przyjdzie ci do głowy, by ze mną igrać. To, co dała ci ta mała wiedźma, ja mogę ot tak odebrać.
Przez moment niemalże czuła jak od dawna martwe serce zaczyna bić. Raz, drugi, trzeci… Poczuła powiekami wilgoć i z niedowierzaniem uprzytomniła sobie, że to łzy. Po tych wszystkich wiekach była bliska tego, że popłakać się jak dziecko, czy to z bólu, czy znów upokorzenia.
A wszystko tylko dlatego, że puściły jej nerwy.
Ciemność wycofała się nagle, luzując uścisk i pozwalając jej opaść na posadzkę. Isobel zastygła w bezruchu, świadoma wyłącznie czystego przerażenia i mętliku w głowie. Dopiero po chwili dotarło do niej, że wszystko wróciło do normy – jej nieśmiertelne ciało, niebijące serce. Znów była sobą, równe potężna co zazwyczaj, zupełnie jakby chwilowy incydent sprzed w chwili w rzeczywistości nie miał miejsca.
Być może w istocie tak się stało. Może Ciemność wyłącznie igrała z jej zmysłami i umysłem, ale nawet jeśli tak było, Isobel czuła, że ta istota bez wahania mogłaby posunąć się dalej. Teraz po prostu jej groził, ale gdyby okazał się zdolny do spełnienia tych obietnic…
Więc się rozumiemy, usłyszała i tym razem głos rozbrzmiewał wyłącznie w jej głowie. Nigdy więcej mnie nie prowokuj… Zwłaszcza że wciąż mam do powiedzenia dość i to nie tylko w kwestii naszego układu.
Wraz z tymi słowami Ciemność zniknęła.
Beatrycze
Poczucie zapadania się w mrok nie było niczym nowym. Wkrótce po tym wylądowała w znajomej już sali, przez kilka następnych sekund klęcząc na posadzce i próbując złapać oddech. Dopiero później dotarło do niej, że klęczała w kałuży krwi, więc z krzykiem poderwała się na równe nogi, cofając się tak gwałtownie, że chyba jedynie cudem się nie wywróciła.
W pierwszym odruchu spojrzała w dół, niemalże spodziewając się zobaczyć ciążowy brzuch Ophelii. Strach ścisnął ją za gardło, kiedy pomyślała, co w takim wypadku oznaczałaby ta krew – i to pomimo tego, że przecież widziała dziecko. Cokolwiek się wydarzyło, kobieta donosiła ciążę do końca.
Z opóźnieniem uświadomiła sobie, że tym razem była sobą. Nie spoglądała na świat oczami Ophelii, ale własnymi. Ba! Nawet wciąż miała na sobie te same spodnie i kurtkę, w których dotarła do Chianni. Podejrzewała, że gdyby przetrząsnęła kieszenie, mogłaby znaleźć obity w czarną skórę pamiętnik, ale nie zamierzała tego sprawdzać. W pamięci wciąż miała dopiero co odbytą rozmowę, w żaden sposób nie będąc w stanie ot tak przyjąć do wiadomości tego, że notes w rzeczywistości mógłby należeć do niej.
Powiodła wzrokiem dookoła. Drgnęła, kiedy zauważyła Ophelię, instynktownie zamierzając ruszyć ku niej, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. W zamian w milczeniu patrzyła, jak kobieta w pośpiechu opuszcza salę, zgodnie z życzeniem siostry. Kiedy spojrzała na Isobel, uprzytomniła sobie, że tę po raz kolejny otaczała pulsująca, żywa mgła – demony – i to wystarczyło, żeby pojęła, w którym wspomnieniu się znajdowała.
Z bijącym sercem wpatrywała się w wampirzą królową. Isobel stałą spokojnie, dumna i wyprostowana. Spojrzenie wbiła w miejsce, gdzie chwilę wcześniej znajdowała się Ophelia, wydając się intensywnie nad czymś myśleć. Jej twarz nie wyrażała żadnych konkretnych emocji, wyłącznie obojętność, co mogło oznaczać dosłownie wszystko. Milczała, pozwalając, żeby demony krążyły wokół niej, w pośpiechu spijając przesiąkającą jej ubranie krew.
Beatrycze z wahaniem zrobiła krok naprzód. Nie miała pewności czy to rozsądne, niemalże spodziewając się, że wampirzyca nagle zwróci na nią uwagę, jednak nic podobnego nie miało miejsca. Była niemalże pewna, że Isobel jej nie widziała, a tym bardziej nie czuła, ale i tak zawahała się. Miała wrażenie, że stąpa po cienkim lodzie, w każdej chwili mogąc wpakować się w kłopoty.
Cisza dzwoniła jej w uszach. Nie miała pojęcia, co zmieniło się, skoro tym razem była tu osobiście. Obserwowała Isobel, wciąż zastanawiając nad tym, czy jednak nie powinna ruszyć w ślad za Ophelią. Być może nie powinna spuszczać z nie oczu, chociaż…
– Jest przepiękna – doszedł ją aż nazbyt znajomy głos
 Zesztywniała, kiedy dotarło do niej, że rozbrzmiewał tuż za nią. Nie zdążyła się obejrzeć, to zresztą okazało się zbędne, bo Ciemność wkrótce po tym pojawiła się tuż obok, jak gdyby nigdy nic przechodząc tuż obok oszołomionej Isobel.
Miała wrażenie, że już kiedyś go widziała – promieniejącego, w pełni ludzkiej formie. Mimo wszystko w ruchach tego mężczyzny było coś absolutnie nadnaturalnego, począwszy od niezwykłej lekkości, z jaką stawiał kolejne kroki, aż po grację, dzięki której wydawał się raczej sunąć nad posadzką, aniżeli faktycznie po niej stąpać.
– Możliwe – odparła obojętnie Isobel. Dalej skupiała się na kłębiących się wokół niej demonach. – Nie mnie to oceniać, mój panie – dodała, ale nie zabrzmiało to szczególnie pokornie.
– Zazdrosna kobieta to najniebezpieczniejsza istota, jaką mogłaby nosić ziemia – stwierdził ze śmiechem. Było w tym dźwięku coś, co przyprawiło Beatrycze o dreszcze.
– Nie ma w moich decyzjach niczego, co wiązałoby się z zazdrością – obruszyła się wampirzyca. – Uważam po prostu, że potęga wymaga poświęceń.
Ciemność nie odpowiedziała od razu. Wciąż był zwrócony do Beatrycze plecami, ale była w stanie wyobrazić sobie, że uśmiechał się chłodno, wpatrzony w Isobel. Nie wierzył jej, ale nie skomentował tego nawet słowem.
– Niech i tak będzie – stwierdził w zamian. – Aczkolwiek dziwię się, że nie pozwoliłaś mi jej zobaczyć. Słodka Ophelia… Chętnie poznałbym ją już teraz – dodał, ale Isobel jedynie pokręciła głową.
– Nie w takich warunkach – stwierdziła, skinieniem głowy wskazując na zakrwawioną posadzkę. – Zresztą najpierw chciałabym się nacieszyć tym, co zostało mi ofiarowane… Tak wielki dar wymaga właściwego odwzajemnienia z mojej strony – oznajmiła i tym samym kolejny raz wprawiła Ciemność w dobry nastrój.
– Jak uważasz – rzucił bez większego zainteresowania. – Ale pozwól, że będę po swojemu obchodził się z twoją siostrą… Jest moja, czyż nie? Nawet jeśli jeszcze o tym nie wie.
Beatrycze zamknęła oczy.
„Ona i każda z jej córek…”.

26 maja 2018

Trzysta czterdzieści dziewięć

Beatrycze
Z bijącym sercem spojrzała na zwróconą plecami do niej postać. Jasne włosy falami spływały aż do pasa, bardziej srebrzyste niż blond, a do tego lekko pokręcone. Niebieska suknia podkreślała smukłą sylwetkę, wyglądając raczej na coś wyjęte z jakiegoś odległego stulecia, niż kreację, którą można by znaleźć ze współczesnym sklepie – chyba że z kostiumami.
Przez kilka pierwszych sekund panowała cisza, przerywana wyłącznie trzaskiem płonącego raźno ogniska. Padające na podłogę cienie naprzemiennie to wydłużały się, to skracały, i wtedy Beatrycze zauważyła, że z milczącą kobietą coś było nie tak. Nie zwróciła na to uwagi wcześniej, ale ta istota zdecydowanie nie była człowiekiem. Ciemność wydawała się ją pomijać, nigdzie też nie było widać cienia drobnej sylwetki. Ona po prostu tam stała, jaśniejąc w sposób, którego Beatrycze nie potrafiła opisać – nie tak, by patrzenie na nią sprawiało problem, jakkolwiek podrażniając przywykłe do ciemności oczy. To był inny, jakiś nienaturalny rodzaj aury, z którym nie spotkała się nigdy wcześniej.
Jak wspomnienie, pomyślała i z jakiegoś powodu to wydało jej się najbardziej sensownym określeniem. Może po prostu spoglądała na ducha, ale to również w pełni nie oddawało tego, co widziała. Z jakiegoś powodu była pewna, że bez trudu rozpoznałaby istoty, które na co dzień widywała Jocelyne. Ta kobieta nie była zjawą, ale czymś w rodzaju wyrwanego z przeszłości cienia.
– Ophelio… – wyrwało jej się.
Usłyszała ciche westchnienie. Chwilę później spojrzały na nią znajome niebieskie oczy – dokładnie te same, które widywała w swoich wizjach. Ophelia stała tuż przed nią, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Co więcej wydawała się bardziej prawdziwa niż przez cały ten czas, nagle będąc czymś więcej, niż tylko spotykaną w snach postaciach. Wspomnienie z pamiętnika ożyło i stanęło przed nią, o ile przez cały ten czas nie czekało w tym domu.
– Cieszę się, że mogę w końcu zobaczyć kogoś tak bliskiego memu sercu… – Jej głos brzmiał normalnie, zupełnie jakby była prawdziwa. Dokładnie jak we wspomnieniach, kiedy konwersowała z Jillianem albo Isobel. Ona cała wydawała się rzeczywista i odległa zarazem, jakkolwiek irracjonalne by się to nie wydawało. – I zarazem tak bardzo mi przykro.
– Dlaczego?
Od samego początku chciała zadać to pytanie. A wraz z nim wiele innych, chociaż nie była pewna od którego z nich powinna zacząć. Chciała rozumieć, a ta kobieta mogła jej w tym pomóc, o ile oczywiście nie była zwykłym złudzeniem. Kto wie, może to wszystko oznaczało wyłącznie tyle, że Beatrycze w końcu postradała zmysły. Prędzej czy później musiało do tego dość, biorąc pod uwagę wszystko, czego doświadczała w ostatnim czasie.
Nie zawahała się przed tym, by podejść bliżej. Nie bała się Ophelii ani tego, że ta nagle mogłaby zniknąć. Nie sądziła też, żeby ktoś, kto nawet nie był materialny, mógł jakkolwiek ją skrzywdzić. Co więcej, z jakiegoś powodu miała dość pozostawania w mroku. Ciągnęło ją do światła – i to nie tylko tego, które rzucało rozpalone ognisko, ale przede wszystkim bijącego od Ophelii blasku.
Krótko spojrzała na kominek, mimochodem zauważając, że wyglądał znajomo. Widziała taki sam w domu Renesmee i Gabriela, niemalże pewna, że ten w Mieście Nocy stanowił niemalże idealne odwzorowanie tego, który znajdował się w tym miejscu. Nie miała pewności czy miało to jakieś znaczenie, dlatego ostatecznie zignorowała to odkrycie. Bardziej interesowało ją to, że nagle znalazła się w jasnym, rzucanym na zakurzony dywan blasku. Ophelia spokojnie stała tuż przed nią, choć być może odpowiedniejszym stwierdzeniem byłoby, że w jakiś sposób unosiła się nad podłogą. W zasadzie na pierwszy rzut oka Trycze nie potrafiła stwierdzić jaka była prawda.
– Podejrzewam, że sama najlepiej wiesz – usłyszała i to wystarczyło, żeby wyrwać ją z zamyślenia.
Spojrzała na Ophelię z powątpiewaniem, bezskutecznie próbując stwierdzić, co takiego chodziło jej po głowie. Problem polegał na tym, że blada twarz kobiety wydawała się nie wyrażać żadnych konkretnych emocji. Co najwyżej smutek, ale to niewiele pomagało, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co padło z jej ust już wcześniej. W efekcie Beatrycze sama nie była pewna, co kryło się za słowami Ophelii – to, że ta mogłaby jej współczuć utraty wspomnień, czy może czegoś innego.
Miała ochotę o to zapytać, ale ostatecznie z tego zrezygnowała. Przez kilka sekund obie trwały w absolutnej ciszy, tak przenikliwe, że Beatrycze zaczęła czuć się nieswojo. Nie po raz pierwszy niespokojnie rozejrzała się po pokoju, z niejaką obawą spoglądając w zacienioną część salonu. Strach ścisnął ją za gardło, co nie miało sensu, skoro dopiero co przeszła w ciemnościach niemalże przez całą posiadłość. Kolejny raz poczuła się tak, jakby wyrwała się z trasu. Cokolwiek przywiodło ją do tego miejsca, ostatecznie zniknęło, pozostawiając po sobie wyłącznie obawy i narastający z każdą kolejną sekundą niepokój.
– Wezwałaś mnie tutaj – zauważyła cicho Beatrycze, starannie dobierając słowa. – Od samego początku…
– To raczej ty podążałaś za mną.
Ledwo powstrzymała sfrustrowany jęk. Niby jak miała to rozumieć? Zdecydowanie nie miała wpływu na to, o czym śniła i co nakazywało jej przybyć aż tutaj. Szukała w tym wszystkim sensu, ale go nie dostrzegała, powoli zaczynając wątpić w to, czy Ophelia faktycznie zamierzała jej cokolwiek wyjaśnić. Co więcej, gdzieś w tym wszystkim było jeszcze miejsce dla Ciemności, ale zdecydowała się o tej istocie nie wspominać. Nie czuła jej obecności, instynkt zaś podpowiadał, że tak było lepiej – i że powinna zrobić wszystko, by tak pozostało.
– Może, ale tylko dlatego, że musiałam to zrobić – zaryzykowała raz jeszcze, starannie dobierając słowa. Jeszcze kiedy mówiła, w pośpiechu wyjęła czarny pamiętnik od którego to wszystko się zaczęło. – To twoje wspomnienia widziałam. Prowadziłaś mnie cały czas, odkąd pierwszy raz tego dotknęłam – dodała z przekonaniem, unosząc notes w taki sposób, by Ophelia mogła go zobaczyć.
Kobieta zawahała się, lekko marszcząc brwi.
– To twój pamiętnik – powiedziała łagodnie, nagle decydując się spojrzeć Beatrycze w oczy. Było coś oszałamiającego w tych niebieskich tęczówkach, a zwłaszcza złotych cętkach, które otaczały źrenice. Tak samo mogłaby spojrzeć na nią Elena. – To twoje pismo, zapomniałaś? Odnalazłaś mnie na własne życzenie.
– Ale…
Raptownie urwała, z niedowierzaniem potrząsając głową. Spodziewała się wielu rzeczy, ale nie tego, co mówiła Ophelia. Ręce nieznacznie jej zadrżały, przez co omal nie upuściła pamiętnika. Mocniej zacisnęła wokół niego palce, po czym z bijącym sercem, dziwnie oszołomiona, spojrzała na spoczywający w jej dłoniach notatnik.
„Przecież to nie tak” – miała ochotę powiedzieć, ale tego nie zrobiła. Chociaż wszystko w niej się buntowało, mimo wszystko czuła, że Ophelia mówiła prawdę.
Drżącymi dłońmi przekartkowała pamiętnik, pomijając wpisy Jocelyne i wracając niemalże do początku. Przesunęła wzrokiem po starannie zapisanych linijkach, których nie potrafiła zrozumieć, bo zdecydowanie nie zostały zapisane po angielsku. Jak mogłaby to napisać? I kiedy, bo zdecydowanie nie w tym drugim życiu, które wiodła teraz. Jak wiele tak naprawdę zapomniała, skoro…?
– To nie ma sensu – wyrwało jej się.
Nie otrzymała odpowiedzi. W pośpiechu zamknęła pamiętnik, po czym przygarnęła go do piersi, wzrok na powrót przenosząc na Ophelię. Nie ruszyła się nawet o milimetr, ale coś w jej spojrzeniu zmieniło się – wyraźnie złagodniało, sprawiając wrażenie niemalże współczującego, chociaż Beatrycze zdecydowanie nie chciała, by ktokolwiek się nad nią użalał.
– Z pewnością w tej sytuacji możesz się tak czuć. Aż za dobrze pamiętam, co to znaczy być zagubioną… Chyba wciąż jestem – stwierdziła w zamyśleniu Ophelia. Na moment zamilkła, myślami wydając się być gdzieś daleko. – Nie jestem pewna od jak dawna z nimi nie rozmawiałam. Zwłaszcza z kimś, w kim płynęłaby moja krew.
– Więc co się zmieniło? – zniecierpliwiła się Beatrycze. Zrobiła krok naprzód, z wolna zbliżając się do kobiety. – Coś mnie tutaj przywiodło. Jeśli nie ty…
– Może anioł – przerwała jej tamta ze spokojem. – Albo coś innego. Świat ciągle się zmienia, zwłaszcza w ostatnim czasie.
– Nie rozumiem…
Ophelia uśmiechnęła się przepraszająco.
– Ja też nie – oznajmiła z rozbrajającą wręcz szczerością.
Och, świetnie, to jest nas dwie!, pomyślała w oszołomieniu, nagle niepewna czy powinna się śmiać, czy może płakać. W milczeniu wpatrywała się w Ophelię, czekając aż ta jednak oznajmi, że żartowała. Jasne, to byłoby idiotyczne – to, by zjawa stroiła sobie żarty w opustoszałym domu – ale wszystko wydawało się lepsze od rozczarowania, które nagle poczuła Beatrycze. Miała wrażenie, że ktoś ją oszukał, zamiast obiecanych wyjaśnień przynosząc jeszcze więcej pytań i wątpliwości.
– Więc dlaczego? – nie dawała za wygraną. – W porządku, powiedzmy, że to ja cię szukałam… Ale wspomnienia były twoje. Ty i… Jillian…
– Ach… – Przez twarz Ophelii przemknął cień. Nagle wyprostowała się niczym struna, reagując na wyraźnie istotne dla niej imię. – Jillian.
– Tak. Widziałam was – drążyła, ale wszystko wskazywało na to, że kobieta już nie słuchała.
Spuściła wzrok, pozwalając, że srebrzyste włosy przysłoniły jej twarz. Dłonie na krótką chwilę położyła na brzuchu, chociaż nic nie wskazywało na to, żeby pod błękitną suknią kryły się typowe dla ciąży krągłości. Ophelia wyglądała na przygnębioną i pogrążoną we własnych myślach, aż Beatrycze zwątpiła w to, czy kobieta w ogóle pamiętała o jej obecności.
– Wszystko jest nie tak… – usłyszała. Tym razem głos jej rozmówczyni zabrzmiał inaczej, bardziej odległy i drżący. – Ale to nie ma znaczenia… Z kolei twój Jillian czeka na zewnątrz, prawda?
Beatrycze uniosła brwi. Kiedy tym razem spojrzenia jej i Ophelii się spotkały, przekonała się, że w jej oczach zebrały się łzy. Coś w tym widoku sprawiło, że natychmiast zapragnęła znaleźć się bliżej i kobietę objąć, ale ostatecznie się na to nie zdobyła. Czy w ogóle byłaby w stanie dotknąć kogoś, kto najpewniej nie był prawdziwy?
– Mówisz o… Lawrence’ie? – zaryzykowała, starannie dobierając słowa. – Ja… wciąż nie wszystko pamiętam.
– Ale kochasz go – stwierdziła Ophelia.
To nie było pytanie i ta świadomość wystarczyła, żeby na dłuższą chwilę wytrącić Beatrycze z równowagi. Wiedziała, czy może to było aż tak oczywiste…?
– Tak jak i ty kochałaś Jilliana – oznajmiła w końcu, próbując skupić się nad tym, co najważniejsze. – Więc co się stało? Wy i… wasze dziecko…
– Skończyło się. Może zabrakło nam szczęścia… A może to ja jestem zbyt wielkim tchórzem.
Nie odpowiedziała, czując, że to jeszcze nie koniec. W milczeniu tkwiła w miejscu, czekając na wyjaśnienia. Skoro już tutaj była, musiała przynajmniej spróbować się czegoś dowiedzieć. To, że gdzieś w tym wszystkim była jeszcze Ciemność, na razie pozostawało sprawą drugorzędną.
Ophelia przeniosła wzrok na ogień, przez dłuższą chwilę bezmyślnie wpatrując się w płomienie.
– To nie była moja wina – wyszeptała nagle, w pośpiechu przenosząc wzrok na Beatrycze. – To, że on mnie wybrał…
– Jillian?
Oczy kobiety rozszerzyły się w geście niedowierzania. Przez moment wyglądała niemalże na zagniewaną, przez co Trycze prawie natychmiast zaczęła żałować własnych słów.
– Jillian i nasze dziecko są najlepszym, co mogłoby mnie spotkać – obruszyła się. – Przecież wiesz. Przeszłaś to samo.
– Nie pamiętam – jęknęła.
Wyraz twarzy Ophelii złagodniał.
– Z mojej winy – stwierdziła z wahaniem. – Powinnam to naprawić, ale nie wiem jak – dodała przepraszającym tonem.
Beatrycze potrząsnęła głową.
– Przecież nie wymagam, żebyś… – Zamilkła, po czym westchnęła przeciągle. – To Ciemność nalegała, żebym tutaj przyszła. Dlaczego? Ten dom…
– Jest pełen złych i dobrych wspomnień – przerwała cicho Ophelia, wodząc wzrokiem dookoła. – Kiedyś był związany z nami, tak sądzę. A ty mogłaś tutaj dotrzeć, więc… tak było prościej.
– Związany z nami…?
Na twarzy kobiety pojawił się blady, niemalże pobłażliwy uśmiech. Powiodła dłonią dookoła, zamaszystym gestem wskazując na zaciemniony salon.
– Masz na imię Beatrycze. To włoskie imię – zauważyła przytomnie. – Moja siostra i ja wywodzimy się z tych terenów. A ja wyczuwam tutaj swoją krew, więc sądzę, że któraś z moich córek mogła tutaj mieszkać. Nie wiem kiedy i jak, ale… ten dom ma w sobie coś takiego. Licavoli przyszli później – stwierdziła, po czym westchnęła cicho. – Może niektóre rody są sobie pisane. Ty masz z nimi związek, chociaż nie przez krew, czyż nie?
– Rodzina to nie tylko więzy krwi.
– Więc rozumiesz. Aż za dobrze rozumiesz, co połączyło mnie z Jillianem – oznajmiła, kolejny raz zmieniając temat. – Dlatego mogłam poświęcić wszystko dla dziecka, które mi dał. On zresztą też – dodała, a potem nagle zamarła. Jej oczy wyraźnie pociemniały, choć to wydawało się niemożliwe. – Nawet nie wiem, co się z nim stało – szepnęła bardziej do siebie niż kogokolwiek innego. W jej głosie pobrzmiewała tak silna gorycz, że Beatrycze aż się wzdrygnęła. – Egoistyczne pragnienia.
– Ophelio…
Tym razem nie doczekała się reakcji. Cokolwiek myślała sobie ta kobieta, myślami była gdzieś daleka pogrążona we własnych wspomnieniach. Kolejny raz wydała się Beatrycze odległa – i to w takim stopniu, że gdyby nagle zniknęła, nie wydałoby jej się to ani trochę zaskakujące.
Zrobiła kolejny krok naprzód, sama niepewna, co chciała w ten sposób osiągnąć. Podejrzewała, że nie mogłaby tak po prostu Ophelii dotknąć, zwłaszcza że ta nie była prawdziwa. Widziała to tym wyraźniej, mając wrażenie, że jasny blask ognia przenika przez drobną postać, a kontury kobiety raz po raz to rozmywają się, to znów nabierają ostrości. W tamtej chwili tym bardziej zaczęła kojarzyć jej się ze wspomnieniem, na dodatek odległym i tak niewyraźnym, że przywołanie go zaczynało być problematyczne.
– Powiedz mi, co się stało – wyrzuciła z siebie na wydechu, niemalże błagalnie. Beatrycze spojrzała na nią wyczekująco, coraz bardziej zniecierpliwiona. – Skoro mnie nie wzywałaś, a ja świadomie nie szukałam ciebie… musi chodzić o coś więcej. Może o twoje wspomnienia.
– Interesuje cię przeszłość? – zapytała z powątpiewaniem Ophelia, raptownie poważniejąc.
– Może – przyznała zgodnie z prawdą. Skąd miała wiedzieć, zwłaszcza że w głowie miała pustkę. – Mówiłaś o przeznaczeniu… O tym, że niektórzy są sobie pisani. Może tak jest z nami. Z jakiegoś powodu ciągle patrzę na świat twoimi oczami.
– Co z tego, skoro to tylko przeszłość? – Ophelia wzruszyła ramionami. – Czegokolwiek się dowiesz, nie będziesz miała na to wpływu. Ubolewam nad tym od wieków, patrząc jak Ciemność pochłania kolejne moje córy…
– Ciemność…
Kobieta potrząsnęła głową.
– Przywiodła cię tutaj. Tak powiedziałaś – przerwała niemalże gniewnym tonem. – Inaczej nie mogłaby mnie dosięgnąć. To takie w jego stylu, by wykorzystać moją krew, by dostać się do mnie.
Serce Beatrycze zabiło szybciej w odpowiedzi na te słowa. Zamarła w bezruchu, przez moment zastanawiając nad tym, czy nie powinna się natychmiast wycofać. Czy tylko o to chodziło? Była niczym marionetka w rękach Ciemności? Sposobem na to, by ta dotarła do kogoś, kogo osobiście nie mogła dosięgnąć? Nie miała pewności, co to oznaczało, ale sam fakt tego, że tutaj była, wydawał się wystarczająco wymowny.
W końcu wiedziała, kto oczekiwał od niej dotarcia do tego miejsca. Ciągle słyszała, że powinna poszukać odpowiedzi i zrozumieć. Już Mira powiedziała jej, że sama Ciemność stawiała Beatrycze warunki, w zamian oferując wolność. Sęk w tym, że Beatrycze szczerze wątpiła, by w ten sposób w istocie mogła zapewnić spokój sobie albo Elenie.
– Ja nie… – zaczęła, ale Ophelia nie słuchała, jak gdyby nigdy mówiąc dalej. Co więcej, wcale nie wydawała się przejęta tym, że cokolwiek mogłoby pójść nie tak.
– Nie jestem głupia. Obiecałam, że nigdy nie będzie mnie miał i dotrzymam słowa – powiedziała z naciskiem, nagle podnosząc głos. Zupełnie jakby ktoś jeszcze słuchał, przeszło Beatrycze przez myśl i aż wzdrygnęła się, co najmniej zaniepokojona taką perspektywą. Panujący poza kręgiem rzucanego przez kominek światła mrok zaczynał ją przerażać. – Nie wybrałam tego domu bez powodu. Ma w sobie coś takiego… Dotknęło go dość bólu, by powstrzymać samą Ciemność od wejścia tutaj. Za dużo cierpienia jak na jedno miejsce, by ktokolwiek odważył się skrzywdzić mnie akurat tutaj.
Beatrycze mogła tylko zgadywać, jak wiele prawdy było w tym, co mówiła, zwłaszcza że Ophelia brzmiała trochę tak, jakby próbowała przekonać samą siebie do znaczenia własnych słów. Z pewnością było coś w tym domu, co doprowadziło je obie do tego miejsca – i co zadecydowało o tym, że kobieta w ogóle zdecydowała się ujawnić. Teraz krążyła niespokojnie w blasku ognia, nagle zaczynając się miotać na prawo i lewo, ale mimo wszystko nie opuszczając oświetlonego pola. To było tak, jakby tylko blask ognia chronił ją przed czymś, co kryło się w ciemnościach…
I wtedy dotarło do niej, że w istocie mogło tak być.
Czego chcesz?, pomyślała w niemalże rozgorączkowany sposób. Serce zaczęło walić jej mocniej i szybciej niż do tej pory. I dlaczego ja…
Znajdę ją nawet jeśli ukryje się pośród róż…
Zadrżała na samo wspomnienie znajomego wiersza. Rozszerzonymi do granic możliwości oczyma spojrzała na Ophelię, czekając aż ta zwróci na nią uwagę. Czuła, że powinna rozumieć, ale wciąż czegoś brakowało – ostatnich elementów układanki, które w końcu musiała wpasować w odpowiednie miejsca.
Potrzebowała odpowiedzi, jakkolwiek trudne do zrozumienia by się nie okazały.
– Ophelio… Jak go poznałaś, co? – zapytała wprost, po czy mówiła dalej, uświadamiając sobie, że jej słowa mogły zabrzmieć dwuznacznie. – Ciemność. I co z dzieckiem? Nigdy cię nie dopadł, ale twoje… twoje córki… – podjęła, nie mogąc znaleźć odpowiedniejszego słowa.
– Poświęciłam wszystko…
– To wiem. Ale dlaczego? – nie dawała za wygraną. – Jestem tutaj… I jest ktoś jeszcze. Możliwe, że ja i Elena możemy to przerwać, ale najpierw muszę… zrozumieć – ciągnęła, robiąc kolejny krok naprzód.
Nie miała pewności czy jej słowa brzmiały sensownie. W tamtej chwili równie dobrze mogła kłamać jak z nut, ale z drugiej strony… jaki miała wybór? Nawet jeśli Ciemność miała swój cel w tym, by doprowadzić ją aż do tego miejsca, wciąż mogły to wykorzystać. Ophelia mogła być odpowiedzią, nawet jeśli w żalu nie do końca zdawała sobie z tego sprawę.
Kobieta wyraźnie się zawahała, bynajmniej nie paląc się do odpowiedzi. W końcu przestałą krążyć, zamierając dokładnie w tym samym miejscu, w którym Beatrycze zobaczyła ją w pierwszej chwili. Tym razem nie patrzyła w ciemność, ale w płonący jasno płomień, całą uwagę skupiając tylko i wyłącznie na kominku.
– Elena… – powtórzyła cicho. – Światło.
Przez moment wydawała się niedowierzać, smakując to jedno słowo na języku i stopniowo przyzwyczajając się do jego brzmienia. Zaraz po tym zerknęła na Beatrycze, nawet słowem nie komentując tego, że ta z wolna podeszła bliżej. Teraz znajdowały się tak blisko siebie, że Trycze wręcz spodziewała się poczuć bijące od drugiego ciała ciepło. Oczywiści nic podobnego nie miało miejsca, zaś jedynym, czego mogła doświadczyć, był kontrastujący z chłodem domu żar ognia.
– Proszę… – zaczęła, chociaż sama nie była pewna, w jaki sposób powinna dokończyć. – Macie takie same oczy – dodała po chwili wahania. – Ty i Elena.
Ophelia drgnęła, chociaż trudno było określić, co wzbudziło w niej emocje – wzmianka o oczach, czy może błagalna nuta pobrzmiewająca w tonie Beatrycze. Czymkolwiek by to jednak nie było, musiało wystarczyć, by kobieta nagle drgnęła, bez ostrzeżenia wyciągając dłoń ku niej dłoń.
– W takim razie zobacz. Pokażę ci wszystko – oznajmiła i nie czekając na jakąkolwiek reakcję, stanowczo chwyciła Beatrycze za rękę, zdecydowanym ruchem przyciągając ją do siebie. Dotykała jej. Chociaż to nie powinno być możliwe, tak po prostu trzymała ją w ramionach, obejmując w taki sposób, że jej usta znalazły się tuż przy twarzy Trycze. – Nie szukaj mnie więcej. Sama pojawię się tam, gdzie wszystko się zaczęło… I gdzie przy odrobinie szczęścia zakończy.
Nie dodała niczego więcej.
Wkrótce po tym salon rozmył się i wszystko zniknęło.

25 maja 2018

Trzysta czterdzieści osiem

Beatrycze
Brała pod uwagę to, że Lawrence może zaprotestować. Niemalże spodziewała się, że jednak to zrobi i będzie musiała z nim walczyć o to, żeby odpuścił. Uświadomiła to sobie w chwili, w której dotarło do niej, że machinalnie napięła mięśnie i spojrzała na wampira wyczekująco, w głowie układając kolejne argumenty, którymi mogłaby się posłużyć, żeby postawić na swoim.
Lawrence westchnął, po czym spojrzał na nią w co najmniej skonsternowany sposób. Zaraz po tym jak gdyby nigdy nic cofnął się o krok, wyrzucając obie ręce ku górze w poddańczym geście.
– To tylko opustoszały dom, prawda? – zauważył, ale po jego tonie poznała, że nie brzmiał na przekonanego.
Wypuściła powietrze ze świstem, uspokojona. Skinęła głową, choć w tamtej chwili nie była w stanie przekonać samej siebie, że wszystko jest pod kontrolą. W końcu była tutaj, z kolei budynek ze snów zdecydowanie nie był dla niej „tylko opustoszałym domem”.
– Tak – powiedziała mimo wszystko. – Zaczekaj tutaj na mnie.in
Nie miała pewności czy zamierzał jej usłuchać. Podejrzewała, że niekoniecznie, zwłaszcza gdyby zwlekała zbyt długo albo jednak wpakowała się w kłopoty. To przekonało ją, by skorzystać z tymczasowej zgody i w pośpiechu się oddalić. Na powrót skoncentrowała się na domu, w końcu decydując się pokonać dzielącą ją od drzwi wejściowych odległość.
Poczuła się dziwie  z tym, że jej dłoń w końcu zacisnęła się na klamce. Z bijącym sercem spojrzała na wejście, czując, że z wrażenia zaczyna jej się kręcić w głowie. Nigdy dotąd nie zabrnęła aż tak daleko. Nie we snach, bo rzeczywistość rozmywała się w chwili, w której w ogóle próbowała podejść bliżej.
Teraz wszystko było inne, co skutecznie uprzytomniło Beatrycze, że nie śniła. Chłód metalu pod palcami był w pełni prawdziwy, tak jak i to miejsce.
Nareszcie dotarła tu, gdzie od samego początku chciała – do domu, który ją wzywał – a jednak…
A potem nacisnęła klamkę i poczuła rozczarowanie tak silne, że prawie się rozpłakała.
– Zamknięte.
Jej głos zabrzmiał dziwnie w panującej ciszy, zwłaszcza że wypowiedziała to jedno słowo niczym najgorsze przekleństwo. Dlaczego  w ogóle ją to dziwiło? Jasne, że było zamknięte! W zasadzie czego się spodziewała, przychodząc do niezamieszkanego domu, który mimo wszystko do kogoś należał?
Zamrugała kilkukrotnie, czując zbierające się pod powiekami łzy. To był kiepski powód do płaczu, ale ta reakcja była silniejsza od niej. Spodziewała się wielu przeszkód, a nawet tego, że wszystko jednak okazje się iluzją albo że pomyliła domy, a jednak najbardziej zszokowało ją coś tak przyziemnego, jak zamknięte drzwi! Swoją drogą, że też wcześniej nie pomyślała, w jaki sposób miałaby dostać się do środka! Nie przewidziała wielu rzeczy, tak naprawdę zdając się na instynkt, łut szczęścia i nadzieję, że wszystko wyklaruje się samo, kiedy już dotrze na miejsce.
– Mam ci pomóc? – rzucił ze swojego miejsca Lawrence. – Mógłby… – zaczął, ale nie pozwoliła mu dokończyć.
– Nie! – wyrwało jej się. Zaraz po tym zarumieniła się, samą siebie zaskakując tym, że podniosła głos. – Ja… zrobię to sama – dodała już spokojniej, ale i tak poczuła się jak grymaszące dziecko, które za wszelką cenę próbowało pokazać, że jest doroślejsze niż w rzeczywistości.
Chociaż nie widziała twarzy Lawrence’a, była dziwnie pewna, że w odpowiedzi na jej reakcję wywrócił oczami. Zignorowała myśl o tym, że najpewniej robiła z siebie idiotkę, po czym wycofała się na trawnik, spode łba patrząc na górujący nad nią budynek. Wszystko w niej aż rwało się, by wejść do środka, ale to najwyraźniej musiało jeszcze poczekać. Co więcej, naprawdę czuła, że powinna zrobić to w pojedynkę. To było coś intymnego i tylko jej, dokładnie jak te sny, którymi tak niechętnie dzieliła się nawet z Cammy’m.
Raz jeszcze spojrzała na drzwi. No więc? Jestem tutaj, przypomniała, sama niepewna do kogo się zwracała. Do Ciemności? Nie czuła jej w pobliżu, chociaż nie mogła mieć pewności. Podejrzewała, że ta istota dawała o sobie znać tylko wtedy, kiedy naprawdę tego chciała. W innym wypadku jak nic mogła się ukryć, obserwując nieświadomą ofiarę tak długo, jak było jej to na rękę.
Coś w tej myśli skutecznie przyprawiło Beatrycze o dreszcze. Co więcej, nabrała pewności, że Ciemność zdecydowanie nie miała w planach ułatwiać jej zadania przez – chociażby – coś tak oczywistego, jak otwarcie drzwi.
Westchnęła w duchu, coraz bardziej sfrustrowana. Czuła, że na domiar złego Lawrence nie odrywał od niej wzroku, czekając na jakąkolwiek sensowną reakcję z jej strony. Oczywiście, że nie mogła przez resztę wieczności tkwić przed tym domem i czekać na zbawienie. Musiała w końcu coś zrobić, próbując myśleć, co takiego zdecydowałaby, gdyby jednak została sama, bez kogoś, kto przez cały czas patrzyłby jej na ręce.
Bez pośpiechu podeszła bliżej, po czym z wolna zaczęła obchodzić dom, uważnie przypatrując się jego elewacji. Miał dwa piętra, a przynajmniej tyle wywnioskowała, jednocześnie zastanawiając się nad tym, czy powinna doliczyć poddasze. Albo piwnicę. Tak czy inaczej, gdyby miała przeszukać całą posiadłość, zeszłoby jej przynajmniej do wieczora, ale szczerze wątpiła, by Lawrence zechciał tyle zaczekać na zewnątrz. To, że tak naprawdę nie miała pewności, co przywiodło ją do tego miejsca, zdecydowanie nie pomagało.
Z powątpiewaniem spoglądała na odłażącą, białą farbę i pnące się po ścianach pnącza dzikiego bluszczu. Na tyłach domu dostrzegła krzewy róż, teraz uśpione i na swój sposób… wyjątkowo smutne. Co więcej, coś w ich widoku przyprawiło Beatrycze o dreszcze, zwłaszcza kiedy przypomniała sobie wygląd ogrodu, który zarejestrowała we wspomnieniach Ophelii. Tam też były róże, co oczywiście o niczym nie świadczyło, ale…
Cichy szelest wyrwał ją z zamyślenia. Ledwo stłumiła krzyk, jednocześnie odskakując w tył i w pośpiechu podrywając głowę ku górze. Zauważyła ciemny kształt, który błyskawicznie przemknął tuż nad nią, a w którym dopiero po chwili rozpoznała ptaka. Stworzenie poderwało się do lotu i – energicznie zagarniając skrzydłami powietrze – poszybowało w kierunku lasu, wkrótce po tym znikając Beatrycze z oczu.
Odetchnęła, machinalnie przyciskając dłoń do piersi i próbując zapanować nad trzepocącym się w klatce piersiowej sercem. Wzięła kilka głębszych wdechów, wciąż spoglądając w ślad za ptakiem.                Wydał jej się dziwny, zadziwiająco wręcz duży i… Cóż, nie zauważyła dość, żeby stwierdzić cokolwiek więcej. Wiedziała jedynie, że powinna go rozpoznać, ale mimo usilnych starań nie była w stanie dopasować ciemnego kształtu do czegoś, co miałaby okazję widzieć wcześniej.
– Beatrycze…
– Na litość Boską!  – wyrwało jej się.
Prawie skoczyła na Lawrence’a, kiedy ten pojawił się tuż za nią. Spojrzała na niego z niedowierzaniem, nie pierwszy raz mając ochotę nim potrząsnąć. Wiedziała, że nie wytrzymałby zbyt długo, zresztą zdecydowanie nie było mu na rękę, że miałby spuścić ją z oczu, ale to nie zmieniało tego, że był na dobrej drodze, by przyprawić ją o zawał.
– Wybacz! – zreflektował się pośpiesznie, dla pewności odsuwając się. Beatrycze westchnęła. Za którymś razem jednak miała połamać sobie ręce, próbując mu przyłożyć. – Potrzebujesz pomocy?
– Na razie nie – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Spojrzał na nią z powątpiewaniem, ale przynajmniej nie próbował negować jej decyzji. Z wolna zwróciła się znów w stronę domu, machinalnie przenosząc wzrok na dach, bo stamtąd zerwał się do lotu ptak. Nie mogła przestać o nim myśleć, gorączkowo próbując stwierdzić, czy to możliwe, żeby widziała go wcześniej albo przynajmniej powinna wiedzieć do jakiego gatunku należał. Podejrzewała, że to mało istotne, a ona po prostu machinalnie szukała czegoś, czym mogłaby zając umysł, ale i tak miała złe przeczucia.
Dopiero po chwili skupiła się na tyle, by znów zacząć zwracać uwagę na to, co najważniejsze. Kiedy już nabrała pewności, że serce jednak nie zamierza wyskoczyć jej z piersi, a tym bardziej zatrzymać się od nadmiaru emocji, ponowiła wędrówkę wokół budynku. Podejrzewała, że L. z uporem podążał za nią, ale starała się o tym nie myśleć. Powiedziała mu już, że zamierzała dostać się do środka na własną rękę, więc zamierzała przynajmniej spróbować dotrzymać słowa.
Wsunęła dłoń pod kurtkę, muskając palcami okładkę ukrytego w kieszeni zeszytu. Wiedziała, że to ryzykowne, zwłaszcza że w każdej chwili znów mogła zostać wciągnięta we wspomnienia Ophelii, ale z drugiej strony… Może o to chodziło? Może wciąż widziała za mało, by być w stanie zrozumieć znaczenie tego miejsca? Czekała na olśnienie, a to mogło się kryć właśnie tam – w przeszłości, bo w końcu czemu nie? Swoją drogą, sama świadomość, że pamiętnik wciąż był przy niej, przynosiła Beatrycze swego rodzaju ukojenie. To nic, że z winy tego przedmiotu doświadczała naprawdę nietypowych rzeczy. Na dłuższą metę to wydawało się właściwe, ona zaś powoli zaczynała uznawać te wspomnienia jako coś koniecznego, co za wszelką cenę próbowała uporządkować.
– Trycze… – odezwał się ponownie Lawrence, wyrywając ją z zamyślenia.
– Mówiłam ci już, że ja…
– Tak. Że chcesz to zrobić sama – zniecierpliwił się, bez wahania wchodząc jej w słowo. – Skoro nie chcesz, żebym sam załatwił ci wejście, może spróbuj tędy. Swoją drogą, nieźle się tutaj urządzili… Widziałaś jaki teren przylega do tego domu? – dodał, ale już nie zwracała na niego większej uwagi.
W zamian spojrzała na budynek, skupiając się na tym, co jej wskazał. A potem już tylko stała i patrzyła, mimowolnie zastanawiając się jakim cudem nie zauważyła przynależącego do jednego z pokoi balkonu – na dodatek położonego na tyle nisko, że przy odrobinie szczęścia miałaby okazję do niego dosięgnąć.
Z bijącym sercem spojrzała na Lawrence’a, prawie na pewno znów wchodząc mu w słowo, ale i tak nie miała pojęcia o czym aktualnie mówił.
– Podsadzisz mnie? – zapytała, a wampir prychnął i wzniósł oczu ku górze.
– Och… Teraz potrzebujesz pomocy – mruknął z przekąsem, ale nie zaprotestował.
Z jakiegoś powodu nie bała się tego, że mogłaby nie dać sobie rady ze wspinaczką. Mogła tylko zgadywać czy kiedyś to lubiła, zresztą to nie miało większego znaczenia. Liczyło się to, że jej ciało wydawało się doskonale wiedzieć, co robić, kiedy Lawrence już uniósł ją do góry, pozwalając, by wybiła się na tyle, żeby zdołać pochwycić się krawędzi balkonu. Z wahaniem spojrzała na wyniszczoną już konstrukcję, niemalże spodziewając tego, że barierka ustąpi pod jej ciężarem, ale nic podobnego nie miało miejsca – wystarczyło, żeby z wprawą podciągnęła się, by chwilę później wylądować po drugiej stronie.
– Wszystko w porządku?
Natychmiast poderwała się na równe nogi. Lawrence spoglądał na nią z obawą, wyraźnie uspokojony tym, że pewnie stała na balkonie. Mimo wszystko nie wyglądał na przekonanego, Beatrycze zaś była pewna, że aż rwał się do tego, żeby do niej dołączyć.
– Jasne, że tak – zapewniła pośpiesznie. Zaczynała czuć się nieswojo, wciąż obawiając się tego, że balkon jednak mógł się zawalić. W zasadzie… dlaczego nie? W końcu wszystko wskazywało na to, że budynek nie był odwiedzany od lat. – Dam ci znać, gdyby coś się działo.
– Skoro tak twierdzisz…
Westchnęła, po czym odwróciła się, woląc nie czekać aż zmieni zdanie. Wciąż liczyła się z tym, że za moment znów napotka zamknięte drzwi – tym razem przeszklone, ale to wcale nie poprawiłoby jej nastroju. W zasadzie sama nie była pewna, co okazałoby się gorszą możliwością: konieczność skakania z pierwszego piętra czy może proszenie Lawrence’a o to, by pomógł jej dostać się do środka.
W zasadzie już poprosiłaś go o pomoc… Dlaczego jesteś taka uparta?, pomyślała mimochodem, ale nie potrafiła samej sobie udzielić odpowiedzi na to pytanie. Po prostu chciała zrobić to sama…
Musiała zrobić to sama.
Przycisnęła palce do brudnej szyby, próbując zajrzeć do środka. Widziała zarys pokoju, ale nie była w stanie stwierdzić jaką pełnił funkcję. Podejrzewała, że trafiła na sypialnię, bo to miałoby sens, ale w tamtej chwili niczego nie była pewna.
Wzdrygnęła się, nagle przekonana, że coś poruszyło się po drugiej stronie. Przez ułamek sekundy naprawdę widziała ruch – czyjąś sylwetkę albo cień, zupełnie jakby ktoś znajdował się po drugiej stronie. Natychmiast się cofnęła, plecami prawie uderzając w barierkę, a potem…
Drzwi rozsunęły się z delikatnym szelestem. Szczelina była delikatna, ale to wystarczyło, by Beatrycze nabrała pewności, że bez przeszkód dostanie się do środka.
Dom w końcu postanowił się przed nią otworzyć, ale nie miała pojęcia czy to dobrze.
– Beatrycze…?
Zacisnęła usta. Podejrzewała, że gdyby powiadomiła Lawrence’a, że najpewniej ktoś jest w środku, nie odwiodłaby go od pomysłu wejścia do środka za nią. Z drugiej strony, przecież był wampirem, a gdyby w pobliżu znajdowało się jakiekolwiek zagrożenie, w porę by je wyczuł. Przynajmniej w to chciała wierzyć, powoli zaczynając dochodzić do wniosku, że wszystko sprowadzało się wyłącznie do jej wybujałej wyobraźni.
Albo, uświadomiła sobie nagle, jest tam ktoś, kogo obecność przeznaczona jest tylko dla mnie.
– Drzwi są otwarte – oznajmiła cicho, starannie dobierając słowa. Poczuła się odrobinę pewniej, kiedy odkryła, że głos jej nie drżał, chociaż w środku dosłownie wychodziła z siebie ze zdenerwowania. – Ja… po prostu się rozejrzę.
– Za czym? – padło w odpowiedzi i coś w tym pytaniu sprawiło, że zapragnęła roześmiać się histerycznie.
Sama chciałaby to wiedzieć! Gdyby to było takie proste, może wszystko stałoby się prostsze, nawet gdyby okazało się, że odpowiedź jest co najmniej przerażająca.
– Później ci powiem – zadecydowała w końcu, jednak decydując się odezwać.
Nie kłamała, a przynajmniej nie w pełni. W końcu nic nie stałoby na przeszkodzie, by w końcu go wtajemniczyć, gdyby tylko samej sobie zdołała wyjaśnić w czym rzecz. Wciąż czekała na olśnienie, jednak wszystko wskazywało na to, że odpowiedzi mogła się spodziewać dopiero w środku.
W tym domu.
W domu, w którym ktoś mógł być – i to niekoniecznie materialny.
Podejrzewała, że powinna czuć się przede wszystkim przerażona, a jednak nic podobnego nie miało miejsca. Poruszając się trochę jak w transie, w końcu podeszła do drzwi, po czym rozsunęła je, zaskoczona tym, jak lekko ustąpiły pod naciskiem palców. Nie musiała się wysilać, choć przecież powinna; w końcu mogła spodziewać się tego, że po całych dekadach, a może nawet wiekach, dom będzie w opłakanym stanie. Nawet jeśli nikomu nie przyszło do głowy, by się tutaj włamać i spróbować posiadłość ograbić, przecież nie było nikogo, kto mógłby regularnie dbać o sprawne zawiasy albo ułatwiające otwarcie okna mechanizmy.
Coś zdecydowanie było nie tak, ale z jakiegoś powodu nie potrafiła się tym przejąć. Bez wahania wkroczyła w mrok, czując niemalże ulgę, kiedy w końcu znalazła się wewnątrz domu. Machinalnie zasunęła za sobą drzwi balkonowe, bynajmniej nie obawiając się tego, że mogłaby przez to odciąć sobie drogę powrotną. Przecież tak naprawdę nie chciała stąd wychodzić, wątpiła zresztą, by było to możliwe zbyt szybko. Miała tutaj coś do zrobienia, ale najpierw musiała zrozumieć dlaczego sama Ciemność oczekiwała do niej dotarcia aż do tego miejsca.
Wewnątrz panowała niemalże grobowa cisza. Beatrycze skrzywiła się nieznacznie, ostrożnie stąpając po zakurzonej podłodze. Drobinki kurzu wzbiły się w powietrze, nieprzyjemnie drapiąc ją w gardle; odchrząknęła, mimowolnie wzdrygając się w odpowiedzi na jakikolwiek dźwięk. Nawet jej własny oddech wydawał się nienaturalnie głośny w panującej ciszy. Miała wrażenie, że gdyby odpowiednio się skupiła, usłyszałaby tłukące się w piersi serce. Ta cisza ogłuszała, zdecydowanie negując to, że w środku mógłby znajdować się ktokolwiek obcy.
Cóż, poza nią.
Bez pośpiechu ruszyła w głąb pomieszczenia, uważnie wodząc wzrokiem na prawo i lewo. W istocie znajdowała się w sypialni, a przynajmniej tyle wywnioskowała po wystroju. Krótko spojrzała na pojedyncze, od dawna nieużywane łóżko, po czym zdecydowała się ruszyć ku drzwiom. Co prawda widziała wciśniętą w kąt szafę i kilka szafek przy meblach, ale nie czuła powodu, żeby zaglądać do środka. Czegokolwiek szukała, nie znajdowało się w tym pokoju, więc nie zamierzała tracić czasu na szperanie w nieswoich rzeczach.
Drzwi skrzypnęły, kiedy wychodziła na korytarz. Zmrużyła oczy, żałując, że nie zabrała ze sobą latarki albo chociaż zapałek. W hallu nie było okien, przez co nie miała co liczyć nawet na nikły blask dnia, wpadający przez brudne szyby. To wystarczyło, by zaczęła wahać się przed ruszeniem dalej, nie tyle z obawy przed tym, co mogło kryć się w ciemnościach, co przed wpadnięciem na coś, na co nie powinna. Niewiele widziała, choć jej oczy powoli zaczynały przyzwyczajać się do mroku. Nie zmieniało to jednak faktu, że w takich warunkach mogła co najwyżej spaść ze schodów i skręcić sobie kark, niż faktycznie dotrzeć w jakieś konkretne miejsce.
Z powątpiewaniem obejrzała się za siebie, przez moment mając ochotę zawrócić po Lawrence’a. Z wampirzym wzrokiem miałby szansę ją poprowadzić, zresztą z nim o wiele łatwiej przyszłoby jej rozejrzeć się po całym domu. Co prawda to byłoby jak przyznanie się do tego, że jednak potrzebowała pomocy, ale…
Potrząsnęła głową.
Nie. Musiała poradzić sobie sama. Po wszystkim, co przeszła, by w ogóle się tutaj znaleźć, przeszukanie tego miejsca powinno okazać się najmniejszym problemem.
Podłoga zaskrzypiała pod jej stopami, aż Beatrycze zaczęła się martwić, że drewno przegniło i nagle się pod nią zarwie. Na oślep ruszyła w głąb korytarza, trzymając się blisko ściany i jakby od niechcenia przesuwając po niej palcami. W kilku miejscach wyczuła krawędzie odłażącej tapety, a przynajmniej miała nadzieję, że to właśnie to. Co jakiś czas natrafiała na koleje drzwi, ale za każdym razem z jakiegoś powodu rezygnowała z otwierania ich, bardziej niż po prostu pewna, że w mijanych pomieszczeniach nie było niczego, co mogłoby ją zainteresować.
Ten dom… miał w sobie coś, co ją przyciągało, choć być może nie powinno. Niemalże czuła przesycające go wspomnienia. Był ich pełen, zwłaszcza tych złych, jednak żadne z nich nie należało do niej. W rzeczywistości szukała czegoś innego, wszystko to, co nie było jej, zamierzając zostawić w spokoju.
Paradoksalnie była tu intruzem, nawet pomimo tego, że jakaś jej cząstka sprawiała, że Beatrycze czuła się tak, jakby trafiła do miejsca, do którego na swój sposób przynależała.
Nie zawahała się, kiedy dotarła do schodów. Musiała zejść na dół – to po prostu było równie oczywiste, co i konieczność pominięcia pokoi na piętrze.
Mocno zacisnęła palce na poręczy, w duchu modląc się o to, by balustrada wytrzymała nacisk. Ostrożnie pokonywała kolejne stopnie, licząc je po cichu i z niezwykłą starannością następując na każdy z nich. Jeden pominęła, instynktownie przeskakując tuż nad nim, dziwni pewna, że mógłby załamać się pod jej ciężarem. Skrzypienie niektórych przyprawiało ją o dreszcze, choć przynajmniej kurz i wykładzina na schodach skutecznie tłumiły jej kroki. Czuła się niemalże jak duch, co z jakiegoś powodu wydało jej się nader znajome. Swoją drogą, najpewniej tak było, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co napisała Jocelyne w pamiętniku.
Kiedy w końcu znalazła się na dole, z bijącym sercem przystanęła, palce wciąż z siłą zaciskając na poręczy. Bezmyślnie wpatrywała się w przestrzeń, coraz bardziej oszołomiona.
Udało się.
Była coraz bliżej, cokolwiek powinna sądzić o prowadzącym ją przez dom przeczuciu.
Instynkt nakazał jej ominąć drzwi wejściowe bez sprawdzania, czy byłaby w stanie otworzyć je od tej strony. W zamian ruszyła w głąb domu, wkrótce po tym wkraczając do okazałych rozmiarów salonu.
A potem zamarła, co najmniej zaskoczona widokiem, który zastała w środku.
W jasnym blasku rozpalonego w marmurowym kominku ognia, jak gdyby nigdy nic stała kobieta.








After We Fall
stories by Nessa