
Nie ona.
Błagam, nie ona, bo…
Cholera,
Tess…!
Jego
myśli wirowały, mieszając się ze sobą. Ryan zareagował instynktownie, nie pierwszy
raz mając wrażenie, że jego ciało wcale nie należało do niego.
Podczas gdy paraliżował go strach, jakaś jego cząstka – ta inna,
bardziej niebezpieczna, bardziej dzika… – wydawała się żyć własnym życiem.
I
choć zwykle te momenty go przerażały, tamtej nocy był za ten stan rzeczy
wdzięczny.
Obraz
zamazał się, pulsując w dziwny, niepokojący sposób. Przez chwilę miał wrażenie,
że krawędzie pulsują na czerwono. Szczególnie wyraźnie widział drobną
postać zmierzającej ku jego siostrze Cassandry. Wydawało mu się, że
usłyszał krzyk Tess, choć ten równie dobrze mógł okazać się wytworem
jego wyobraźni. Wszelakie dźwięki zlały się w jedno, zagłuszone
przez inny, o wiele bardziej dziki, mimo że nie miał pewności, czy to możliwe,
żeby dziki charkot wyrwał się akurat z jego gardła.
Z
impetem uderzył w drugie ciało. Siła zderzenia na moment wytrąciła go
z równowagi, zresztą tak jak i wciąż rwącą się do ataku
Cassandrę. Tym razem Ryan nie bawił się w półśrodki, nie próbując
zastanawiać nad tym, czy przypadkiem jej nie skrzywdzi. Liczyła się
Tess. Uczepił się tego jednego imienia, gotów wręcz przysiąc, że tylko to pozwalało
mu zachować zdrowy rozsądek. Gdyby zbytnio się zapędzić… odpuścił,
pozwalając temu drugiemu sobie w pełni przejąć kontrolę…
Zatoczył
się. Poczuł pod plecami coś, co dopiero po chwili zidentyfikował jako
ścianę. Miał wrażenie, że tylko dzięki temu wciąż trzymał się w pionie,
w każdej chwili mogąc osunąć na ziemię. Słyszał przyśpieszone
oddechy, ale nie potrafił stwierdzić, który z nich należał do niego, a który do Cassandry.
Ponad wszystko przebijał się szloch, ale na ten zwrócił uwagę
dopiero potem, gdy w pełni już skupił wzrok na skulonej po drugiej
stronie przedpokoju, drobnej istocie.
Tess
spoglądała wprost na niego. Jej postać również wydawała się otaczać
czerwona aura, choć nie tak intensywna jak w przypadku Cassandry.
Ryan zamarł, po czym uciekł wzrokiem gdzieś w bok, wytrącony z równowagi
reakcją własnego organizmu. Przez moment miał wrażenie, że żołądek wywróci mu się
na drugą stronę, co pewnie mogłoby mieć miejsce, gdyby wcześniej coś
zjadł. Z drugiej strony świadomość, że gdzieś na wyciągnięcie ręki
znajdowała się żywa istota, aż nadto pobudzona, z krwią krążącą w żyłach…
Nie.
Potrząsnął
głową, próbując pozbyć się niechcianych myśli. Miał wrażenie, że
balansował gdzieś na krawędzi, w każdej chwili mogąc zbytnio
przechylić się w jedną ze stron – a potem spadać, coraz to niże
i niżej, i… i…
Nie
mógł. Cholera, nie tylko dlatego, że w tym wszystkim chodziło o Tess.
Nie dlatego, że jego młodsza siostra widziała go w takim stanie,
podczas gdy druga jak gdyby nigdy nic spadła w sąsiednim pokoju. W tamtej
chwili błogosławił fakt, że mama była w pracy, od początku tygodnia
ciągnąc nocne zmiany. Co prawda wciąż miał do siebie pretensje o to,
że swoim zniknięciem zmusił ją do znalezienia akurat takiej pracy, ale w tamtej
chwili nieobecność choć jednej z kobiet jego życia okazała się szczęśliwym
zrządzeniem losu.
Te
wszystkie myśli wypełniły jego umysł niemalże w tym samym momencie.
Zaatakowały jego umysł, stojąc w kontrze do wszystkich innych
bodźców – w tym również pragnień, co do których Ryan wolał pozostać
nieświadomy. Przez chwilę poczuł się tak, jakby ciśnienie mogło rozsadzić
mu czaszkę, ale to było dobre. Na pewno lepsze niż cudowna
nieświadomość tylko po to, by odkryć, że miał na rękach
krew swoich sióstr albo matki.
Jak
w tamtym domu. Nie pamiętał, co zaszło, gdy wdarł się do domu
przyjaciółki Claire, ale…
Bez
zastanowienia skoczył naprzód. Serce podeszło mu do gardła, gdy resztkami
świadomości wychwycił przerażone spojrzenie Tess, gdy zdecydował się do niej
zbliżyć. Boże, nie!, pomyślał w panice, próbując odzyskać nad sobą
kontrolę. Gdyby ją skrzywdził…
A
potem dotarło do niego, że w zasięgu jego wzroku znów pojawiła się
Cassandra. Zanim się zastanowił, przyciskał szarpiącą się dziewczynę
do ściany, o wiele bardziej gwałtowniej niż wcześniej. Chwilę
szarpali się, nim udało mu się owinąć ramiona wokół przeciwniczki i zdecydowanym
ruchem odrzucić na dobrych kilka metrów. Doszedł go dziwny, niepokojący
dźwięk, który dopiero po chwili utożsamił z pękającym szkłem.
Okno.
Cassandra
zniknęła, ciałem roztrzaskując szybę i wypadając na zewnątrz. Deszcz
odłamków posypał się, przez chwilę łagodnie migocząc w nikłym blasku
księżyca i ulicznych lamp. Poczuł krew, ale zapach wydawał się przytłumiony
i odległy. Zdążył zauważyć, że posoka nie kusiła go aż tak jak
wampira, choć wciąż miała w sobie coś pociągającego. Zdążył utożsamić tę
cechę z demonami i chyba był za nią wdzięczny, zwłaszcza w tamtej
chwili.
Zaraz
po tym zapanowała cisza. Wydawała się wręcz dzwonić mu w uszach,
kiedy – wciąż lekko się chwiejąc i walcząc z czerwoną mgiełką –
powiódł wzrokiem dookoła.
–
Tess… – wychrypiał.
Wpatrywała się
w niego wielkimi, załzawionymi oczami. Nigdy nie widział jej w takim
stanie, nawet wtedy, gdy na krótko przed opuszczeniem domu zdarzyło mu się
nakrzyczeć na nią, gdy bez pytania weszła do jego pokoju.
Pamiętał tamten moment aż przez mgłę, ale i tak mógł przysiąc,
że nagły wybuch gniewu był niczym w porównaniu do tego, co działo się
teraz.
Chciał się
do niej przesunąć, ale zrezygnował, kiedy w odpowiedzi załkała i skuliła się
pod ścianą. Natychmiast się wycofał, w poddańczym geście unosząc
obie ręce ku górze. Może tak było lepiej…
Może,
bo wciąż sobie nie ufał.
Powinien
był przewidzieć, że kiedyś do tego dojdzie. Mógł tylko zgadywać, w jakich
warunkach to, kim się stał, ostatecznie odbije się na jego rodzinie.
Co prawda nie wziął pod uwagę takiego scenariusza, ale to na dłuższą
metę nie miało znaczenia. Już i tak wystarczająco przerażająca
okazała się myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby nie zareagował.
Albo – co gorsza – gdyby całkiem stracił nad sobą panowanie.
Czuł się
nienaturalnie wręcz pobudzony; zbyt świadomy, choć wiele by dał, żeby jego umysł
pogrążył się we mgle. Starając się ignorować przerażenie siostry (Nie
żeby to było proste, skoro jego zmysły reagowały na strach w czystej
postaci…), powoli odwrócił się ku miejscu, w którym zniknęła
Cassandra. Uderzyło go nocne, chłodne powietrze, wpadające do wnętrza
przedpokoju przez resztki tego, co zostało z okna.
Gdzieś
z głębi domu doszło do nawoływanie Cristal. Zaklął, ale nie dał
sobie czasu na zastanawianie nad tym, jak powinien wybrnąć z tej
sytuacji. Co prawda wiedział, że mała najpewniej zaraz pojawi się w przedpokoju,
a tym bardziej że Tess nie nadawała się do roli ewentualnej
pocieszycielki. Och, prawda była taka, że aktualnie miał przejebane na wszystkich
płaszczyznach. Nie miał szans sensownie wyjaśnić dziewczynom, co się stało.
Nie miał nawet szansy sprzątnąć wszystkiego przed powrotem mamy, ale… to
nie miało znaczenia. Nie, skoro wciąż miał coś do zrobienia.
Udało
mu się odrzucić niechciane myśli. W milczeniu ruszył w kierunku
rozbitego okna, ostrożnie stawiając kolejne kroki. Nie oglądając się
za siebie, wyskoczył na zewnątrz, starannie omijając wciąż zalegające
w ramie odłamki. Wylądował na pokrytej szkle trawie, tuż przed wciąż
skuloną na ziemi, pokrwawioną Cassandrą. Jego oczy rozszerzyły się
nieznacznie, kiedy zauważył pociętą skórę i zalegające miejscami szkło,
ale nie pozwolił na to, żeby ten widok go rozproszył. W tamtej
chwili myślenie okazało się nader proste: miał przed sobą wroga, którego
musiał wyeliminować, jeśli chciał ochronić rodzinę.
Mógł
tylko zgadywać, jak prezentował się wyraz jego twarzy.
Najwyraźniej wystarczająco źle, bo Cassandra nagle zesztywniała i odsunęła
się, wręcz wlekąc po pokrytej krwią i szkle ziemi. Nawet jeśli
cierpiała, nie dała niczego po sobie poznać.
Jak
w ogóle do tego doszło…?
Nie
sądził, żeby potrafiła udzielić mu odpowiedzi.
–
Wynoś się – wyszeptał, ledwo rozumiejąc własne słowa. Przystanął nad dziewczyną,
spoglądając nań z góry. Zacisnął dłonie w pięści, próbując ignorować
nagłe pragnienie, by spożytkować je lepiej, choćby zacieśniając uścisk na gardle
Cassandry. – Szybko. Zanim zrobię coś, czego przyjdzie mi pożałować.
Miał
wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim zdecydowała się zareagować. Tego
akurat się spodziewał, ale o wiele bardziej zaskoczył go fakt,
że posłuchała. Krzywiąc się przy każdym ruchu i wciąż brocząc, nagle
poderwała się na równe nogi i bez słowa uciekła, wkrótce
znikając mu z oczu. W tamtej chwili przypominała spłoszone zwierzę –
rannego drapieżcę, który wycofał się tylko dlatego, że to podpowiedział
mu instynkt.
Do
Ryana z opóźnieniem dotarło, że przez cały ten czas wstrzymywał
oddech. Chwilę jeszcze tkwił w bezruchu, bezmyślnie wpatrując się w miejsce,
gdzie dopiero co znajdowała się Cassandra. W powietrzu czuł zapach
jej krwi, innej niż ludzka, choć nie potrafił jednoznacznie
sprecyzować, na czym polegała różnica. Cholera, przerażało go już samo to,
że jakąkolwiek dostrzegał.
Dopiero
później adrenalina ustąpiła, pozwalając Ryanowi w pełni zrozumieć, co się
stało. Na tyle, na ile było to możliwe, skoro wszystko wciąż
przypominało marny żart. Do diabła, tkwił w środku nocy na podwórku,
rozważając to, czy słusznym było pozwolić dawnej przyjaciółce ujść z życiem
po tym, jak zdecydowała się zapolować na jego rodzinę! Co więcej
w domu wciąż czekały na niego niczego nieświadome, przerażone
siostry, które z równym powodzeniem mogły stać się jego potencjalnymi
ofiarami. Ile z tego i w jaki sposób mógł uznać za normalne…?!
Spojrzał
na swoje drżące dłonie, po czym znów zacisnął je w pięści.
Uspokojenie się nie wchodziło w grę, ale musiał coś zrobić.
Chciał działać, nieważne jak trudne miało się to okazać.
Wszystko
wydawało się lepsze od pozwolenia, by sprawy jeszcze bardziej się
skomplikowały.
Tess,
Cristal… Po kolei, zadecydował, ostrożnie się wycofując. W ostatniej
chwili zawahał się przed wejściem do domu oknem. Nie żeby w tej
sytuacji to, czy pokusi się o skorzystanie z drzwi, robiło
jakąkolwiek różnicę, ale…
Potrząsnął
głową. Bezszelestnie wślizgnął się do środka, lądując na wyściełającej
przedpokój wykładzinie. Natychmiast podchwycił dwie drobne postaci, znajdujące się
zaledwie kilka metrów od niego – wciąż skuloną pod ścianą, drżącą
Tess i wyraźnie zdezorientowaną Cristal. Ta druga nadal była zaspana,
raz po raz spoglądając to na siostrę, to na niego, to znów
pocierając oczy.
–
Ray? – zapytała sennie. Mimo wszystko coś w jej tonie dało mu do zrozumienia,
że zdążyła już zauważyć, że coś było nie tak. – Co się stało? Słyszałam…
Urwała,
kiedy podchwyciła jego spojrzenie. Nawet w ciemnościach zauważył, że
pobladła i to sprawiło, że znów zaczął zastanawiać się nad tym,
jak wyglądał. Kiedy do tego wszystkiego Cristal cofnęła się, przerażona
tym, że spróbował do niej podejść, nabrał co do tego pewności.
Zareagował
instynktownie, działając niemalże jak automat. Doskoczył do młodszej z sióstr,
chwytając ją za ramiona i przyciągając ją do siebie, zanim
zdążyłaby spanikować. Wplótł palce w jej włosy, delikatnie gładząc małą po głowie.
–
Nic… Absolutnie nic – zapewnił, czując się przy tym jak najgorszy kłamca
na całej planecie. – To tylko sen, Cristal – oznajmił z naciskiem,
wkładając w tych kilka słów tyle pewności siebie, ile tylko zdołał z siebie
wykrzesać.
To
były zaledwie ułamki sekund. Krótka chwila, nim osunęła się w jego ramionach,
nagle tracąc przytomność. W pierwszym momencie serce podeszło mu do gardła,
ale prawie natychmiast uczucie to ustąpiło miejsca uldze. Temu oraz nagłemu
poczuciu, że wszystko było w porządku.
–
C-co…? Co… ty…?
Natychmiast
przeniósł wzrok na Tess, kiedy ta wydała z siebie dźwięk, który
bardziej przypominał konkretne słowa niż dotychczasowy szloch. Znów uderzyło go
to, jak bardzo wydawało się prażona. Spoglądała na niego jak na obcego,
nie brata, a to…
Och,
nie miało znaczenia.
Tak
przynajmniej sobie powtarzał.
–
Czym ty jesteś?! – pisnęła, kiedy – z Cristal w ramionach –
przesunął się ku niej.
Ryan
powstrzymał grymas. Przez chwilę poczuł się tak, jakby ktoś z całej
siły zdzielił go w twarz, choć zarazem nie wątpił, że sam zadałby to pytanie,
gdyby znalazł się na miejscu Tess. W tamtej chwili aż za dobrze
rozumiał, dlaczego niektórzy uważali uczucia za słabość. Prawda była taka,
że sam miał wielką ochotę zrobić to co siostra i po prostu
wybuchnąć płaczem.
Tyle
że nie mógł. Wciąż miał coś do zrobienia, nieważne jak trudne by się
to nie wydawało.
Ignorując
przerażenie Tess i to, że spróbowała przed nim uciec, również ją
przygarnął do siebie. Nie miał pojęcia czy to zrządzenie losu,
czy może jakiś cudowny wpływ demonicznej krwi, która siała spustoszenie w
jego organizmie, ale również ją udało mu się pozbawić
przytomności. Poderwał obie, z lekkością biorąc wiotkie cała w ramiona.
Nie miał pojęcia, ile czasu miały pozostać nieprzytomne, ale nawet
chwila wydawała się lepsza niż zostawienie ich samych z całym
tym bałaganem.
Zostawił
obie w pokoju Tess. Na powrót wycofał się do przedpokoju,
starannie zamykając za sobą drzwi i opierając się nań plecami.
Świetnie,
więc pozbył się Cassandry, wszyscy żyli, a do powrotu mamy
zostały jakieś dwie godziny. Absolutnie za mało na wstawienie nowego
okna, ale…
Parsknął
śmiechem – pozbawionym wesołości, wręcz histerycznym. Przycisnął dłoń do ust,
nie chcąc ryzykować, że przypadkiem zepsuje wszystko i obudzi
siostry. Wracając do domu wziął na siebie
odpowiedzialność, której co prawda był świadom od samego początku, ale dopiero
w tamtej chwili w pełni poczuł jej wagę. Jakby tego było mało,
ta ostatecznie go przygniotła, nie pozostawiając złudzeń co do tego,
czy miał poradzić sobie z nią w pojedynkę.
Nie
chciał zostawiać sióstr samych, ale nie miał wyboru. Nawet gdyby okazało
się, że Cassandra zamierzała wrócić…
Nie,
o tym nie chciał myśleć.
Nie
dając sobie czasu na wątpliwości, ponownie podszedł do wybitego okna
i wyskoczył na zewnątrz, pędem ruszając w noc.

Bieganie bolało. Oddychanie
bolało. Zrobienie czegokolwiek bolało, ale Cassandra i tak się nie zatrzymała.
Pędziła przed siebie, raz po raz potykając się i zatrzymując
dopiero wtedy, gdy nogi ostatecznie odmówiły jej posłuszeństwa. Skuliła się
na pustej drodze, walcząc o oddech i czując, jak przy każdym
gwałtowniejszym napięciu mięśni szklane odłamki bardziej wżynają się w poranioną
skórę. Od zapachu własnej krwi zrobiło jej się niedobrze, ale miała
już wprawę w powstrzymywaniu żołądka przed wywróceniem się na drugą
stronę.
Niech to szlag…
Niech to szlag…!
Czuła wilgoć
na policzkach. Naprawdę chciała udawać, że to krew, a nie cisnące się
do oczu łzy. Już i tak czuła się w najgorszy możliwy
sposób, jakimś cudem nawet gorzej niż wtedy, gdy siedziała w pokoju z zapaloną
zapałką, pragnąć puścić wszystko z dymem.
W pamięci wciąż
miała wyraz twarzy Ryana. Jego spojrzenie, kiedy nachylił się nad nią,
nakazując jej biec. A ona uległa mu jak ostatni tchórz, z łatwością
mogąc sobie wyobrazić, jak chłopak rzuca się ku niej, by rozerwać ją
na kawałeczki. Nie miała pojęcia, co takiego było w nim w tamtej
chwili, ale z czarnymi oczyma i tym przenikliwym, niepokojącym
spojrzeniem…
Czy tak działały
demony? Wiedziała, że mimo wzięcia udziału w tym samym projekcie, mieli
różne symptomy. W jej organizmie krążyła krew Jaquesa, podczas gdy Ryana
poddano czemuś zupełnie innemu. Sęk w tym, że gdy widziała go po raz
ostatni, do głowy jej nie przyszło, co to mogło oznaczać, a tym
bardziej że chłopak mógł okazać się od niej silniejszy. Ba! Nie pomyślałaby,
że mógłby okazać się zdolny ją zabić – i zarazem wciąż mieć w sobie
tak wiele z siebie.
Ryan tak po prostu
tam mieszkał. Wrócił do domu, do sióstr i matki, jakby
wszystko co złe nie miało miejsca. Obronił je, podczas gdy Cassandra…
Zacisnęła
zęby. Myśl o zemście zeszła gdzieś na dalszy plan, wyparta przez coś
zupełnie innego. Poczucie beznadziei uderzyło w nią z całą mocą, na kilka
bolesnych sekund podważając wszystko, w co próbowała wierzyć przez
ostatnie tygodnie. To, co budowała, posypało się gwałtownie, kiedy do dziewczyny
dotarło, że wcale nie musiała okazać się aż taka wyjątkowa, jak do tej
pory sądziła. Może i jako jedyna przeżyła zmiany, które zaszły w jej organizmie
za sprawą krwi Jaquesa, ale to o niczym nie świadczyło.
Już sama
nie była pewna, kim tak naprawdę się stała i co powinna ze
sobą zrobić.
Gniewnym
ruchem otarła oczy, ale łzy wciąż płynęły i nic nie wskazywało
na to, żeby zamierzały przestać. Spróbowała się podnieść, ale ciało
zaprotestowało; do głosu na powrót doszedł ból, bardziej uciążliwy
niż wcześniej.
– Cholera… –
jęknęła.
Bez
zastanowienia wyszarpnęła jeden ze szklanych odłamków, zalegających w jej ramieniu.
Zaraz tego pożałowała, bo ból nasilił się. Z rany popłynęła krew i choć
przestała sączyć się szybciej niż powinna, gdyby Cassandra wciąż była
zwykłym człowiekiem, dziewczyna wcale nie poczuła się dzięki temu
lepiej. Nie bała się, że mogłaby się wykrwawić.
Nie. O wiele
bardziej obawiała się, co mogłoby stać się teraz. Nie poradziła
sobie, choć zarzekała się, że będzie inaczej. Ledwo ruszyła się gdzieś
samodzielnie, od razu zawiodła i…
– Nie powiedziałbym,
że czuję się zawiedziony, ptaszyno. Bardziej będę, jeśli faktycznie teraz
umrzesz.
Wyprostowała
się, wzdrygając prawie jak rażona prądem. Z niedowierzaniem spojrzała w ciemność
przed sobą, ułamek sekundy później w mroku dostrzegając znajomą postać. Jaques
jak gdyby nigdy nic podszedł bliżej, kucając u jej boku.
– Skąd…?
– Nie puściłbym
cię samej. Sądziłem, że to dość oczywiste – odparł ze spokojem. Wyciągnął
dłoń, by pogładzić ją po policzku. – Ładnie cię urządzi… Ciekawe.
–
Przepraszam – wykrztusiła, spuszczając wzrok.
Jaques
zacmokał z dezaprobatą. Przygarnął ją do siebie, by w jednoznacznym
geście móc podsunąć nadgarstek do ust Cassandry. Nawet nie próbowała
pytać albo się sprzeciwiać. Jeśli czegoś na pewno się przy nim
nauczyła, to na pewno tego, żeby szanować krew, którą jej oferował.
To, że wciąż ją dostawała, nawet po tym, co się stało, wydawało się
wystarczająco wymowne.
Piła tak długo,
aż poluzował uścisk. Chciała więcej, ale wiedziała, że powinna być
posłuszna. Wystarczyło, że porcja, którą zdążyła wypić, załagodziła ból, czyniąc
go choć odrobinę znośniejszym.
– Cóż, jest
inny niż ty… Podejrzewałem, chociaż nie miałem pewności – stwierdził w zamyśleniu
Jaques. Wciąż trzymał Cassandrę blisko siebie, jakby od niechcenia
przeczesując jej włosy palcami. – To nie tak, że miałaś z nim
szanse, ptaszyno.
– Ale…
– Na razie
trzeba doprowadzić cię do porządku – uciął, z lekkością biorąc Cassie
na ręce. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej ją niósł.
Nie
odpowiedziała. Pozwoliła sobie na to, by rozluźnić się w jego ramionach
– na tyle, na ile było to możliwe po bliskim spotkaniu z oknem.
Odchyliła głowę, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję. Chwilę obserwowała
Jaquesa spod na wpół przymkniętych powiek, po wyrazie jego twarzy
próbując stwierdzić, co takiego sobie myślał. Pamiętała smak jego ust i wyjątkowo
zapragnęła poczuć je na wargach, ale nie odważyła się zainicjować
pocałunku.
Przyszedł
po nią. Po raz kolejny zjawił się, kiedy potrzebowała pomocy. Ta świadomość
okazała się o wiele bardziej kojąca niż cokolwiek innego, choć
zarazem w umyśle Cassandry pojawiła się inna niechciana myśl – na tyle
natrętna, by dziewczyna odrzuciła ją od siebie przy pierwszej możliwej
okazji.
Mimo
wszystko… Dlaczego nie zareagował wcześniej? Czemu nie wydawał się
zaskoczony? I czemu to brzmiało tak, jakby przez cały ten czas
chciał sprawdzić…?
Zamknęła oczy. Miarowe kołysanie i bliskość znajomych ramion sprawiły, że ostatecznie pozwoliła sobie na to, by zapaść się w ciemność.
Okej, chyba brakuje mi słów. Trochę bardzo, nie po raz pierwszy zresztą, ale…
OdpowiedzUsuńDziesięć lat.
Dokładnie dzisiaj przypada dekada od chwili, kiedy zaczęłam „Lost in the Time”. I, cholera, wciąż go nie skończyłam, ale to temat na kiedy indziej. Dobrnę do końca, naprawdę!
W tym czasie wydarzyło się dużo. Dorosłam, a wraz ze mną moje pomysły. Osiągnęłam wiele, zepsułam jeszcze więcej. Poznałam ludzi, których uwielbiam i którzy dodają mi skrzydeł. Nauczyłam się i doświadczyłam dość, by z pełnym przekonaniem stwierdzić, że było warto.
Cała ta dekada. Wszystkich 2146 wpisów (na tę chwilę). Wszystkie godziny, które spędziłam, ślęcząc nad tą historią. Mogłabym wymieniać do rana, ale to nie ma sensu, zresztą goni mnie czas, bo na rano wstaję do pracy. No i naprawdę nie wiem, w jaki sposób wyrazić to, co w tej chwili czuję.
Ostatnie dwa lata okazały się trudne i dziwne, jeśli chodzi o moje pisanie. Spodziewałam się, że kiedyś do tego dojdzie, ale hej! Zawsze wracam. Bo LITT to dom. Niedoskonały, pełen zawirowań i chaosu, ale jednak mój.
Tak więc ujmę to krótko: dziękuję.
Dziękuję wszystkim, którzy przetrwali ze mną tyle czasu, nieważne kiedy się pojawili. To długa podróż, która wciąż trwa i zawsze będzie cząstką mnie. I przy okazji obiecuję poprawę, jeśli chodzi o regularność, ale pewnie wyjdzie jak zawsze. 😜
Także tego. Na dniach pojawi się nowy szablon, a już dzisiaj zapraszam na rozdział 109. W końcu.
Wasza zmęczona, jak zawsze nieogarnięta Ness.