25 sierpnia 2021

Sto osiem

    

Cassandra

Jesteś pewna, że chcesz iść sama?

To jedno pytanie wciąż odbijało się echem w jej umyśle. To oraz krótkie, zdecydowane „tak”, które padło w odpowiedzi, choć Cassandra nie podejrzewała, że kiedykolwiek jeszcze zabrzmi na tak zdecydowaną. Jakby tego było mało, wcale tak się nie czuła i – och, mogła się założyć – wampir doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Mogła tylko zgadywać, dlaczego po prostu przyjął takie zapewnienia, nie próbując jej zatrzymywać.

Pierwszy raz od dawna wylądowała na zewnątrz, na dodatek bez czyjegokolwiek towarzystwa. Uświadomiła sobie, że ostatni raz doszło do tego, gdy ostatecznie straciła cierpliwość do wszystkich tych fałszywych zapewnień, które słyszała od bliskich Renesmee. Wtedy postanowiła wrócić do domu, nieświadomie wszystko niszcząc i… zaczynając od nowa.

Wtedy zmiany okazały się dobre. To, że po takim czasie odnalazł ją Jaques, bez wątpienia takie było.

Teraz z kolei Cassandra zamierzała zakończyć kolejny etap.

Tak przynajmniej sądziła, nim dotarła na miejsce. Obserwując zaniedbany dom spomiędzy drzew, zawahała się – tylko na moment, ale jednak. Na pewno tego chciała? Wcześniej zarzekała się, że tak, ale to wciąż brzmiało jak puste słowa. Z drugiej strony, równie wiele wątpliwości miała, gdy pierwszy raz zobaczyła przed sobą kulącego się z bólu i strachu łowcę. Napawał ją obrzydzeniem, tak jak i jego krzyki oraz wcale nie taka satysfakcjonująca zemsta, ale…

„Mściwe z nas istoty” – to była kolejna rzecz, którą raczył zdradzić jej Jaques. Przez chwilę znów poczuła się tak, jakby ją obejmował, uśmiechając się w ten niepokojący, nieco tylko pobłażliwy sposób i tłumacząc rzeczy, które dla kogoś takiego jak on musiały być oczywiste. Podobno to, że mogłaby jednak potrzebować zemsty, powinna uznać za równe naturalne, co i pragnienie krwi. Może tak właśnie działała natura, również w jej przypadku, choć pod wieloma względami pozostawała „niedoskonałym” tworem. To, że zawsze miała się różnić od swojego twórcy, było aż nadto oczywiste.

Skrzywiła się. Mętlik w głowie regularnie dawał jej się we znaki, sprawiając, że wciąż czuła się tak, jakby balansowała na krawędzi. Wiedziała, ku której stronie pragnęła się zwrócić, zamierzając zrobić wszystko, byleby nie zniechęcić do siebie Jaquesa. Nie potrzebował niedoskonałego tworu, który przy pierwszej okazji udławi się własną krwią. A skoro zabrnęła tak daleko, tym bardziej nie mogła pozwolić sobie na odwrót.

Kiedy myślała o zemście, czuła, że potrzebowała czegoś więcej, aniżeli bezmyślnego podążania za bliżej nieokreślonym celem. Uświadomiła to sobie w chwili, w której poddała się temu dziwnemu uczuciowi, które ogarnęło ją, gdy w oczach ostatniej ofiary dostrzegła coś znajomego. Pomyślała, że mogli kiedyś się spotkać – dawno temu, bo i takie wydawało się jej dawniejsze, to bardziej normalne życie: nader odległe. Mógł być pośród ludzi, który ją krzywdzili, ładnymi słowami opisując to, co okazało się jednym wielkim eksperymentem. Mnie pamiętała wizyt w siedzibie łowców i tego, kiedy podsunęli jej tamte tabletki, ale… ale jeśli on tam był…

Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści. Przez chwilę niemalże znów czuła się tak, jakby zagłębiała kciuki w tamtych oczach, pozbywając się ich raz na zawsze. Pamiętała to oraz uczucie ulgi, które ogarnęło ją, gdy pojęła, że jej zadanie spełnione – i że on już nigdy nie spojrzy na nią w taki sposób.

O, tak. To było lepsze niż zabijanie dla zabijania. Wtedy naprawdę czuła, że osiągnęła to, czego potrzebowała, choć uczuciu temu daleko było do tego, co Cassandra pojmowała jako zdrową satysfakcję.

I jesteś tego pewna?

Zacisnęła usta. Na to pytanie nie potrafiła odpowiedzieć, więc po prostu odepchnęła je od siebie. To i tak nie miało znaczenia, tak jak i wiele innych kwestii, które wiązały się z jej dawnym życiem.

Przestąpiła naprzód, całą energię wkładając w interpretowanie tego, co podpowiadały jej zmysły. Chwilę nasłuchiwała, wpatrzona w budynek po drugiej stronie ulicy. Nigdy tutaj nie była, ale to nie miało znaczenia. Kwestia wyśledzenia miejsca, w którym zatrzymał się Ryan okazała się dziecinnie prosta, choć i tym razem zawdzięczała to Jaquesowi. Z tego, co zdążyła się od niego dowiedzieć, zdążył dobrze rozejrzeć po miejscu, w którym przetrzymywano go, nim udało mu się uciec i ją odnaleźć. Wielokrotnie słyszała, że informacja to potęga i ta zasada najwyraźniej sprawdzała się wszędzie, również w świecie nieśmiertelnych.

Wyraźnie wyczuła obecność innej istoty, choć aura Ryana znacznie różniła się od jej własnej. Wcześniej nie była tego aż do tego stopnia świadoma, ale minęło dość czasu od dnia, kiedy widziała chłopaka po raz ostatni. Miała zresztą wrażenia, że dzięki krwi i opiece stwórcy zmieniła się, bardziej niż wcześniej czerpiąc z możliwości, które wampirza krew zagwarantowała jej ciału. Skoro już się nie bała, w końcu mogła wykorzystać pełen potencjał.

W tamtej chwili była gotowa przysiąc, że Ryana nie było w domu. Ślad co prawda okazał się świeży, zresztą mogła się mylić, ale…

– I pomyśleć, że ty też wróciłeś do domu – mruknęła pod nosem.

Coś ścisnęło ją w gardle, bynajmniej nie dlatego, że wciąż wyczuwała zapach ludzkiej krwi. Pragnienie zeszło gdzieś na dalszy plan, co Cassandra przyjęła z ulgą. Krwi miała pod dostatkiem, zresztą obiecała sobie, że nie na tym będzie się opierała przy tym, co planowała zrobić. Nie zamierzała się żywić z pomocą kogoś, kogo szczerze nienawidziła.

Tyle że z Ryanem sprawy wcale nie były takie proste. To nie tak, że obwiniała go o cokolwiek – nie o to, kim oboje się stali. On też był ofiarą, ale…

Och, zawsze istniało jakieś „ale”.

Zawahała się, przez moment samej sobie nie potrafiąc wyjaśnić, czego tak naprawdę chciała. Co tutaj robiła? Do tej pory odpowiedź wydawała się oczywista, tak jak i dwie osoby, o których w gniewie zdołała pomyśleć: Ryan i Castiel. Ta dwójka nie należała do bezimiennych postaci, na których Cassandra mogła wyładować całą swoją frustrację. Jeden ją zawiódł. O drugim nawet nie chciała myśleć.

To ty uciekłaś…

Potrząsnęła głową. Gdyby to było takie proste! Nie miała wyboru, już od dawna świadoma, że nikt nie zamierzał jej pomóc. Wytrzymała tyle czasu tylko dlatego, że ufała Ryanowi, ale kiedy przyszło co do czego, ten nawet nie próbował stanąć po jej stronie. Może miał więcej cierpliwości, a może był cholernym ignorantem – cokolwiek stanowiło faktyczną przyczynę, dla Cassandry pozostawało bez znaczenia. Chciała za to wierzyć, że Ryan mógł wiedzieć coś, co ostatecznie pozwoliłoby jej dotrzeć do Castiela.

Spodziewała się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że wyląduje przed niewielkim, nieco tylko zaniedbanym domkiem. Dookoła panowała cisza, ale to wydawało się właściwe. Miała wrażenie, że wylądowała w tej części miasta, gdzie niewiele się działo, zwłaszcza grubo po północy. Kiedyś byłaby przerażona na myśl o samotnym spacerze zacienioną ulicą, na dodatek tak późną porą, ale w tamtej chwili czuła przede wszystkim spokój. Jeśli ktoś tutaj mógł okazać się niebezpieczny, to wyłącznie ona.

Mimo wszystko nie zdziwiło ją, że Ryan finalnie zdecydował się wrócić do domu. Ona też tego pragnęła. I pewnie do tej pory żałowałaby tej decyzji, gdyby nie cudowne pojawienie się Jaquesa. Tylko jego obecność sprawiła, że najgorszy dzień jej życia okazał się w rzeczywistości odrodzeniem, na które tyle czasu czekała. Cassie nie żałowała tego, co spotkało jej matkę – wyrzuty sumienia zostawiła za sobą, pozwalając im spłynąć. Chciała wierzyć, że tamtego dnia wszystko pochłonęły oczyszczające płomienie.

Przemknęła przez podwórko, bynajmniej nie obawiając się, że ktoś przypadkiem ją zauważy. Nawet jeśli podchwyciłaby spojrzenie jakiegoś nieszczęśnika, ten i tak nie zdołałby jej rozpoznać. Miała wrażenie, że napierająca zewsząd ciemność ją otacza, a cienie tańczą dookoła, starannie ukrywając jej obecność. Wydawała się ją prowadzić, prawie jak szepcące w mroku istoty, które towarzyszyły królowej. Coś w tej myśli wydało się Cassandrze nader kojące.

Domek był mały, jednopiętrowy, więc po prostu okrążyła go, chcąc uważniej zbadać okolicę. Uniosła brwi, widząc porozrzucane w trawie zabawki – kolorowe foremki do piasku, porzuconą piłkę i opartą o ścianę deskorolkę. Spróbowała sobie przypomnieć, ile tak naprawdę wiedziała o Ryanie, ale to okazało się trudne. Chyba wspominał, że jeździ, no i że ma młodsze rodzeństwo, ale nie była w stanie przywołać szczegółów.

Wszystko stało się jasne, kiedy zdecydowała się zajrzeć przez okno jednego z pokoi. Jeden rzut oka wystarczył, żeby zorientowała się, że zagląda do dziecięcego pokoju. Dostrzegła jeszcze więcej zabawek, również lalek, zresztą mogła się założyć, że w sypialni dominowały jasne kolory – może róż, choć nie miała pewności. Przekrzywiła głowę, próbując dostrzec więcej i coś ścisnęło ją w gardle, kiedy zauważyła przytwierdzone do ściany rysunki. Uśmiechnięte postacie, radosne słoneczko, niezgrabnie narysowany domek – wszystko to, co mogło wyjść spod ręki wierzącej w szczęśliwe życie kilkulatki.

Tak kiedyś wyglądał jej pokój. Obwieszone rysunkami ściany nie zmieniły się ani trochę, choć naturalnie z czasem zaczęła przenosić na papier coraz to lepsze szkice. I była z nich dumna, tak bardzo dumna…

Wzdrygnęła się, słysząc cichy zgrzyt. Natychmiast wycofała się, wstrzymując oddech i z opóźnieniem uświadamiając sobie, że w którymś momencie zacisnęła palce na parapecie, jakimś cudem go uszkadzając. Z trudem zmusiła się do tego, żeby poluzować uścisk, po czym zamarła, nasłuchując. Ulżyło jej, kiedy z domu nie doszedł ją żaden dźwięk – nic, co świadczyłoby o tym, że została zauważona.

Ponownie zajrzała do środka, tym razem starannie omijając wzrokiem rysunki. W zamian jej spojrzenie spoczęło na łóżko i skuloną na nim, pogrążoną we śnie postać. Dostrzegła jasne loczki, rozrzucone na poduszce. To i drobniutką twarz dziewczynki, która musiała być siostrą Ryana.

Spuściła wzrok. Więc jednak dobrze zapamiętała, że miał rodzeństwo. Możliwe, że wspominał o siostrach… Albo siostrze i bracie? Na pewno wiedziała, że był najstarszy – i że nade wszystko zależało mu na ulżeniu matce. To, że w grę mogły wchodzić jednak siostry, wydało jej się nagle dość logiczne. Faceci bywali zbyt dumni, a jeśli Ryan okazałby się jedynym w rodzinie, wtedy chęć wykazania się tym bardziej nabierała sensu. Tak przynajmniej wydawało się Cassandrze, chociaż nie miała jak tego zweryfikować. Nie miała ani brata, który mógłby się nią zaopiekować, jeśli zaś chodziło o ojca…

Nie potrzebowała go. Jak i nikogo innego. Teraz miała Jaquesa.

W to chciała wierzyć, a jednak spoglądanie na ten pogrążony w ciszy pokoik okazało się nader bolesne. To, że Ryan jak gdyby nigdy nic wrócił do domu i mieszkał tu, nie robiąc przy tym niczego złego, również. Skoro również nie doczekał się żadnej pomocy, jakim cudem dawał sobie radę? Dlaczego, skoro spotkało ich to samo…?

Odrzuciła od siebie niechciane myśli. Chcąc zająć czymś ręce, spróbowała otworzyć okno i z zaskoczeniem odkryła, że to nie stawiało większego oporu. Cassandra z łatwością wspięła się na parapet, po czym wślizgnęła się do sypialni, bezszelestnie lądując na dywanie. Nie potrzebowała zaproszenia, co pod wieloma względami wszystko ułatwiało. Co jak co, ale nie zazdrościła Jaquesowi tego, że w każdej chwilo mogło ograniczyć go coś tak trywialnego, jak brak zgody na przekroczenie progu.

Wyprostowała się. Przez chwilę nasłuchiwała, świadoma wyłącznie spokojnego oddechu i pulsu śpiącego dziecka. Uświadomiła sobie, że sama wstrzymała powietrze, by lepiej skupić się na podsuwanych przez zmysły bodźcach. Coś ścisnęło ją w gardle, kiedy do głosu doszło pragnienie, dodatkowo podsycone bliskością kogoś, w kogo żyłach krążyła krew. Cassandra nerwowo zacisnęła dłonie w pięści, wbijając sobie paznokcie z skórę. Prawie nie poczuła bólu, ale przez krótką chwilę poczuła się przytomniejsza.

Nie po to tutaj przyszła, ale…

Dziewczynka na łóżku poruszyła się, ale nie otworzyła oczu. Spała jak zabita, nieświadoma, że ktokolwiek wdarł się do jej pokoju – tego, że gdzieś na wyciągnięcie ręki znajdowała się śmierć. Nie zdawała sobie sprawy, że ktokolwiek stał tuż nad nią, w każdej chwili mogąc podejść jeszcze bliżej, sięgnąć jej gardła albo… pozwolić sobie na cokolwiek innego.

Oddech Cassandry przyśpieszył. Powinna coś poczuć, choćby ślad wahania albo żalu, ale nic podobnego nie miało miejsca. Sama nie miała rodzeństwa, zresztą nigdy nie przepadała za dziećmi. Jakiekolwiek ludzkie odruchy zniknęły już jakiś czas temu, zwłaszcza gdy uprzytomniła sobie, że nikt nie miał zamiaru zadbać o nią. Dlaczego miała odpuścić jakiemukolwiek śmiertelnikowi, skoro nikt nie zdecydował się na coś podobnego w jej przypadku? Do tego, co ją spotkało, doprowadzili właśnie ludzie.

Obraz zamazał się – tylko na chwilę i nieznacznie, ale jednak. Zamrugała, ale dziwne wrażenie nie zniknęło. Nie po raz pierwszy miała wrażenie, że kontury pulsują, emitując czerwoną mgiełkę. Krwista aura otaczała zwłaszcza drobną postać na łóżku, wydając się wabić Cassandrę. Znała to uczucie i choć niegdyś wzbudzało w niej czyste przerażenie, w tamtej chwili okazało się znajome i wręcz pożądane.

Och, czemu nie? Czemu nie…?

Przestąpiła naprzód. Poruszała się lekko i bezszelestnie, choć mogła się założyć, że w porównaniu do istoty w pełni nieśmiertelnej wypadłaby w co najmniej niezgrabny sposób. Podświadomie wyczekiwała momentu, w którym dziecko otworzy oczy. Chciała tego, nawet gdyby miało się okazać, że w ten sposób wszystko skomplikuje. Mogła sobie wyobrazić ten krzyk oraz zamieszanie, gdy inni domownicy spróbowaliby sprawdzić, co się dzieje.

Bez znaczenia.

Czego jak czego, ale jednego była pewna: miała dość siły, by roznieść cały dom, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie dałaby im okazji na reakcję.

A potem puściłaby wszystko z dymem, tak jak wtedy, gdy…

Gwałtowne szarpnięcie. Aż zabrakło jej tchu, kiedy cudze ramiona bezceremonialnie owinęły się wokół jej piersi, niemalże roztrzaskując żebra. Spróbowała się wyrwać, ale okazała się zbyt wolna, na chwilę tracąc kontrolę. Nim zdążyła się zastanowić, czy to wyłącznie efekt pragnienia, czy może właśnie została zaatakowana, jakaś bliżej nieokreślona siła dosłownie wyrwała ją na korytarz. Ucisk na piersi zelżał zaledwie na ułamek sekundy, by w następnej chwili powrócić ze zdwojoną siłą, gdy ktoś przygwoździł zaskoczoną Cassandrę do ściany.

– Ty…

Tyle wystarczyło. Otrząsnęła się, po czym z wyższością spojrzała na Ryana, bynajmniej nieprzejęta tym, że wciąż napierał na nią całym ciałem. Zmierzyła wzrokiem jego bladą twarz, próbując ignorować fakt, że był na dobrej drodze, żeby jednak pogruchotać jej kości. Nie miało znaczenia nawet to, że pojawił się znikąd, zdecydowanie zbyt wcześniej przyłapując ją w swoim domu – i to na dodatek w środku nocy.

Z drugiej strony, nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała go w takim stanie. Potrzebowała zaledwie ułamków sekund, żeby zorientować się, że był wściekły. Widziała gniewne błyski w jego oczach – nienaturalnie pociemniałych, choć kiedy przyjrzała się dokładniej, dostrzegła ślady czerwieni. Uświadomiła sobie, że drżał, bezskutecznie próbując to ukryć w sposobie, w jaki napierał na jej ciało. Czubki palców wczepił w ubranie Cassie, ale to wyglądało raczej jak desperacka próba powstrzymania czegoś, co i tak miało wymknąć mu się spod kontroli.

Wzdłuż kręgosłupa dziewczyny przemknął cień. W jej żyłach krążyła krew Jaquesa, ale z Ryanem było inaczej. Wyczuwała inny rodzaj aury – coś mroczniejszego, prawie jak u cieni, których szepty w ostatnim czasie tak wiele razy słyszała. Wychodziło na to, że różnili się od siebie bardziej niż sądziła…

– Puść mnie. – Samą siebie zaskoczyła spokojem, z jakim wypowiedziała te słowa. – Ryan…

– Czego chcesz?

Nie odpowiedziała. W zamian spojrzała na niego wyczekująco, ale uścisk nie zelżał. W tamtej chwili zaczęła wątpić, co takiego próbował osiągnąć jej towarzyszy: powstrzymać ją… czy może siebie samego.

Odczekała kilka sekund, a gdy wciąż nie doczekała się reakcji, spróbowała odtrącić jego ręce. Warknął w odpowiedzi, po czym zrobił taki ruch, jakby chciał chwycić ją za gardło.

– Co chciałaś zrobić? Cassandra, na litość boską…

– Żaden Bóg nie ma z nim nic wspólnego – mruknęła, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. – Nie on był przy mnie przez ostatnie tygodnie.

Coś w spojrzeniu Ryana złagodniało, jakby dopiero w tamtej chwili zorientował się, kogo tak naprawdę miał przed sobą. Nie puścił jej, ale przynajmniej nieznacznie poluzował uścisk, pozwalając Cassie zaczerpnąć tchu. Choć i to nie zrobiło na niej wrażenia, brak poczucia, że ktoś za moment połamie jej żebra, okazało się miłą odmianą.

– Co tu robisz? – nie dawał za wygraną Ryan. – Wróciłaś? Kiedy? Tyle czasu… – Potrząsnął głową. – Wszyscy się martwili. My…

– Kto się martwił? – warknęła, nie mogąc się powstrzymać.

Przez twarz Ryana przemknął cień.

– Uciekłaś. A potem to, co wydarzyło się w twoim domu… Tak mi przykro – dodał i w tamtej chwili zabrzmiał przede wszystkim na zmęczonego.

Rzuciła mu obojętne spojrzenie. Przykro, pomyślała i to wystarczyło, by zapragnęła histerycznie się roześmiać. To tak ładnie, poprawnie brzmiało! Jedno uniwersalne słowo, które raz po raz przewijało się w rozmowach, które wcale nie musiały się odbywać. Czasem lepsze wydawało się milczenie. Może kiedyś, gdy jeszcze pewne kwestie miały znaczenie, to krótkie stwierdzenie wywarłoby na niej jakiekolwiek wrażenie, ale w tamtej chwili brzmiało puściej niż zwykle.

Czemu ludzie to sobie robili? Skąd brała się potrzeba rzucania frazesami, które i tak nikogo nie podnosiły na duchu? To były po prostu puste, grzecznościowe formułki, które dużo prościej byłoby przemilczeć. Ciszę doceniało się dużo bardziej.

„Tak mi przykro”. „Moje kondolencje”. „To takie niesprawiedliwe…”.

Czym jeszcze zamierzał ją uraczyć…?

Mogła tylko zgadywać, jaki ma wyraz twarz. Milczała, obojętnym wzrokiem wpatrując się w Ryana. Jego oczy pojaśniały, dużo bardziej przypominając ludzkie, ale to jedynie rozdrażniło Cassandrę. W tamtej chwili wydawał się nieznośnie ludzki, taki jak zapamiętała, a to nie wróżyło dobrze. To, że wydawał się chętny na przyjacielską pogawędkę, choć zarazem wciąż przyciskał ją do ściany, tym bardziej nie było normalne. Nie tak witało się kogoś, kogo próbowało się powstrzymać przed morderczymi zapędami względem młodszego rodzeństwa.

– Hm… Chyba nie tylko ja uciekłam – rzuciła jak gdyby nigdy nic, wbijając wzrok w sufit. – Chociaż najwyraźniej radzisz sobie dużo lepiej.

– To… skomplikowane.

Parsknęła. Natychmiast przeniosła wzrok z powrotem na jego bladą twarz.

– Och, z pewnością – zadrwiła. Mimowolnie się skrzywiła, nagle zniesmaczona. – Ja uciekłam, choć wszyscy mówili mi, że mam nie wracać do domu. Z tobą niby było inaczej?

– To nie jest pora na…

– Oczywiście! Nigdy nie było dobrej pory!

Ryan aż skrzywił się, kiedy tak po prostu podniosła głos. Zanim zdążyła się zastanowić, zasłonił jej usta dłonią, nagle jeszcze bardziej panicznie przyciskając do ściany. Napięła mięśnie, próbując choć częściowo zmusić go do tego, żeby się odsunął. Nie pomogło, więc szarpnęła się, ale z równym powodzeniem mogłaby siłować się ze ścianą za swoimi plecami.

Właśnie wtedy usłyszała kroki. Oboje z Ryanem zamarli, nagle uświadamiając sobie, że jednak byli za głośno. Z całą mocą poczuła jego panikę – to oraz strach; jakże znajomy metaliczny posmak na języku, który oznaczał tylko jedno. Jeśli w tak łatwy sposób mogła sprawić, żeby zaczął się bać…

Wiedziała, że nie było szansy, żeby nie zostali niezauważeni. Nie w wąskim korytarzyku, prowadzącym prosto do innych pokoi. Skrzypnięcie drzwi po prawej okazało się wystarczająco jednoznacznym komunikatem.

– Ray? – rozbrzmiał dziewczęcym głos. Zdecydowanie nie należał do dziewczynki, którą dopiero co widziała Cassandra. – Czemu tłuczesz się o tej godzinie…? – rzuciła zaspanym tonem przybyszka.

Postać pojawiła się w zasięgu wzroku Cassandry. Drobny cień, który przystanął tuż przed nimi, wciąż nieświadomy i…

Cassie tylko na to czekała.

Skoczyła do przodu niczym rozjuszona kotka. Wystarczyła chwila nieuwagi, by mogła znokautować Ryana łokciem, w końcu oswobadzając się z jego uścisku. Zatoczył się, nie mając najmniejszych szans na to, żeby ją pochwycić.

Nowoprzybyła dziewczyna zaczęła krzyczeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa