
Jesteś pewna, że chcesz iść
sama?
To jedno
pytanie wciąż odbijało się echem w jej umyśle. To oraz krótkie,
zdecydowane „tak”, które padło w odpowiedzi, choć Cassandra nie podejrzewała,
że kiedykolwiek jeszcze zabrzmi na tak zdecydowaną. Jakby tego było mało,
wcale tak się nie czuła i – och, mogła się założyć – wampir
doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Mogła tylko zgadywać, dlaczego
po prostu przyjął takie zapewnienia, nie próbując jej zatrzymywać.
Pierwszy
raz od dawna wylądowała na zewnątrz, na dodatek bez czyjegokolwiek
towarzystwa. Uświadomiła sobie, że ostatni raz doszło do tego, gdy
ostatecznie straciła cierpliwość do wszystkich tych fałszywych zapewnień,
które słyszała od bliskich Renesmee. Wtedy postanowiła wrócić do domu,
nieświadomie wszystko niszcząc i… zaczynając od nowa.
Wtedy
zmiany okazały się dobre. To, że po takim czasie odnalazł ją Jaques,
bez wątpienia takie było.
Teraz z kolei
Cassandra zamierzała zakończyć kolejny etap.
Tak
przynajmniej sądziła, nim dotarła na miejsce. Obserwując zaniedbany dom
spomiędzy drzew, zawahała się – tylko na moment, ale jednak.
Na pewno tego chciała? Wcześniej zarzekała się, że tak, ale to wciąż
brzmiało jak puste słowa. Z drugiej strony, równie wiele wątpliwości
miała, gdy pierwszy raz zobaczyła przed sobą kulącego się z bólu i strachu
łowcę. Napawał ją obrzydzeniem, tak jak i jego krzyki oraz wcale
nie taka satysfakcjonująca zemsta, ale…
„Mściwe z nas
istoty” – to była kolejna rzecz, którą raczył zdradzić jej Jaques.
Przez chwilę znów poczuła się tak, jakby ją obejmował, uśmiechając się
w ten niepokojący, nieco tylko pobłażliwy sposób i tłumacząc
rzeczy, które dla kogoś takiego jak on musiały być oczywiste. Podobno to, że
mogłaby jednak potrzebować zemsty, powinna uznać za równe naturalne, co i pragnienie
krwi. Może tak właśnie działała natura, również w jej przypadku, choć
pod wieloma względami pozostawała „niedoskonałym” tworem. To, że zawsze
miała się różnić od swojego twórcy, było aż nadto oczywiste.
Skrzywiła
się. Mętlik w głowie regularnie dawał jej się we znaki, sprawiając,
że wciąż czuła się tak, jakby balansowała na krawędzi. Wiedziała, ku
której stronie pragnęła się zwrócić, zamierzając zrobić wszystko, byleby
nie zniechęcić do siebie Jaquesa. Nie potrzebował niedoskonałego
tworu, który przy pierwszej okazji udławi się własną krwią. A skoro
zabrnęła tak daleko, tym bardziej nie mogła pozwolić sobie na odwrót.
Kiedy
myślała o zemście, czuła, że potrzebowała czegoś więcej, aniżeli
bezmyślnego podążania za bliżej nieokreślonym celem. Uświadomiła to sobie
w chwili, w której poddała się temu dziwnemu uczuciowi, które
ogarnęło ją, gdy w oczach ostatniej ofiary dostrzegła coś znajomego.
Pomyślała, że mogli kiedyś się spotkać – dawno temu, bo i takie
wydawało się jej dawniejsze, to bardziej normalne życie: nader
odległe. Mógł być pośród ludzi, który ją krzywdzili, ładnymi słowami opisując
to, co okazało się jednym wielkim eksperymentem. Mnie pamiętała wizyt w siedzibie
łowców i tego, kiedy podsunęli jej tamte tabletki, ale… ale jeśli
on tam był…
Bezwiednie
zacisnęła dłonie w pięści. Przez chwilę niemalże znów czuła się tak,
jakby zagłębiała kciuki w tamtych oczach, pozbywając się ich raz
na zawsze. Pamiętała to oraz uczucie ulgi, które ogarnęło ją,
gdy pojęła, że jej zadanie spełnione – i że on już nigdy nie spojrzy
na nią w taki sposób.
O, tak. To było
lepsze niż zabijanie dla zabijania. Wtedy naprawdę czuła, że osiągnęła to,
czego potrzebowała, choć uczuciu temu daleko było do tego, co Cassandra
pojmowała jako zdrową satysfakcję.
I jesteś
tego pewna?
Zacisnęła
usta. Na to pytanie nie potrafiła odpowiedzieć, więc po prostu
odepchnęła je od siebie. To i tak nie miało znaczenia, tak jak
i wiele innych kwestii, które wiązały się z jej dawnym życiem.
Przestąpiła
naprzód, całą energię wkładając w interpretowanie tego, co podpowiadały
jej zmysły. Chwilę nasłuchiwała, wpatrzona w budynek po drugiej
stronie ulicy. Nigdy tutaj nie była, ale to nie miało znaczenia.
Kwestia wyśledzenia miejsca, w którym zatrzymał się Ryan okazała się
dziecinnie prosta, choć i tym razem zawdzięczała to Jaquesowi. Z tego,
co zdążyła się od niego dowiedzieć, zdążył dobrze rozejrzeć po miejscu,
w którym przetrzymywano go, nim udało mu się uciec i ją
odnaleźć. Wielokrotnie słyszała, że informacja to potęga i ta zasada
najwyraźniej sprawdzała się wszędzie, również w świecie
nieśmiertelnych.
Wyraźnie
wyczuła obecność innej istoty, choć aura Ryana znacznie różniła się od jej własnej.
Wcześniej nie była tego aż do tego stopnia świadoma, ale minęło
dość czasu od dnia, kiedy widziała chłopaka po raz ostatni. Miała
zresztą wrażenia, że dzięki krwi i opiece stwórcy zmieniła się, bardziej
niż wcześniej czerpiąc z możliwości, które wampirza krew zagwarantowała
jej ciału. Skoro już się nie bała, w końcu mogła
wykorzystać pełen potencjał.
W tamtej
chwili była gotowa przysiąc, że Ryana nie było w domu. Ślad co prawda
okazał się świeży, zresztą mogła się mylić, ale…
– I pomyśleć,
że ty też wróciłeś do domu – mruknęła pod nosem.
Coś
ścisnęło ją w gardle, bynajmniej nie dlatego, że wciąż wyczuwała
zapach ludzkiej krwi. Pragnienie zeszło gdzieś na dalszy plan, co
Cassandra przyjęła z ulgą. Krwi miała pod dostatkiem, zresztą
obiecała sobie, że nie na tym będzie się opierała przy tym, co
planowała zrobić. Nie zamierzała się żywić z pomocą kogoś, kogo
szczerze nienawidziła.
Tyle że z Ryanem
sprawy wcale nie były takie proste. To nie tak, że obwiniała go o cokolwiek
– nie o to, kim oboje się stali. On też był ofiarą, ale…
Och, zawsze
istniało jakieś „ale”.
Zawahała
się, przez moment samej sobie nie potrafiąc wyjaśnić, czego tak naprawdę
chciała. Co tutaj robiła? Do tej pory odpowiedź wydawała się oczywista,
tak jak i dwie osoby, o których w gniewie zdołała pomyśleć:
Ryan i Castiel. Ta dwójka nie należała do bezimiennych
postaci, na których Cassandra mogła wyładować całą swoją frustrację. Jeden
ją zawiódł. O drugim nawet nie chciała myśleć.
To ty uciekłaś…
Potrząsnęła
głową. Gdyby to było takie proste! Nie miała wyboru, już od dawna
świadoma, że nikt nie zamierzał jej pomóc. Wytrzymała tyle czasu
tylko dlatego, że ufała Ryanowi, ale kiedy przyszło co do czego,
ten nawet nie próbował stanąć po jej stronie. Może miał więcej
cierpliwości, a może był cholernym ignorantem – cokolwiek stanowiło
faktyczną przyczynę, dla Cassandry pozostawało bez znaczenia. Chciała za
to wierzyć, że Ryan mógł wiedzieć coś, co ostatecznie pozwoliłoby jej dotrzeć
do Castiela.
Spodziewała się
wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że wyląduje przed
niewielkim, nieco tylko zaniedbanym domkiem. Dookoła panowała cisza, ale
to wydawało się właściwe. Miała wrażenie, że wylądowała w tej
części miasta, gdzie niewiele się działo, zwłaszcza grubo po północy.
Kiedyś byłaby przerażona na myśl o samotnym spacerze zacienioną
ulicą, na dodatek tak późną porą, ale w tamtej chwili czuła
przede wszystkim spokój. Jeśli ktoś tutaj mógł okazać się niebezpieczny,
to wyłącznie ona.
Mimo
wszystko nie zdziwiło ją, że Ryan finalnie zdecydował się wrócić do domu.
Ona też tego pragnęła. I pewnie do tej pory żałowałaby tej decyzji,
gdyby nie cudowne pojawienie się Jaquesa. Tylko jego obecność
sprawiła, że najgorszy dzień jej życia okazał się w rzeczywistości
odrodzeniem, na które tyle czasu czekała. Cassie nie żałowała tego,
co spotkało jej matkę – wyrzuty sumienia zostawiła za sobą,
pozwalając im spłynąć. Chciała wierzyć, że tamtego dnia wszystko pochłonęły
oczyszczające płomienie.
Przemknęła
przez podwórko, bynajmniej nie obawiając się, że ktoś przypadkiem ją
zauważy. Nawet jeśli podchwyciłaby spojrzenie jakiegoś nieszczęśnika, ten i
tak nie zdołałby jej rozpoznać. Miała wrażenie, że napierająca
zewsząd ciemność ją otacza, a cienie tańczą dookoła, starannie ukrywając
jej obecność. Wydawała się ją prowadzić, prawie jak szepcące w mroku
istoty, które towarzyszyły królowej. Coś w tej myśli wydało się Cassandrze
nader kojące.
Domek był mały,
jednopiętrowy, więc po prostu okrążyła go, chcąc uważniej zbadać
okolicę. Uniosła brwi, widząc porozrzucane w trawie zabawki – kolorowe
foremki do piasku, porzuconą piłkę i opartą o ścianę deskorolkę.
Spróbowała sobie przypomnieć, ile tak naprawdę wiedziała o Ryanie,
ale to okazało się trudne. Chyba wspominał, że jeździ, no i że
ma młodsze rodzeństwo, ale nie była w stanie przywołać szczegółów.
Wszystko
stało się jasne, kiedy zdecydowała się zajrzeć przez okno jednego z pokoi.
Jeden rzut oka wystarczył, żeby zorientowała się, że zagląda do dziecięcego
pokoju. Dostrzegła jeszcze więcej zabawek, również lalek, zresztą mogła się
założyć, że w sypialni dominowały jasne kolory – może róż, choć nie miała
pewności. Przekrzywiła głowę, próbując dostrzec więcej i coś ścisnęło ją w gardle,
kiedy zauważyła przytwierdzone do ściany rysunki. Uśmiechnięte postacie,
radosne słoneczko, niezgrabnie narysowany domek – wszystko to, co mogło wyjść
spod ręki wierzącej w szczęśliwe życie kilkulatki.
Tak kiedyś
wyglądał jej pokój. Obwieszone rysunkami ściany nie zmieniły się
ani trochę, choć naturalnie z czasem zaczęła przenosić na papier
coraz to lepsze szkice. I była z nich dumna, tak bardzo
dumna…
Wzdrygnęła
się, słysząc cichy zgrzyt. Natychmiast wycofała się, wstrzymując oddech i z opóźnieniem
uświadamiając sobie, że w którymś momencie zacisnęła palce na parapecie,
jakimś cudem go uszkadzając. Z trudem zmusiła się do tego, żeby
poluzować uścisk, po czym zamarła, nasłuchując. Ulżyło jej, kiedy z domu
nie doszedł ją żaden dźwięk – nic, co świadczyłoby o tym, że została
zauważona.
Ponownie
zajrzała do środka, tym razem starannie omijając wzrokiem rysunki. W zamian
jej spojrzenie spoczęło na łóżko i skuloną na nim,
pogrążoną we śnie postać. Dostrzegła jasne loczki, rozrzucone na poduszce.
To i drobniutką twarz dziewczynki, która musiała być siostrą Ryana.
Spuściła
wzrok. Więc jednak dobrze zapamiętała, że miał rodzeństwo. Możliwe, że
wspominał o siostrach… Albo siostrze i bracie? Na pewno
wiedziała, że był najstarszy – i że nade wszystko zależało mu na ulżeniu
matce. To, że w grę mogły wchodzić jednak siostry, wydało jej się nagle
dość logiczne. Faceci bywali zbyt dumni, a jeśli Ryan okazałby się jedynym
w rodzinie, wtedy chęć wykazania się tym bardziej nabierała sensu.
Tak przynajmniej wydawało się Cassandrze, chociaż nie miała jak
tego zweryfikować. Nie miała ani brata, który mógłby się nią
zaopiekować, jeśli zaś chodziło o ojca…
Nie
potrzebowała go. Jak i nikogo innego. Teraz miała Jaquesa.
W to chciała
wierzyć, a jednak spoglądanie na ten pogrążony w ciszy pokoik
okazało się nader bolesne. To, że Ryan jak gdyby nigdy nic wrócił do domu
i mieszkał tu, nie robiąc przy tym niczego złego, również. Skoro
również nie doczekał się żadnej pomocy, jakim cudem dawał sobie radę?
Dlaczego, skoro spotkało ich to samo…?
Odrzuciła
od siebie niechciane myśli. Chcąc zająć czymś ręce, spróbowała otworzyć
okno i z zaskoczeniem odkryła, że to nie stawiało większego
oporu. Cassandra z łatwością wspięła się na parapet, po czym
wślizgnęła się do sypialni, bezszelestnie lądując na dywanie.
Nie potrzebowała zaproszenia, co pod wieloma względami wszystko
ułatwiało. Co jak co, ale nie zazdrościła Jaquesowi tego, że w każdej
chwilo mogło ograniczyć go coś tak trywialnego, jak brak zgody na przekroczenie
progu.
Wyprostowała
się. Przez chwilę nasłuchiwała, świadoma wyłącznie spokojnego oddechu i pulsu
śpiącego dziecka. Uświadomiła sobie, że sama wstrzymała powietrze, by lepiej
skupić się na podsuwanych przez zmysły bodźcach. Coś ścisnęło ją w gardle,
kiedy do głosu doszło pragnienie, dodatkowo podsycone bliskością kogoś, w kogo
żyłach krążyła krew. Cassandra nerwowo zacisnęła dłonie w pięści, wbijając
sobie paznokcie z skórę. Prawie nie poczuła bólu, ale przez
krótką chwilę poczuła się przytomniejsza.
Nie po to tutaj
przyszła, ale…
Dziewczynka
na łóżku poruszyła się, ale nie otworzyła oczu. Spała jak zabita,
nieświadoma, że ktokolwiek wdarł się do jej pokoju – tego, że gdzieś
na wyciągnięcie ręki znajdowała się śmierć. Nie zdawała sobie
sprawy, że ktokolwiek stał tuż nad nią, w każdej chwili mogąc podejść
jeszcze bliżej, sięgnąć jej gardła albo… pozwolić sobie na cokolwiek
innego.
Oddech Cassandry
przyśpieszył. Powinna coś poczuć, choćby ślad wahania albo żalu, ale nic
podobnego nie miało miejsca. Sama nie miała rodzeństwa, zresztą nigdy
nie przepadała za dziećmi. Jakiekolwiek ludzkie odruchy zniknęły już
jakiś czas temu, zwłaszcza gdy uprzytomniła sobie, że nikt nie miał
zamiaru zadbać o nią. Dlaczego miała odpuścić jakiemukolwiek śmiertelnikowi,
skoro nikt nie zdecydował się na coś podobnego w jej przypadku?
Do tego, co ją spotkało, doprowadzili właśnie ludzie.
Obraz
zamazał się – tylko na chwilę i nieznacznie, ale jednak.
Zamrugała, ale dziwne wrażenie nie zniknęło. Nie po raz
pierwszy miała wrażenie, że kontury pulsują, emitując czerwoną mgiełkę. Krwista
aura otaczała zwłaszcza drobną postać na łóżku, wydając się wabić Cassandrę.
Znała to uczucie i choć niegdyś wzbudzało w niej czyste przerażenie,
w tamtej chwili okazało się znajome i wręcz pożądane.
Och, czemu
nie? Czemu nie…?
Przestąpiła
naprzód. Poruszała się lekko i bezszelestnie, choć mogła się założyć,
że w porównaniu do istoty w pełni nieśmiertelnej wypadłaby w co
najmniej niezgrabny sposób. Podświadomie wyczekiwała momentu, w którym
dziecko otworzy oczy. Chciała tego, nawet gdyby miało się okazać, że w ten sposób
wszystko skomplikuje. Mogła sobie wyobrazić ten krzyk oraz zamieszanie,
gdy inni domownicy spróbowaliby sprawdzić, co się dzieje.
Bez
znaczenia.
Czego jak
czego, ale jednego była pewna: miała dość siły, by roznieść cały dom,
gdyby zaszła taka potrzeba. Nie dałaby im okazji na reakcję.
A potem
puściłaby wszystko z dymem, tak jak wtedy, gdy…
Gwałtowne
szarpnięcie. Aż zabrakło jej tchu, kiedy cudze ramiona bezceremonialnie
owinęły się wokół jej piersi, niemalże roztrzaskując żebra. Spróbowała się
wyrwać, ale okazała się zbyt wolna, na chwilę tracąc kontrolę.
Nim zdążyła się zastanowić, czy to wyłącznie efekt pragnienia, czy może
właśnie została zaatakowana, jakaś bliżej nieokreślona siła dosłownie wyrwała
ją na korytarz. Ucisk na piersi zelżał zaledwie na ułamek
sekundy, by w następnej chwili powrócić ze zdwojoną siłą, gdy ktoś
przygwoździł zaskoczoną Cassandrę do ściany.
– Ty…
Tyle
wystarczyło. Otrząsnęła się, po czym z wyższością spojrzała na Ryana,
bynajmniej nieprzejęta tym, że wciąż napierał na nią całym ciałem.
Zmierzyła wzrokiem jego bladą twarz, próbując ignorować fakt, że był na dobrej
drodze, żeby jednak pogruchotać jej kości. Nie miało znaczenia nawet
to, że pojawił się znikąd, zdecydowanie zbyt wcześniej przyłapując ją w swoim
domu – i to na dodatek w środku nocy.
Z drugiej
strony, nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała go w takim
stanie. Potrzebowała zaledwie ułamków sekund, żeby zorientować się, że był wściekły.
Widziała gniewne błyski w jego oczach – nienaturalnie pociemniałych, choć
kiedy przyjrzała się dokładniej, dostrzegła ślady czerwieni. Uświadomiła
sobie, że drżał, bezskutecznie próbując to ukryć w sposobie, w jaki
napierał na jej ciało. Czubki palców wczepił w ubranie Cassie, ale to wyglądało
raczej jak desperacka próba powstrzymania czegoś, co i tak miało wymknąć mu się
spod kontroli.
Wzdłuż
kręgosłupa dziewczyny przemknął cień. W jej żyłach krążyła krew Jaquesa,
ale z Ryanem było inaczej. Wyczuwała inny rodzaj aury – coś
mroczniejszego, prawie jak u cieni, których szepty w ostatnim czasie
tak wiele razy słyszała. Wychodziło na to, że różnili się
od siebie bardziej niż sądziła…
– Puść mnie.
– Samą siebie zaskoczyła spokojem, z jakim wypowiedziała te słowa. – Ryan…
– Czego
chcesz?
Nie
odpowiedziała. W zamian spojrzała na niego wyczekująco, ale uścisk
nie zelżał. W tamtej chwili zaczęła wątpić, co takiego próbował osiągnąć
jej towarzyszy: powstrzymać ją… czy może siebie samego.
Odczekała
kilka sekund, a gdy wciąż nie doczekała się reakcji, spróbowała
odtrącić jego ręce. Warknął w odpowiedzi, po czym zrobił taki ruch,
jakby chciał chwycić ją za gardło.
– Co
chciałaś zrobić? Cassandra, na litość boską…
– Żaden Bóg
nie ma z nim nic wspólnego – mruknęła, uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
– Nie on był przy mnie przez ostatnie tygodnie.
Coś w spojrzeniu
Ryana złagodniało, jakby dopiero w tamtej chwili zorientował się, kogo tak naprawdę
miał przed sobą. Nie puścił jej, ale przynajmniej nieznacznie
poluzował uścisk, pozwalając Cassie zaczerpnąć tchu. Choć i to nie zrobiło
na niej wrażenia, brak poczucia, że ktoś za moment połamie jej żebra,
okazało się miłą odmianą.
– Co tu robisz?
– nie dawał za wygraną Ryan. – Wróciłaś? Kiedy? Tyle czasu… –
Potrząsnął głową. – Wszyscy się martwili. My…
– Kto się
martwił? – warknęła, nie mogąc się powstrzymać.
Przez twarz
Ryana przemknął cień.
– Uciekłaś.
A potem to, co wydarzyło się w twoim domu… Tak mi przykro –
dodał i w tamtej chwili zabrzmiał przede wszystkim na zmęczonego.
Rzuciła mu
obojętne spojrzenie. Przykro, pomyślała i to wystarczyło, by zapragnęła
histerycznie się roześmiać. To tak ładnie, poprawnie brzmiało! Jedno
uniwersalne słowo, które raz po raz przewijało się w rozmowach,
które wcale nie musiały się odbywać. Czasem lepsze wydawało się milczenie.
Może kiedyś, gdy jeszcze pewne kwestie miały znaczenie, to krótkie
stwierdzenie wywarłoby na niej jakiekolwiek wrażenie, ale w tamtej
chwili brzmiało puściej niż zwykle.
Czemu
ludzie to sobie robili? Skąd brała się potrzeba rzucania frazesami,
które i tak nikogo nie podnosiły na duchu? To były po prostu
puste, grzecznościowe formułki, które dużo prościej byłoby przemilczeć. Ciszę
doceniało się dużo bardziej.
„Tak mi
przykro”. „Moje kondolencje”. „To takie niesprawiedliwe…”.
Czym
jeszcze zamierzał ją uraczyć…?
Mogła tylko zgadywać,
jaki ma wyraz twarz. Milczała, obojętnym wzrokiem wpatrując się w Ryana.
Jego oczy pojaśniały, dużo bardziej przypominając ludzkie, ale to jedynie
rozdrażniło Cassandrę. W tamtej chwili wydawał się nieznośnie ludzki,
taki jak zapamiętała, a to nie wróżyło dobrze. To, że wydawał się
chętny na przyjacielską pogawędkę, choć zarazem wciąż przyciskał ją do ściany,
tym bardziej nie było normalne. Nie tak witało się kogoś, kogo próbowało się
powstrzymać przed morderczymi zapędami względem młodszego rodzeństwa.
– Hm… Chyba
nie tylko ja uciekłam – rzuciła jak gdyby nigdy nic, wbijając
wzrok w sufit. – Chociaż najwyraźniej radzisz sobie dużo lepiej.
– To…
skomplikowane.
Parsknęła.
Natychmiast przeniosła wzrok z powrotem na jego bladą twarz.
– Och, z pewnością
– zadrwiła. Mimowolnie się skrzywiła, nagle zniesmaczona. – Ja uciekłam,
choć wszyscy mówili mi, że mam nie wracać do domu. Z tobą niby
było inaczej?
– To nie jest
pora na…
–
Oczywiście! Nigdy nie było dobrej pory!
Ryan aż
skrzywił się, kiedy tak po prostu podniosła głos. Zanim zdążyła się
zastanowić, zasłonił jej usta dłonią, nagle jeszcze bardziej panicznie
przyciskając do ściany. Napięła mięśnie, próbując choć częściowo zmusić go
do tego, żeby się odsunął. Nie pomogło, więc szarpnęła się,
ale z równym powodzeniem mogłaby siłować się ze ścianą za swoimi
plecami.
Właśnie wtedy
usłyszała kroki. Oboje z Ryanem zamarli, nagle uświadamiając sobie, że
jednak byli za głośno. Z całą mocą poczuła jego panikę – to oraz strach;
jakże znajomy metaliczny posmak na języku, który oznaczał tylko jedno.
Jeśli w tak łatwy sposób mogła sprawić, żeby zaczął się bać…
Wiedziała,
że nie było szansy, żeby nie zostali niezauważeni. Nie w wąskim
korytarzyku, prowadzącym prosto do innych pokoi. Skrzypnięcie drzwi po prawej
okazało się wystarczająco jednoznacznym komunikatem.
– Ray? –
rozbrzmiał dziewczęcym głos. Zdecydowanie nie należał do dziewczynki,
którą dopiero co widziała Cassandra. – Czemu tłuczesz się o tej
godzinie…? – rzuciła zaspanym tonem przybyszka.
Postać
pojawiła się w zasięgu wzroku Cassandry. Drobny cień, który
przystanął tuż przed nimi, wciąż nieświadomy i…
Cassie
tylko na to czekała.
Skoczyła do przodu
niczym rozjuszona kotka. Wystarczyła chwila nieuwagi, by mogła znokautować
Ryana łokciem, w końcu oswobadzając się z jego uścisku. Zatoczył
się, nie mając najmniejszych szans na to, żeby ją pochwycić.
Nowoprzybyła dziewczyna zaczęła krzyczeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz