
Wyprostował się niczym
struna. Leana również odsunęła się na bezpieczną odległość, wyraźnie
speszona. Był gotów przysiąc, że dostrzegł rumieńce na jej policzkach,
zanim jasne włosy przysłoniły drobną twarz.
– Nie mówiłaś
nikomu, że tutaj będziesz? – rzucił spiętym tonem.
Nie zaskoczyło
go, że potrząsnęła głową. Z drugiej strony, po tym jak spotkał na progu
jednego z jej bliskich (Bóg mu świadkiem, że nadal nie chciał
wiedzieć, co Gabriel Licavoli robił w tym miejscu), mógł spodziewać się
wszystkiego. Cholera, w końcu chodziło o wampiry. Gdyby zaczęły
martwić się o kogoś dla siebie ważnego, jak nic wytropiłyby jego i Leanę
choćby na sąsiedniej półkuli.
Zawahał
się. Miał wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim zdecydował się podnieść.
Sam nie był pewien, skąd brało się to dziwne napięcie, które
towarzyszyło mu, kiedy w końcu ruszył ku drzwiom. Czuł się prawie jak
przyłapany na gorącym uczynku nastolatek, choć przecież ten etap miał
już dawno za sobą. Z drugiej strony…
A potem
uświadomił sobie, że wcale nie obawiał się zastać na progu zmartwioną
Beatrycze. Och, wręcz przeciwnie.
Zwłaszcza
po rozmowie z Liz z całą mocą poczuł, że ma powody do obaw.
Chciał tego czy nie, wciąż trzymał się zbyt blisko łowców. Izolował się
dość czasu, żeby móc z czystym sumieniem powiedzieć, że próbował odejść,
ale to przecież nie działało w ten sposób. Nie z perspektywy
kogoś, kto się mścił. To, że prędzej czy później sam mógłby stać się
celem, wydało mu się aż nadto prawdopodobne. Już kiedyś przez to przechodził
i, cholera, wydawało mu się, że był gotowy na wszystko, ale…
Tyle że
teraz była tutaj Leana. Kto jak kto, ale ona nie miała z tym
niczego wspólnego.
– Ulrich? –
zmartwiła się.
Domyślał
się, jak to musiało wyglądać z jej perspektywy. Uświadomił sobie, że dłuższą
chwilę tkwił w miejscu, spoglądając w napięciu na drzwi. Kiedy
zerknął na dziewczynę kątem oka, przekonał się, że wyprostowała się niczym
struna. Poczuł jej obawy, równie wyraźne jak jego własne, aż przestał
odróżniać, które z tych uczuć były jego, a które wciąż należały do Leany.
W takich chwilach szczerze wątpił, by kiedykolwiek miał przywyknąć do łączącej
ich więzi.
Dzwonek
rozdzwonił się po raz kolejny, bardziej natarczywie. Może powinno go
to uspokoić, zwłaszcza że tak naprawdę nie wyobrażał sobie
nieśmiertelnego przeciwnika, który z jednej strony życzyłby mu źle, ale z drugiej
uprzejmie czekał, aż ktoś wpuści go do środka. Gdyby po drugiej stronie
znajdował się ktoś aż tak niebezpieczny, nie wystarczyłaby ani lita
ściana, ani kawał stali pancernej.
Więc
czemu…?
W tamtej
chwili pożałował, że nie miał przy sobie broni. Początkowo uznał, że
ciągłe noszenie u boku kabury zachodziłoby na paranoję, ale w tamtej
chwili zmienił zdanie. Z drugiej strony, jak zareagowałaby Leana, gdyby
nagle rzucił się do sypialni, by wrócić z bronią albo…?
– Ulrich,
do jasnej cholery, otwórz te drzwi! Słyszałam, że jesteś w domu!
Napięcie
zniknęło równie nagle, co wcześniej się pojawiło. Znajomy głos, tym
ostrzejszy, gdy Jenna znów zaczęła natarczywie wciskać dzwonek, wystarczył żeby
go otrzeźwić. Ulrich drgnął, w następnej chwili w końcu dopadając do drzwi.
Co prawda wizyta szwagierki również nie była mu na rękę, ale ta i
tak wydawała się lepsza od żądnego zemsty wampira.
Tak
przynajmniej myślał, póki nie otworzył drzwi i nie podchwycił jej zagniewanego
spojrzenia.
–
Nareszcie! – odetchnęła, w pośpiechu wślizgując się do środka.
Musiał się odsunąć, by nie oberwać. – Myślałam, że korzenie tam zapuszczę!
Ja… – Urwała, po czym z uwagą zmierzyła go wzrokiem. Ulrich
spodziewał się wielu rzeczy, ale nie tego, że dosłownie na niego
skoczy, w zdecydowanie niedelikatny sposób uderzając go w pierś. – Co
ty sobie wyobrażasz?
– O co
ci…?
– Odezwać się
raz na jakiś czas to za dużo, prawda? Ja nie… – Potrząsnęła
głową. – Nieważne. Po prostu… nieważne.
Jenna wycofała
się, zupełnie jakby dopiero w tamtej chwili uświadomiła sobie, co robi.
Ciemne włosy zafalowały wokół jej twarzy, kiedy zrobiła krok w tył.
Oparła się o drzwi, zupełnie jakby chciała osłonić je własnym ciałem.
Wydawała się spięta i zawstydzona, choć nie potrafił stwierdzić,
skąd brało się to zachowanie. Przez chwilę miała ochotę o to zapytać,
ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. To był
jeden z tych momentów, w których zdecydowanie wolał nie prowokować
tej kobiety.
Stali w ciszy,
ale to wydało mu się właściwe. Nie mógł pozbyć się wrażenia,
że Jenna powoli zaczęła się uspokajać. Co prawda to nie wyjaśniało,
co tutaj robiła, ale…
A potem jej spojrzenie
powędrowało w głąb mieszkania. Natychmiast podążył za jej spojrzeniem,
by podchwycić wyraźnie zmartwione oczy wciąż siedzącej na kanapie
Leany.
Cholera.
– Masz gościa.
Rany, przepraszam – zreflektowała się pośpiesznie Jenna. Wyprostowała się
niczym struna, momentalnie biorąc w garść. Nawet jeśli wciąż była poruszona,
nie dała tego po sobie poznać. – W takim razie wybaczcie
najście, ale… Hm, nie znamy się.
Cholera,
cholera…, pomyślał po raz wtóry. Na nic więcej nie było go
stać. Gdyby w ogóle wiedziała, że właśnie się myliła… Ale nie wyobrażał
sobie sensownego wytłumaczenia tego, co dla niego samego było pod każdym
kątem zawiłe. Nie sądził zresztą, żeby Jenna ot tak przyjęła do wiadomości,
że ma przed sobą pół-wampirzycę, której z taką niechęcią pomogła, a która
ostatecznie wcale pół-wampirzycą wcale nie było.
Czuł, że
powinien coś powiedzieć. Otworzył usta, ale nie zdobył się na żadne
słowo. Szukał sensownego wyjaśnienia, chociażby wymówki, ale…
– Anabelle.
Mam na imię Ana.
Uniósł
brwi. W oszołomieniu spojrzał na Leanę, kiedy ta jak gdyby nigdy
nic poderwała się do pionu. Wyczuł jej lęk, choć ten równie
dobrze mógł należeć do niego. Na pewno nie dostrzegł go w pewnym
spojrzeniu i olśniewającym uśmiechu, którym dziewczyna nagle zdecydowała się
obdarować Jennę.
Tkwił w bezruchu,
w oszołomieniu obserwując rozwój wypadków. Leana nawet się nie zawahała,
w kilku krokach pokonując dzieląca ją od przedpokoju odległość.
Zachęcająco wyciągnęła przed siebie rękę, która ostatecznie została uściśnięta.
Wyraźnie dostrzegł nieufność w spojrzeniu Jenny, jakby ta spodziewała
się, że w temperaturze albo samym uścisku dziewczyny doszuka się
czegoś… nie do końca ludzkiego.
– Jenna –
wykrztusiła z opóźnieniem. Ulrich nie przypominał sobie, kiedy cokolwiek
aż do tego stopnia wytrąciło tę kobietę z równowagi. – Chyba… nie miałyśmy
okazji. Źle to wypadło, ale…
– W porządku.
Hm… – Wciąż uśmiechając się w ujmujący, uprzejmy sposób, Leana
odwróciła się na pięcie. – Zostawię was samych. Albo mogę wyjść,
jeśli zajdzie taka potrzeba – dodała i to wystarczyło, żeby Ulrich zapragnął
zaprotestować.
– Nie, nie.
Przyszłam na chwilę. Nie chciałam wam przeszkadzać ani nic
takiego, ale akurat byłam w pobliżu… – Jenna wzruszyła ramionami. –
Chciałam się tylko przywitać.
Wiedział,
że to nie tak. Wychwycił to po jej spojrzeniu i wcześniejszym
zachowaniu. Już samo to, że tutaj była, wydawało się mówić samo za siebie.
W większości przypadków mijali się z Jenną od… Och, tak naprawdę
od śmierci Laryssy. Mijali się, bo tak było wygodniej, jedynie od święta
udając, że mieli ze sobą coś wspólnego. Tak przynajmniej zakładał, choć to bynajmniej
nie zmieniało najważniejszej kwestii: tego, że wciąż się o nią
martwił. I to najpewniej ze wzajemnością.
Odchrząknął.
Poczuł się dziwnie, choć sam nie był pewien, co zaskoczyło go
bardziej: wizyta Jenny czy może to, że Leana w którymś momencie
nauczyła się tak wprawnie kłamać.
– Nie chcesz
wpaść chociaż na kawę? Już jedliśmy, więc nie zaproponuję ci obiadu,
ale…
– Obejdzie
się. Ale jeśli bardzo ci zależy, możesz odprowadzić mnie do samochodu.
Tak
naprawdę nie czekała na odpowiedź. Zdążył jeszcze wymienić przepraszające
spojrzenie z Leaną, po czym w pośpiechu podążył za Jenną,
kiedy ta tak po prostu wyszła na korytarz. Zatrzymała się przy
schodach, oparta o barierkę. Mowa jej ciała aż nazbyt wyraźnie
zasugerowała mu, że wcale nie potrzebowała eskorty.
Z wahaniem
podszedł bliżej. Wciąż miał mętlik w głowie, zaś świadomość tego, że
nie tak dawno rozmawiał w tym samym miejscu z nieśmiertelnym,
niczego nie ułatwiała. Jeśli dodać do tego wszystkiego to nagłe
napięcie i pojawienie się Jenny…
– Co tutaj
robisz? – zapytał wprost. Skrzywił się, aż nazbyt świadom jak źle to zabrzmiało.
– To znaczy…
– A jak
ci się wydaje? – Zmierzyła go wzrokiem. Jej oczy wydawały się nienaturalnie
wręcz duże. – Nie uwierzę, że muszę ci tłumaczyć, co się ostatnio
dzieje. Nawet ja słyszałam, więc… – Potrząsnęła głową, nagle sfrustrowana.
– Wplątujesz się w coś, wciągasz mnie w to, a potem
oczywiście myślisz. Teraz z kolei to i ja… Niech cię szlag,
Ulrich!
Zesztywniał.
Potrzebował dłuższej chwili, by wszystko wskoczyło na swoje miejsce,
dając mu pełen obraz sytuacji. Otworzył i zaraz zamknął usta, przez chwilę
zdolny wyłącznie wpatrywać się w Jennę.
– O rany…
– wyrwało mu się.
– I tylko to masz
mi do powiedzenia?
Spojrzała
na niego wrogo, kiedy podszedł bliżej, ale przynajmniej nie próbowała
go powstrzymywać. Dopiero gdy instynktownie położył dłoń na jej ramieniu,
uświadomił sobie, jak bardzo musiała być spięta.
– Ile
słyszałaś? Myślałem, że już się w to nie mieszasz. – Zawahał się,
zwłaszcza że w odpowiedzi na te słowa Jenna się wzdrygnęła. –
Gdybym wiedział, odezwałbym się wcześniej, ale…
– Gdybyś
wiedział? I tylko tyle? – parsknęła, nie kryjąc goryczy. – To wcale
nie tak, że ostatnim razem zostawiałam cię z wampirzycą…
– W połowie.
I ona wcale nie… Och, zresztą nieważne! – jęknął, w ostatniej chwili
powstrzymując się przed podniesieniem głosu. – Nie musisz się martwić,
chyba że… – Urwał, nagle coś sobie uświadamiając. – Nie miałaś problemu z mojego
powodu?
– Nie. Po prostu się
martwiłam.
Zabrzmiała
szczerze, choć zarazem nie mógł pozbyć się wrażenia, że nie mówiła
mu czegoś innego. Nie miał Jenny za głupią, ale w ostatnim
czasie, gdy wszystko wydawało się ze sobą mieszać, nie był już pewien
niczego. Wiedział, że zawsze trzymała się jak najdalej od wszystkiego,
co tyczyło się łowców, zresztą nie bez powodu nie angażował
ją w nic więcej po tym, jak już pomogła Leanie, ale mimo
wszystko…
–
Przepraszam – wymamrotał. – Mogłem dać ci znać. Myślałem po prostu…
– W porządku.
Mówiła już, że chciałam się tylko upewnić. – Wzruszyła ramionami.
Zanim zdążył zareagować, już była na schodach. – Nie przeszkadzam,
skoro masz gościa. Ale następnym razem bądź taki dobry i odezwij się
do mnie wcześniej niż z życzeniami na święta, co?
Przez
chwilę zachowywała się tak, jak to zapamiętał. To była Jenna,
którą znał – nieco złośliwa, zwłaszcza gdy po raz wtóry wypominała mu sposób,
w jaki zaniedbywał rodzinę. Ta sama, która bez wahania rzuciłaby
wszystko i przyjechała, gdyby w środku nocy dał jej znać, że
potrzebuje pomocy.
Możliwe, że
popełnił błąd. Chciał ją chronić, a przynajmniej to sobie powtarzał,
ale z perspektywy czasu zostawienie jej bez jakichkolwiek
informacji wydawało się niewłaściwe. Co sam by pomyślał, gdyby skontaktowała się
z nim tylko po to, by wkrótce po tym przestać się
odzywać? Jeśli do tego wszystkiego dotarły do niej krążące między
łowcami plotki…
– Uważaj na siebie
– rzucił pod wpływem impulsu.
Nie sądził,
że zdoła go usłyszeć, a jednak musiała, skoro nagle postanowiła się zatrzymać.
Choć była już niemal piętro niżej, przystanęła i obejrzała się przez
ramię. Na jej ustach pojawił się blady uśmiech.
– Ty również.

Nie sądziła, że można przywyknąć
do krzyku. Tym bardziej nie przypuszczała, że kiedykolwiek słuchanie
go przestanie kojarzyć jej się wyłącznie z nieuniknionym bólem głowy,
a jednak gdy ten nagle się urwał, a skulone na ziemi
ciało znieruchomiało, poczuła się… rozczarowana.
Przekrzywiła
głowę, jakby spojrzenie na swoje „dzieło” pod innym kątem, mogło
cokolwiek zmienić. Jakaś jej cząstka wyrywała się, by posmakować
zbierającej się na posadzce krwi, ale Cassandra stanowczo sobie
tego odmówiła. Na dłuższą metę możliwość odpłacenia się za wszystko,
co ją spotkało, brzmiała kusząco, ale nic ponadto. Nie zamierzała
zbrukać się w ten sposób.
– Skończyłaś
już, ptaszyno?
Natychmiast się
odwróciła. Rozluźniła się na widok obserwującego ją z progu,
nonszalancko opartego o framugę Jaquesa. Spróbowała wysilić się na uśmiech,
próbując choć częściowo podzielić bijący od jego tonu entuzjazm, ale przyszło
jej to z trudem.
Jakby w ogóle
mogła uśmiechać się w tej sytuacji! Co prawda gdzieś w tym
wszystkim czuła satysfakcję, ale ta bardziej przypominała poczucie
spełnionego obowiązku albo… Och, nie tak. Cassie uświadomiła sobie, że to coś
więcej. Tak naprawdę w grę wchodziło silne poczucie sprawiedliwości,
którą mogła w końcu wyegzekwować.
Dostali
to, na co zasłużyli. Coś w tej myśli podziałało na nią
kojąco.
– Raczej
niczego więcej z niego nie wyciągnę.
– Hm… – Jaques
wyprostował się, po czym bez pośpiechu ruszył w jej stronę. Była
pewna, że pomyślał o krwi, ale jak długo nie próbował tego
sugerować, mogła zignorować ten fakt. – Tak… Tak, zdecydowanie – mruknął,
z zaciekawieniem spoglądając na nieruchomy kształt za jej plecami.
W jego oczach pojawił się niepokojący błysk. – Nie spodziewałem się
po tobie czegoś takiego.
– Mówiłeś,
że jest dla mnie – przypomniała, mimowolnie się spinając. Kiedy emocje zaczęły
opadać, Cassandra w końcu dopuściła do siebie niepokój. Czyżby jednak
zrobiła coś nie tak? Sama myśl o takiej możliwości sprawiła, że jej serce
zabiło szybciej. Nie chciała go zdenerwować. Tym bardziej nie chciała,
żeby znów ją ukarał, ale… – Mogłam z nim zrobić, co zechcę… Mogłam,
prawda?
W tamtej
chwili jej głos zabrzmiał błagalnie i niemalże żałośnie, ale nie dbała
o to. Rozszerzonymi oczyma spojrzała na Jaquesa, zwłaszcza że ten wciąż
przypatrywał jej się z uwagą. Zesztywniała, kiedy wyciągnął dłoń ku
jej twarzy, nie uspokojona nawet tym, że jego dotyk okazał się
delikatny, niemalże troskliwy.
– Ależ tak.
Nie zrobiłaś niczego złego – zapewnił po chwili, która z perspektywy
Cassandry wydawała ciągnąć się w nieskończoność. – Ale zaskoczyłaś
mnie… Zwłaszcza gdy wyłupiłaś mu oczy – wyszeptał jej wprost do ucha.
Zimny
dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa Cassandry. Instynktownie się wycofała,
bezwiednie zaciskając dłonie w pięści. Na pacach wciąż miała krew i
nie tylko, ale to wydało jej się najmniej istotne. To, o czym
wspominał Jaques, również nie wydawało się aż takie dziwne i szokujące.
Już nie, choć pewnie powinna być przerażona.
Tak
naprawdę jak przez mgłę pamiętała moment, w którym puściły jej nerwy.
Nie potrafiła przywołać wielu szczegółów, zupełnie jakby umysł doszedł do wniosku,
że te nie mają znaczenia. Nie potrafiła przywołać szczegółów wyglądu
swojej ofiary, może pomijając to, że miała do czynienia z mężczyzną. Och, no
i chyba był niewiele starszy od niej, w gruncie rzeczy
pozostając kolejnym dzieciakiem, tak jak wielu tych, którzy przewinęli się
przez zastępy łowców. Kolejny głupek, któremu wydawało się, że odegra bohatera,
a może po prostu uda mu się zaspokoić ciekawość. Nie żeby w ogóle
ich intencje miały dla niej jakiekolwiek znaczenie.
Tak czy siak,
Cassandra całkowicie wyrzuciła z pamięci jego wygląd. Przez to czuła się
trochę tak, jakby bawiła się z kukiełką, która tak naprawdę nie miała
niczego do powiedzenia, jeśli chodziło o sposób, w jaki przyszło
mu spędzić kilka ostatnich godzin życia. Przynajmniej wydawało jej się, że
minęło sporo czasu – może całe godziny, choć te równie dobrze mogły okazać się
co najwyżej kwadransem.
Czuła
ponurą satysfakcję, mogąc zmusić go do tego, żeby zaczął krzyczeć. Gdyby zechciała,
mogłaby go pokąsać, ale nie zamierzała się do tego zniżyć.
Istniały inne sposoby, zwłaszcza że ludzkie ciało okazało się nad wyraz
kruche w zestawieniu z jej siłą. I choć Cassandra zdawała sobie
sprawę, że w porównaniu z innymi nieśmiertelnymi, sama była niczym
marny człowiek, możliwości płynące z trwania na krawędzi w zupełności
jej wystarczyły.
I oczy… Co
było nie tak z jego oczami…?
Wzdrygnęła
się. Poderwała głowę, by móc spojrzeć w ciemne tęczówki wpatrzonego w nią
Jaquesa. Czuła, że śledził każdy jej ruchu, każdy gest i… myśl. Wyraźnie
czuła jego mentalną obecność, ale ta wydawała się właściwa, tak jak
i dotyk znajomych dłoni, które nagle wylądowały na biodrach
Cassandry.
– Więc? –
rzucił hipnotyzującym, słodkim niczym miód głosem. – Co było nie tak z
jego oczami?
Nie miała
ochoty odpowiadać na to pytanie. W pierwszej chwili zapragnęła
powiedzieć, że nie ma pojęcia, ale prawie natychmiast uświadomiła
sobie, że to kłamstwo. Tak przynajmniej jej się wydawało, ale to przeczucie
wystarczyło, żeby zdecydowała się powstrzymać. Jaques pozostawał ostatnią
osobą, którą chciała prowokować.
– Sposób, w jaki
na mnie patrzył – powiedziała wprost i wtedy uświadomiła sobie, że
tak było w istocie. Przez chwilę niemalże czuła na sobie tamto
spojrzenie. – Wydał mi się… znajomy.
– Znajomy? –
drążył wampir.
Skinęła
głową.
– Mam wrażenie,
że go spotkałam. Że był tam wtedy, gdy ja… – Potrząsnęła głową. Jak przez
mgłę pamiętała wizyty w siedzibie łowców. Ile z tego sobie
dopowiedziała? Ile z tego…? – Nawet jeśli nie, nie chciałam żeby się
na mnie patrzył.
Znów poczuła się
niemalże jak dziecko, nieudolnie próbujące wytłumaczyć opiekunowi logikę
własnego zachowania. Brakowało tylko, żeby zaczęła go błagać o zrozumienie!
Sęk w tym, że naprawdę go potrzebowała – tego, żeby Jaques nie stanął
na drodze żadnej z podejmowanych przez nią akcji, zwłaszcza że sam
wydawał się ją do nich zachęcać. Skoro zemsta była słuszna…
Spodziewała się
wielu rzeczy, ale nie tego, że w odpowiedzi wampir się roześmieje.
Zabrzmiało to niemalże serdecznie, wręcz groteskowo, skoro wciąż stali nad pozbawionym
oczu, powoli wykrwawiającym się ciałem.
– Ach… Odszukanie
cię było najlepszym, na co mogłem się zdecydować, Cassandro –
oznajmił, bezceremonialnie przygarniając ją do siebie.
Zesztywniała,
gdy jego usta znów znalazły się niebezpiecznie blisko jej własnych.
Zanim zdążyła się zastanowić, a tym bardziej przeanalizować jego słowa,
wargi Jaquesa musnęły jej własne. To był krótki pocałunek, ale okazał się
bardziej treściwy niż cokolwiek innego, czego mogłaby oczekiwać. Co więcej
sprawił, że z całą mocą poczuła, że powstępowała właściwie. Nie potępiał
jej, nie zamierzał ukarać – wręcz przeciwnie, choć wciąż nie potrafiła
jednoznacznie określić intencji, którymi się kierował.
To było
tak, jakby po tym wszystkim w końcu znalazła się na właściwym
torze. Nie potrzebowała niczego więcej, przynajmniej do czasu, aż
mogłaby okazać się przydatna dla kogoś innego – w tym być może i samej
królowej.
– Wszystko
w swoim czasie. Na razie możesz pomyśleć o sobie – zapewnił
Jaques, przy okazji uświadamiając Cassandrze, że wciąż miał dostęp do jej myśli.
– Zresztą to nasz wspólny cel.
– Wspólny… –
powtórzyła i wtedy stało się to dla niej jasne. – To też
twoja zemsta – wyszeptała i coś w tej myśli sprawiło, że poczuła się
lepiej. – Ale czy w takim razie ja…
– Nie przejmuj
się. Obserwowanie, jak nabierasz pewności siebie, w zupełności mi
wystarczy – uciął nim zdążyła w pełni sformułować myśl. – Ja nie potrzebuję
ofiar. Ale za to z chęcią dopadnę dla ciebie każdego, kogo sobie
zażyczysz.
Skinęła
głową. Tak, dokładnie to jej obiecał, chociaż początkowo nie potrafiła
wskazać, kogo tak naprawdę chciała zobaczyć w tym pokoju. Ci wszyscy
ludzie… Bliżej nieokreślone twarz, pozbawione imion i większego znaczenia.
„Skrzywdzili mnie łowcy” – tylko tyle potrafiła stwierdzić.
Tyle że to też
nie była prawda, Cassandra zaś czuła, że pozbywanie się przypadkowych
osób prowadziło donikąd. To nie była zemsta, której tak naprawdę
potrzebowała.
– Ja… Jest
coś, o co chciałabym prosić – wyrzuciła pod wpływem impulsu. –
Miejsce, do którego chciałabym pójść – dodała, nie dając sobie czasu
na wahania.
W pokoju
zapadła wymowna, pełna napięcia cisza – tylko na kilka sekund, bo…
– Mów dalej, ptaszyno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz