
Carlisle
Ostrożnie zamknął za sobą
drzwi sypialni. Przez chwilę jeszcze tkwił w bezruchu, próbując kontrolować
oddech Alessi, by upewnić się, że faktycznie zasnęła. Było coś niepokojącego w sposobie,
w jaki chwytała powietrze, ale to wydało mu się zrozumiałe, skoro w grę
jak nic wchodziły połamane żebra. Co prawda nie był w stanie określić z jak
poważnymi obrażeniami mieli do czynienia, ale po wstępnych oględzinach
przynajmniej uspokoił się na tyle, by zdecydować się na zostawienie dziewczyny
samej. Nie sądził, by coś złego stało się pod jego nieobecność, zwłaszcza że
spała. W gruncie rzeczy tego wydawała się potrzebować najbardziej –
świętego spokoju.
W zasadzie
wciąż nie docierało do niego to, co się wydarzyło. Dotychczas trzymał nerwy na
wodzy, próbując nie zastanawiać się nad ostatnimi wydarzeniami i ich
pełnym znaczeniem, ale kiedy emocje opadły, a Carlisle został sam, już nie
potrafił udawać, że nie działo się nic wartego uwagi. Ostatnie godziny zlewały
się w jedno, pod wieloma względami przypominając naprawdę marny żart –
zaczynając od telefonu, który ściągnął go z powrotem do Miasta Nocy, aż
po… wszystko inne.
Dobry Boże.
Na więcej
nie było go stać. Zawahał się, na moment przystając w opustoszałym
korytarzu i nasłuchując, choć sam nie był pewien, kogo spodziewał się
wyczuć. W Niebiańskiej Rezydencji zresztą zwykle znajdowało się tyle osób,
że wychwycenie nawet znajomych zapachów bywało problematyczne. Na pewno czuł
Isabeau, ale nie miał pewności dokąd poszła, podejrzewał zresztą, że nie był
osobą, którą wampirzyca chciałaby widzieć. Zwykle frustrowała się, kiedy zdarzało
mu się zobaczyć ją w gorszej kondycji, nie wspominając o tym, że tym
razem w grę wchodziła religia. To był jeden z tych tematów, od
którego Carlisle wolał trzymać się z daleka, w szczególności po tym,
co spotkało Nessie. Wtedy nie był w stanie porozumieć się nawet z Ali,
więc tym bardziej nie wyobrażał sobie spokojnej rozmowy z Beau.
Już od
jakiegoś czasu wszystko było nie tak. W Seattle na pewno i nie
chodziło tylko o łowców albo stan, w którym znajdowała się Renesmee.
Istniało dość powodów, by się martwił, od Eleny i Beatrycze zaczynając. W gruncie
rzeczy wciąż o tym myślał, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że zostawienie
ich samych w tej sytuacji nie było dobrym pomysłem. Zdawał sobie sprawę z tego,
że obie miały dobra opiekę, a tym bardziej nie były same, ale i tak
się martwił. To sprawiło, że zapragnął zadzwonić do Esme, gdy tylko został sam,
ale prawie natychmiast odrzucił od siebie myśl o tym.
Nie
powinien tego robić. Przynajmniej na razie, póki czuł się rozbity w sposób,
który nie zdarzał mu się często. Przy Alessi udawało mu się zachować spokój,
poniekąd dlatego, że ona sama zachowywała się tak, jakby nic szczególnego nie
miało miejsca. Zdawał sobie sprawę z tego, że to wyłącznie pozory, zresztą
najważniejsze i tak pozostawało to, że dziewczyna była żywa, ale mimo
wszystko w dość naturalny sposób przyszło mu udawanie. Trzymał nerwy na
wodzy, tym bardziej że sytuacja już i tak pozostawała zdecydowanie zbyt
skomplikowana, a w ostatnim czasie wydarzyło się dość. Co więcej,
zdecydowanie nie chciał denerwować Alessi, zwłaszcza po reakcji i gwałtownym
wyjściu Isabeau, ale mimo wszystko…
Damien i Elizabeth
zniknęli, ale to wydało mu się właściwe. Chciał, żeby odpoczęli i to
bynajmniej nie tylko dlatego, że oboje stracili dość krwi, by czuć się
wyczerpanymi. Tak naprawdę chodziło o coś więcej, zwłaszcza w przypadku
jego wnuka, choć taki stan w najmniejszym stopniu go nie dziwił. Jakby nie
patrzeć chodziło o Alessię, co w naturalny sposób odbijało się również
na jej bliźniaku. Zawsze byli zżyci i związani w ten dziwny, wciąż nie
do końca dla niego zrozumiały sposób. Więź była niezwykła, poza tym była czymś o wiele
prawdziwszym niż tylko ładnym określeniem na łączącą rodzeństwo relację.
Carlisle rozumiał to zwłaszcza teraz, wciąż mimowolnie myśląc o Nessie,
znaczeniu duszy i wszystkim, co wiązało się z telepatią. Jeśli to
faktycznie było czymś więcej, aniżeli tylko przenośniami i wierzeniami…
Tak czy
siak, reakcje Damiena go nie dziwiły. Z drugiej strony, nie przypominał
sobie, kiedy ostatnim razem widział go aż do tego stopnia wytrąconego z równowagi.
Co prawda chłopak robił wszystko, byleby
nad sobą zapanować, ale Carlisle zdążył poznać wnuka zbyt dobrze, by
uwierzyć, że wszystko było w porządku. W takich chwilach widać było,
że jak najbardziej miał do czynienia z którymś z Licavolich. Co
prawda Damien mało kiedy aż tak bardzo przypominał ojca, a jednak kiedy w grę
wchodziło bezpieczeństwo Alessi, robił się niebezpieczny… Cokolwiek miałoby to w jego
przypadku znaczyć.
Biorąc pod
uwagę to, że wciąż nie mieli pewności gdzie podziewał się Gabriel, również
zachowanie Damiena dawało wiele powodów do zmartwień. Jakby tego było mało, w tym
wszystkim tkwiła jeszcze Liz, ani trochę nie przypominając już spokojnej,
nieświadomej śmiertelniczki, która przyjaźniła się z Eleną. Poznanie
prawdy ją zmieniło, choć Carlisle wciąż nie był pewien jak daleko to sięgało.
Nie zmieniało to zresztą faktu, że dziewczyna nadal była dla niego ważna – przez
ponad dwa lata spędzała każdą wolną chwilę z jego córką, w którymś
momencie stając się niemalże członkiem rodziny – ale mimo wszystko nie potrafił
patrzeć na nią jak na Bellę z okresu, kiedy ta jeszcze była człowiekiem.
Różniły się diametralnie, choć obie jakimś cudem zdołały odnaleźć się w świecie,
którego żaden śmiertelnik nigdy nie powinien poznać. Liz była przerażona i o wiele
bardziej ludzka we wszystkim, co robiła, a jednak kiedy przyszło co do
czego zdobyła się na coś, za co potrafił być jej tylko i wyłącznie
wdzięczny. Niezależnie od tego, co nią kierowało, pomoc Alessi pozostawała
bezcenna.
Skoro tak,
być może miała szansę wpłynąć również na Damiena. To nie tak, że Carlisle mu
nie ufał, ale mimo wszystko obawiał się, że chłopak mógłby zdecydować się na
zrobienie czegoś naprawdę głupiego. Nawet jeśli w emocjach coś takiego
byłoby w pełni zrozumiałe, kolejne nieszczęście było ostatnim, czego tak
naprawdę potrzebowali.
Szukanie
istoty, która skrzywdziła Ali, zdecydowanie nie należało do rozsądnych
posunięć.
W takich chwilach
rozumiał, co kierowało Volturi, kiedy zdecydowali się wytępić dzieci księżyca.
Nie miał okazji poznać Charona, a tym bardziej nie słyszał o nim
wcześniej, jednak w ostatnim czasie dowiedział się dość, by kolejny raz
utwierdzić się w przekonaniu, że wilkołaki bywały jedną z najokrutniejszych
ras. To, że pierwotny wzbudzał obawy nawet w przedstawicielach swojej
rasy, również mówiło samo za siebie. Wiedział, że to nie była zasada, a ocenianie
wszystkich wilków w ten sam sposób nie wchodziło w grę, ale w tamtym
momencie najzwyczajniej w świecie nie potrafił ot tak potępić działań,
które niemalże zmiotły wilkołaki z powierzchni ziemi.
Każdy nieśmiertelny
miał krew na rękach. Prędzej czy później zawsze stawali przed koniecznością
podjęcia decyzji o ukróceniu cudzego żywota, by zapewnić sobie przetrwanie.
To było okrutne, ale konieczne, zwłaszcza że śmierć pozostawała stałym
elementem egzystencji – i to nie tylko wampirów, ale wszystkich
nadnaturalnych istot. Zdążył do tego przywyknąć, choć ta świadomość nadal
napawała go smutkiem.
Najważniejsze
było to, że po latach życia i zbierania doświadczenia zrozumiał dość, by
nie utożsamiać nieśmiertelnych z potworami – w końcu wcale nie musieli
niby być. W grę wchodził wolny wybór, choć i tu niektórzy podejmowali
decyzję, której on sam nie potrafił sobie wyobrazić, a tym bardziej
zaakceptować.
Charon to
zrobił – i to wystarczyło, by uczynić z niego potwora w pełnym
znaczeniu tego słowa.
Carlisle
potrząsnął głową, bezskutecznie próbując odsunąć od siebie niechciane myśli. To
był właśnie powód dla którego nie potrafił zdobyć się na telefon do domu. Nie
ufał sobie na tyle, by rozmawiać z Esme, zbytnio wytrącony z równowagi
tym, co miałby jej powiedzieć. Alessia żyła i tylko to się liczyło, ale…
to nadal nie zmieniało faktu, że została skrzywdzona. Nawet myśl, że wciąż mogło
być gorzej, nie wydała się wampirowi ani trochę pocieszająca. Oczywiście
błogosławił fakt, że i tak ominęło ją to, co najgorsze, ale to nie czyniło
tego łatwiejszym. Ucierpiała, a on nie wyobrażał sobie spokojnej rozmowy z żoną
o tym, że ktokolwiek mógłby torturować ich wnuczkę. Co prawda nie widział
jej brzucha, ale zdawał sobie sprawę z tego, że to wyłącznie kwestia
czasu. I choć potrafił sobie wyobrazić jak wyglądały rany, nie czuł się
ani trochę gotowy na to, by się nimi zająć.
– Masz taką
minę, że naprawdę zaczynam się martwić.
Drgnął,
skutecznie wyrwany z zamyślenia. Jakimś cudem nie wyczuł pojawienia się
kogokolwiek, zbyt rozproszony, by odpowiednio szybko zareagować na podsuwane mu
przez zmysły bodźce. Z drugiej strony, być może to Lawrence miał w sobie
coś takiego, co nie pierwszy raz pozwoliło mu pozostać niezauważonym.
– Wciąż tu
jesteś – zauważył, a wampir uniósł brwi, przez moment sprawiając wrażenie
niemalże urażonego tymi słowami.
– A niby
gdzie miałbym być? – obruszył się. – Nie poszedłem dać się zabić temu wilkołakowi,
jeśli akurat na to liczyliście. Wybacz, że rozczaruję.
W pierwszym
odruchu Carlisle miał ochotę zaprotestować, ale w ostatniej chwili zdołał
się powstrzymać. Jak znał Lawrence’a, ojciec jak nic znów go prowokował. W zasadzie
miał wrażenie, że L. robił to już z przyzwyczajenia, próbując w kilku
słowach wytrącić z równowagi każdego, kto tylko znalazł się w jego
zasięgu.
– Ali ma
się dobrze. Pomyślałem, że akurat to będziesz chciał wiedzieć – powiedział w zamian,
ostrożnie dobierając słowa.
Przez twarz
Lawrence’a przemknął cień. Trudno było stwierdzić, co takiego sobie myślał,
choć samo to, że wzmianka o Alessi i przebiegu ceremonii wystarczyła,
by bez wahania przyjechał do Miasta Nocy, mówiło samo za siebie. W zasadzie
od samego początku darzył tę dziewczynę względami, których żadne z nich
nie rozumiało – w tym najpewniej sam zainteresowany. Ona z kolei go
lubiła, a to też o czymś świadczyło.
–
Powiedzmy, że ufam ci bardziej niż księżniczce – odezwał się w końcu
Lawrence. Bez pośpiechu podszedł bliżej, jednocześnie krzyżując ramiona na
piersi. – Cóż… Skończyło się na strachu i humorkach królowej, czy ominęło
mnie coś jeszcze fascynującego?
Carlisle
nie odpowiedział, nie chcąc ryzykować, że temat jednak mógłby zejść na Isabeau.
Lawrence był jedną z ostatnich osób, z którą chciał prowadzić jakąkolwiek
poważniejszą rozmowę akurat o tej wampirzycy, zresztą wątpił, by sama Beau
była z takiego obrotu spraw zadowolona. Wystarczyło, że już i tak
wydawała się być w naprawdę złej kondycji.
– Powinienem
sprawdzić co z Damienem i Liz – stwierdził, decydując się na pierwszą
myśl, która przyszła mu do głowy.
– Nie ma
ich w Niebiańskiej Rezydencji. – Lawrence wzruszył ramionami. –
Wychodzili. I raczej nie wyglądali mi na takich, co potrzebują
towarzystwa.
– Co masz
na myśli? Oni chyba nie…
– A skąd
mam wiedzieć gdzie poszli? Raczej nie polować – przerwał pośpiesznie L. – Może
po Damienie jeszcze bym się tego spodziewał, bo kiedy martwi się o siostrę,
zachowuje się gorzej od Gabriela… Ale raczej nie zabrałby ze sobą człowieka,
nawet jeśli to łowczyni.
– O ile
mi wiadomo, Liz nie utożsamia się z łowcami – sprostował machinalnie. Nie
mógł pozbyć się wrażenia, że dziewczyna była wyjątkowo wrażliwa na ten temat,
zwłaszcza że sprawa dotyczyła jej rodziny.
– Mówisz? A ja
powiedziałbym, że nadawałaby się do tej roli idealnie. – Lawrence zawahał się na
moment. – Dziewczyna ma potencjał.
Mógł tylko
zgadywać, co tak naprawdę powinien przez to rozumieć. Chwilami nadążenie za ojcem
przychodziło mu z trudem, o ile w ogóle było możliwe.
Zrozumienie L. w pełni wydawało się graniczyć z cudem, choć w ostatnim
czasie i tak rozmawiali więcej niż do tej pory. Carlisle nie był pewien
czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie, a tym bardziej jaki związek z tym
wszystkim miała Beatrycze, ale przynajmniej tymczasowo nie zamierzał
protestować. Jak długo ze sobą nie walczyli, wszystko wydawało się być w porządku.
–
Potencjał… – powtórzył, choć wciąż nie miał pewności czy drążenie tematu było
dobrym pomysłem.
– Mhm. Nie
mów, że nie zauważyłeś, bo i tak nie uwierzę – podjął natychmiast Lawrence,
w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa. – Licavoli mają w sobie
coś takiego, że potrzebują silnych partnerów. Tak przynajmniej to widzę.
– Damien
nigdy nie przemieniłby Liz – przypomniał łagodnie, nagle zaniepokojony. Nie
miał pewności do czego zmierzał Lawrence, ale coś w jego słowach dało mu
do myślenia.
– A kto
mówi o przemianie? – obruszył się wampir. – Ludzie bywają równie silni, co
i my. Niektórzy może nawet bardziej, chociaż nie zawsze to widać.
Potrzebował
chwili, by zorientować się, że miał na myśli Beatrycze. W gruncie rzeczy
wszystko prędzej czy później zawsze sprowadzało się do niej, choć wspominanie
matki wciąż wprawiało Carlisle’a w konsternację. Nie chodziło już tylko o to,
że mogłaby wrócić, a tym bardziej że była wampirem, choć i z tym
nie był w stanie ot tak przejść do porządku dziennego. Chodziło przede wszystkim
o zmianę, która zachodziła w Lawrence’ie za każdym razem, gdy
wspominał o żonie… A może raczej o to, że dopiero wtedy wydawał
się być sobą – złośliwym, trudnym, ale jednak prawdziwym, jakkolwiek
irracjonalne by się to nie wydawało. Poznawanie go od tej strony po wszystkim,
co zrobił w przeszłości, wciąż było trudne i dziwne zarazem,
zwłaszcza gdy w grę wchodziło zaufanie.
– Liz…
bardzo się stara, chociaż nikt tego od niej nie oczekuje – powiedział w końcu,
nie chcąc zbyt długo trwać w ciszy. Rozmowa wydawała się lepsza od
dalszego zadręczania, nawet jeśli w pełni nie rozwiązywała żadnego z problemów,
które mieli. – I na pewno pomaga Damienowi. Obawiam się tylko, że jej
człowieczeństwo prędzej czy później odbije się na nas wszystkich.
Musiał w końcu
to powiedzieć, choć zdecydowanie nie chciał się tym zadręczać. Nie zmieniało to
faktu, że byłby naiwny, gdyby całkiem zignorował zagrożenie płynące z istnienia
człowieka, który dowiedział się więcej niż powinien. Już przez to przechodzili,
kiedy pojawiła się Bella, więc tym bardziej nie wierzył, że ludzki i nadnaturalny
świat mogły przenikać się bez jakichkolwiek konsekwencji. Jakby tego było mało,
sprawa dotyczyła nie tylko Liz, choć sam nie był pewien kiedy i jak do
tego doszło. Przez lata byli ostrożni, a jednak ostatnie miesiące z powodzeniem
mogły zaprzepaścić wszystko.
O ile już
tego nie zrobiły. Perspektywa konfliktu z Volturi wydawała się niczym w porównaniu
do problemów, które przyniosły minione tygodnie.
– Hm, no i co
wtedy? – rzucił jakby od niechcenia Lawrence, kolejny raz ściągając na siebie
uwagę syna. Carlisle rzucił mu co najmniej skonsternowane spojrzenie. – Pytam,
bo to zabrzmiało, jakby Liz nagle stała się problemem. Nie żebyście pierwszy
raz martwili się ujawnieniem, ale…
–
Oczywiście, że Liz nie jest problemem – zapewnił pośpiesznie. – Tyle że to nie
jest takie proste. Obaj wiemy, co by się stało, gdyby Volturi zorientowali się,
że ktokolwiek… Cóż, tu nie chodzi tylko o Liz.
– Nie da
się usunąć po cichu wszystkich ludzi, którzy wiedzą.
Westchnął,
bardziej niż do tej pory wytrącony z równowagi. Nie takiej rozmowy się
spodziewał, choć i tak wydawała się lepsza od dalszego przejmowania
Charonem czy istotą, która polowała na jego córkę i matkę. Świadomi ludzie
nie byli aż tak wielkim zagrożeniem, zresztą Miasto Nocy wydawało się podkreślać
to, że Lawrence miał rację, ale to i tak go martwiło. Wpływy Volturi
zmalały, ale jak długo Włosi kręcili się po Seattle, wciąż lepiej było dmuchać
na zimne. To, co wydarzyło się w hotelu, również nie mogło pozostać bez echa.
– To teraz
nie jest ważne – stwierdził wymijającym tonem. – Liz jest bezpieczna, zresztą
jak i Alessia.
– Ale? –
nie dawał za wygraną Lawrence.
– Tu nie ma
„ale”. – Nawet się nie zawahał. – Liz weszła do rodziny. To zasadniczo
wyczerpuje temat.
Lawrence
jedynie uniósł brwi. „Skoro tak, to w czym problem?” – wydawało się
sugerować jego spojrzenie, choć takie pytanie samo w sobie wydało się
Carlisle’owi co najmniej niedorzeczne. Gdyby to faktycznie było takie proste! W takich
chwilach sam nie był pewien czy powinien zazdrościć ojcu podejścia do życia,
czy może po raz kolejny zacząć zastanawiać nad tym, co było z nim nie tak.
Z drugiej
strony, w jakiś pokrętny sposób poczuł się lepiej. Nie sadził, że to w ogóle
możliwe, ale…
– Więc co
robimy? – odezwał się ponownie L. – Nie pytam w tym momencie o dramaty
rodzinne, bo tych mam na razie dość. Skoro księżniczka przeżyje, a ten
skurwiel zniknął – podjął, a Carlisle z trudem powstrzymał się od
westchnienia – to potrzebujemy planu, tak? Zwłaszcza że wciąż mamy… pewne
priorytety.
–
Najchętniej zabrałbym ją do Seattle, ale nie wiem czy to dobry pomysł. Zresztą
Ali najpewniej mi nie pozwoli – przyznał z wahaniem. – Najważniejsze, żeby
doszła do siebie. Też nie chcę myśleć o wyjeździe na dłużej, ale przynajmniej
przez kilka dni chcę ją mieć na oku… Ale jeśli chcesz wrócić, zrozumiem to. W zasadzie
byłbym spokojniejszy – dodał i uprzytomnił sobie, że to prawda.
Gdzieś w pamięci
wciąż miał jedną z rozmów z Beatrycze, kiedy ta z przekonaniem
mówiła o Lawrence’ie, które znała – kimś, kto może i był uparty, ale
nie skrzywdziłby tych, którzy byli dla niego ważni. W gruncie rzeczy już
dawno zwątpił w to, czy wampir faktycznie miał złe zamiary, nawet mimo
wszystko, co wydarzyło się lata wcześniej. Prawda była taka, że ojca również
nie wpuściłby pod swój dach, gdyby miał względem niego wątpliwości.
Beatrycze z kolei
chciała, by spróbowali się porozumieć. To wymagało zaangażowania z obu
strony, ale tego zdecydował się nie komentować. Któryś z nich musiał spróbować,
a skoro tak…
– Pomyślę o tym.
Najpierw wolałbym się upewnić, że żaden wariat z kuszą nie wparuje do Niebiańskiej
Rezydencji. – Przez jego twarz przemknął cień. – Lepiej dla niego, by tego nie próbował.
Nie, skoro jest bardziej śmiertelny od tego, co poluje na Beatrycze i Elenę.
Z tym, że
Carlisle wcale nie był tego taki pewien. Do tej pory nie koncentrował się na
Charonie, choć wiedział o wydarzeniach w Mieście Nocy dość, by
wiedzieć, że ten był niebezpieczny. Co więcej słyszał, że pierwotny w dość
znaczący sposób różnił się od swoich pobratymców, choć nie miał pewności na ile
ta informacja była prawdziwa.
– Nie wiem
czy to możliwe – zaczął z wahaniem – ale Charon jest odporny na srebro. To
wiedzieliśmy zanim zaatakował Alessię.
– Och,
słyszałem. – Lawrence nie wyglądał na przejętego. – To ciekawe, bo nawet Lilia
miałaby z tym problem. W zasadzie mam wrażenie, że przeżyła tak długo
tylko dlatego, że Isobel miała do niej słabość – stwierdził bez ogródek.
Carlisle czuł się dziwnie za każdym razem, gdy z taką otwartością mówił o matce
wampirów. – Ale wiesz co? Jeśli czegoś się nauczyłem to tego, że każdemu da się
skopać tyłek, jeśli dobrze to przemyśleć… A jeśli w niektórych przypadkach
nie wiadomo, co robić, to odpowiedź pewnie leży gdzieś w starych pismach.
– Lawrence…
Wampir
jedynie wywrócił oczami.
– Spokojnie.
Tym razem nie zamierzam ani nikogo wskrzeszać, ani uganiać się za żadnym pradawnym
złem – stwierdził takim tonem, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
– Daj mi znać, jeśli zobaczysz Isabeau. Byłoby miło, gdyby szanowna królowa
wzięła się w garść, a na tę chwilę… Miałeś gdzieś iść, prawda? Ja
popilnuję księżniczki.
Z tymi
słowami po prostu odszedł.
Dla mojej shanzi, jak obiecałam. Chociaż zabiłam tę perspektywę tak bardzo, że powinnaś mi przyłożyć. :D
OdpowiedzUsuńAaaa kocham cię ❤❤
Usuń~shanzi