26 lutego 2019

Dwieście czterdzieści

Carlisle
Ostrożnie zamknął za sobą drzwi sypialni. Przez chwilę jeszcze tkwił w bezruchu, próbując kontrolować oddech Alessi, by upewnić się, że faktycznie zasnęła. Było coś niepokojącego w sposobie, w jaki chwytała powietrze, ale to wydało mu się zrozumiałe, skoro w grę jak nic wchodziły połamane żebra. Co prawda nie był w stanie określić z jak poważnymi obrażeniami mieli do czynienia, ale po wstępnych oględzinach przynajmniej uspokoił się na tyle, by zdecydować się na zostawienie dziewczyny samej. Nie sądził, by coś złego stało się pod jego nieobecność, zwłaszcza że spała. W gruncie rzeczy tego wydawała się potrzebować najbardziej – świętego spokoju.
W zasadzie wciąż nie docierało do niego to, co się wydarzyło. Dotychczas trzymał nerwy na wodzy, próbując nie zastanawiać się nad ostatnimi wydarzeniami i ich pełnym znaczeniem, ale kiedy emocje opadły, a Carlisle został sam, już nie potrafił udawać, że nie działo się nic wartego uwagi. Ostatnie godziny zlewały się w jedno, pod wieloma względami przypominając naprawdę marny żart – zaczynając od telefonu, który ściągnął go z powrotem do Miasta Nocy, aż po… wszystko inne.
Dobry Boże.
Na więcej nie było go stać. Zawahał się, na moment przystając w opustoszałym korytarzu i nasłuchując, choć sam nie był pewien, kogo spodziewał się wyczuć. W Niebiańskiej Rezydencji zresztą zwykle znajdowało się tyle osób, że wychwycenie nawet znajomych zapachów bywało problematyczne. Na pewno czuł Isabeau, ale nie miał pewności dokąd poszła, podejrzewał zresztą, że nie był osobą, którą wampirzyca chciałaby widzieć. Zwykle frustrowała się, kiedy zdarzało mu się zobaczyć ją w gorszej kondycji, nie wspominając o tym, że tym razem w grę wchodziła religia. To był jeden z tych tematów, od którego Carlisle wolał trzymać się z daleka, w szczególności po tym, co spotkało Nessie. Wtedy nie był w stanie porozumieć się nawet z Ali, więc tym bardziej nie wyobrażał sobie spokojnej rozmowy z Beau.
Już od jakiegoś czasu wszystko było nie tak. W Seattle na pewno i nie chodziło tylko o łowców albo stan, w którym znajdowała się Renesmee. Istniało dość powodów, by się martwił, od Eleny i Beatrycze zaczynając. W gruncie rzeczy wciąż o tym myślał, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że zostawienie ich samych w tej sytuacji nie było dobrym pomysłem. Zdawał sobie sprawę z tego, że obie miały dobra opiekę, a tym bardziej nie były same, ale i tak się martwił. To sprawiło, że zapragnął zadzwonić do Esme, gdy tylko został sam, ale prawie natychmiast odrzucił od siebie myśl o tym.
Nie powinien tego robić. Przynajmniej na razie, póki czuł się rozbity w sposób, który nie zdarzał mu się często. Przy Alessi udawało mu się zachować spokój, poniekąd dlatego, że ona sama zachowywała się tak, jakby nic szczególnego nie miało miejsca. Zdawał sobie sprawę z tego, że to wyłącznie pozory, zresztą najważniejsze i tak pozostawało to, że dziewczyna była żywa, ale mimo wszystko w dość naturalny sposób przyszło mu udawanie. Trzymał nerwy na wodzy, tym bardziej że sytuacja już i tak pozostawała zdecydowanie zbyt skomplikowana, a w ostatnim czasie wydarzyło się dość. Co więcej, zdecydowanie nie chciał denerwować Alessi, zwłaszcza po reakcji i gwałtownym wyjściu Isabeau, ale mimo wszystko…
Damien i Elizabeth zniknęli, ale to wydało mu się właściwe. Chciał, żeby odpoczęli i to bynajmniej nie tylko dlatego, że oboje stracili dość krwi, by czuć się wyczerpanymi. Tak naprawdę chodziło o coś więcej, zwłaszcza w przypadku jego wnuka, choć taki stan w najmniejszym stopniu go nie dziwił. Jakby nie patrzeć chodziło o Alessię, co w naturalny sposób odbijało się również na jej bliźniaku. Zawsze byli zżyci i związani w ten dziwny, wciąż nie do końca dla niego zrozumiały sposób. Więź była niezwykła, poza tym była czymś o wiele prawdziwszym niż tylko ładnym określeniem na łączącą rodzeństwo relację. Carlisle rozumiał to zwłaszcza teraz, wciąż mimowolnie myśląc o Nessie, znaczeniu duszy i wszystkim, co wiązało się z telepatią. Jeśli to faktycznie było czymś więcej, aniżeli tylko przenośniami i wierzeniami…
Tak czy siak, reakcje Damiena go nie dziwiły. Z drugiej strony, nie przypominał sobie, kiedy ostatnim razem widział go aż do tego stopnia wytrąconego z równowagi. Co prawda chłopak robił wszystko, byleby  nad sobą zapanować, ale Carlisle zdążył poznać wnuka zbyt dobrze, by uwierzyć, że wszystko było w porządku. W takich chwilach widać było, że jak najbardziej miał do czynienia z którymś z Licavolich. Co prawda Damien mało kiedy aż tak bardzo przypominał ojca, a jednak kiedy w grę wchodziło bezpieczeństwo Alessi, robił się niebezpieczny… Cokolwiek miałoby to w jego przypadku znaczyć.
Biorąc pod uwagę to, że wciąż nie mieli pewności gdzie podziewał się Gabriel, również zachowanie Damiena dawało wiele powodów do zmartwień. Jakby tego było mało, w tym wszystkim tkwiła jeszcze Liz, ani trochę nie przypominając już spokojnej, nieświadomej śmiertelniczki, która przyjaźniła się z Eleną. Poznanie prawdy ją zmieniło, choć Carlisle wciąż nie był pewien jak daleko to sięgało. Nie zmieniało to zresztą faktu, że dziewczyna nadal była dla niego ważna – przez ponad dwa lata spędzała każdą wolną chwilę z jego córką, w którymś momencie stając się niemalże członkiem rodziny – ale mimo wszystko nie potrafił patrzeć na nią jak na Bellę z okresu, kiedy ta jeszcze była człowiekiem. Różniły się diametralnie, choć obie jakimś cudem zdołały odnaleźć się w świecie, którego żaden śmiertelnik nigdy nie powinien poznać. Liz była przerażona i o wiele bardziej ludzka we wszystkim, co robiła, a jednak kiedy przyszło co do czego zdobyła się na coś, za co potrafił być jej tylko i wyłącznie wdzięczny. Niezależnie od tego, co nią kierowało, pomoc Alessi pozostawała bezcenna.
Skoro tak, być może miała szansę wpłynąć również na Damiena. To nie tak, że Carlisle mu nie ufał, ale mimo wszystko obawiał się, że chłopak mógłby zdecydować się na zrobienie czegoś naprawdę głupiego. Nawet jeśli w emocjach coś takiego byłoby w pełni zrozumiałe, kolejne nieszczęście było ostatnim, czego tak naprawdę potrzebowali.
Szukanie istoty, która skrzywdziła Ali, zdecydowanie nie należało do rozsądnych posunięć.
W takich chwilach rozumiał, co kierowało Volturi, kiedy zdecydowali się wytępić dzieci księżyca. Nie miał okazji poznać Charona, a tym bardziej nie słyszał o nim wcześniej, jednak w ostatnim czasie dowiedział się dość, by kolejny raz utwierdzić się w przekonaniu, że wilkołaki bywały jedną z najokrutniejszych ras. To, że pierwotny wzbudzał obawy nawet w przedstawicielach swojej rasy, również mówiło samo za siebie. Wiedział, że to nie była zasada, a ocenianie wszystkich wilków w ten sam sposób nie wchodziło w grę, ale w tamtym momencie najzwyczajniej w świecie nie potrafił ot tak potępić działań, które niemalże zmiotły wilkołaki z powierzchni ziemi.
Każdy nieśmiertelny miał krew na rękach. Prędzej czy później zawsze stawali przed koniecznością podjęcia decyzji o ukróceniu cudzego żywota, by zapewnić sobie przetrwanie. To było okrutne, ale konieczne, zwłaszcza że śmierć pozostawała stałym elementem egzystencji – i to nie tylko wampirów, ale wszystkich nadnaturalnych istot. Zdążył do tego przywyknąć, choć ta świadomość nadal napawała go smutkiem.
Najważniejsze było to, że po latach życia i zbierania doświadczenia zrozumiał dość, by nie utożsamiać nieśmiertelnych z potworami – w końcu wcale nie musieli niby być. W grę wchodził wolny wybór, choć i tu niektórzy podejmowali decyzję, której on sam nie potrafił sobie wyobrazić, a tym bardziej zaakceptować.
Charon to zrobił – i to wystarczyło, by uczynić z niego potwora w pełnym znaczeniu tego słowa.
Carlisle potrząsnął głową, bezskutecznie próbując odsunąć od siebie niechciane myśli. To był właśnie powód dla którego nie potrafił zdobyć się na telefon do domu. Nie ufał sobie na tyle, by rozmawiać z Esme, zbytnio wytrącony z równowagi tym, co miałby jej powiedzieć. Alessia żyła i tylko to się liczyło, ale… to nadal nie zmieniało faktu, że została skrzywdzona. Nawet myśl, że wciąż mogło być gorzej, nie wydała się wampirowi ani trochę pocieszająca. Oczywiście błogosławił fakt, że i tak ominęło ją to, co najgorsze, ale to nie czyniło tego łatwiejszym. Ucierpiała, a on nie wyobrażał sobie spokojnej rozmowy z żoną o tym, że ktokolwiek mógłby torturować ich wnuczkę. Co prawda nie widział jej brzucha, ale zdawał sobie sprawę z tego, że to wyłącznie kwestia czasu. I choć potrafił sobie wyobrazić jak wyglądały rany, nie czuł się ani trochę gotowy na to, by się nimi zająć.
– Masz taką minę, że naprawdę zaczynam się martwić.
Drgnął, skutecznie wyrwany z zamyślenia. Jakimś cudem nie wyczuł pojawienia się kogokolwiek, zbyt rozproszony, by odpowiednio szybko zareagować na podsuwane mu przez zmysły bodźce. Z drugiej strony, być może to Lawrence miał w sobie coś takiego, co nie pierwszy raz pozwoliło mu pozostać niezauważonym.
– Wciąż tu jesteś – zauważył, a wampir uniósł brwi, przez moment sprawiając wrażenie niemalże urażonego tymi słowami.
– A niby gdzie miałbym być? – obruszył się. – Nie poszedłem dać się zabić temu wilkołakowi, jeśli akurat na to liczyliście. Wybacz, że rozczaruję.
W pierwszym odruchu Carlisle miał ochotę zaprotestować, ale w ostatniej chwili zdołał się powstrzymać. Jak znał Lawrence’a, ojciec jak nic znów go prowokował. W zasadzie miał wrażenie, że L. robił to już z przyzwyczajenia, próbując w kilku słowach wytrącić z równowagi każdego, kto tylko znalazł się w jego zasięgu.
– Ali ma się dobrze. Pomyślałem, że akurat to będziesz chciał wiedzieć – powiedział w zamian, ostrożnie dobierając słowa.
Przez twarz Lawrence’a przemknął cień. Trudno było stwierdzić, co takiego sobie myślał, choć samo to, że wzmianka o Alessi i przebiegu ceremonii wystarczyła, by bez wahania przyjechał do Miasta Nocy, mówiło samo za siebie. W zasadzie od samego początku darzył tę dziewczynę względami, których żadne z nich nie rozumiało – w tym najpewniej sam zainteresowany. Ona z kolei go lubiła, a to też o czymś świadczyło.
– Powiedzmy, że ufam ci bardziej niż księżniczce – odezwał się w końcu Lawrence. Bez pośpiechu podszedł bliżej, jednocześnie krzyżując ramiona na piersi. – Cóż… Skończyło się na strachu i humorkach królowej, czy ominęło mnie coś jeszcze fascynującego?
Carlisle nie odpowiedział, nie chcąc ryzykować, że temat jednak mógłby zejść na Isabeau. Lawrence był jedną z ostatnich osób, z którą chciał prowadzić jakąkolwiek poważniejszą rozmowę akurat o tej wampirzycy, zresztą wątpił, by sama Beau była z takiego obrotu spraw zadowolona. Wystarczyło, że już i tak wydawała się być w naprawdę złej kondycji.
– Powinienem sprawdzić co z Damienem i Liz – stwierdził, decydując się na pierwszą myśl, która przyszła mu do głowy.
– Nie ma ich w Niebiańskiej Rezydencji. – Lawrence wzruszył ramionami. – Wychodzili. I raczej nie wyglądali mi na takich, co potrzebują towarzystwa.
– Co masz na myśli? Oni chyba nie…
– A skąd mam wiedzieć gdzie poszli? Raczej nie polować – przerwał pośpiesznie L. – Może po Damienie jeszcze bym się tego spodziewał, bo kiedy martwi się o siostrę, zachowuje się gorzej od Gabriela… Ale raczej nie zabrałby ze sobą człowieka, nawet jeśli to łowczyni.
– O ile mi wiadomo, Liz nie utożsamia się z łowcami – sprostował machinalnie. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że dziewczyna była wyjątkowo wrażliwa na ten temat, zwłaszcza że sprawa dotyczyła jej rodziny.
– Mówisz? A ja powiedziałbym, że nadawałaby się do tej roli idealnie. – Lawrence zawahał się na moment. – Dziewczyna ma potencjał.
Mógł tylko zgadywać, co tak naprawdę powinien przez to rozumieć. Chwilami nadążenie za ojcem przychodziło mu z trudem, o ile w ogóle było możliwe. Zrozumienie L. w pełni wydawało się graniczyć z cudem, choć w ostatnim czasie i tak rozmawiali więcej niż do tej pory. Carlisle nie był pewien czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie, a tym bardziej jaki związek z tym wszystkim miała Beatrycze, ale przynajmniej tymczasowo nie zamierzał protestować. Jak długo ze sobą nie walczyli, wszystko wydawało się być w porządku.
– Potencjał… – powtórzył, choć wciąż nie miał pewności czy drążenie tematu było dobrym pomysłem.
– Mhm. Nie mów, że nie zauważyłeś, bo i tak nie uwierzę – podjął natychmiast Lawrence, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa. – Licavoli mają w sobie coś takiego, że potrzebują silnych partnerów. Tak przynajmniej to widzę.
– Damien nigdy nie przemieniłby Liz – przypomniał łagodnie, nagle zaniepokojony. Nie miał pewności do czego zmierzał Lawrence, ale coś w jego słowach dało mu do myślenia.
– A kto mówi o przemianie? – obruszył się wampir. – Ludzie bywają równie silni, co i my. Niektórzy może nawet bardziej, chociaż nie zawsze to widać.
Potrzebował chwili, by zorientować się, że miał na myśli Beatrycze. W gruncie rzeczy wszystko prędzej czy później zawsze sprowadzało się do niej, choć wspominanie matki wciąż wprawiało Carlisle’a w konsternację. Nie chodziło już tylko o to, że mogłaby wrócić, a tym bardziej że była wampirem, choć i z tym nie był w stanie ot tak przejść do porządku dziennego. Chodziło przede wszystkim o zmianę, która zachodziła w Lawrence’ie za każdym razem, gdy wspominał o żonie… A może raczej o to, że dopiero wtedy wydawał się być sobą – złośliwym, trudnym, ale jednak prawdziwym, jakkolwiek irracjonalne by się to nie wydawało. Poznawanie go od tej strony po wszystkim, co zrobił w przeszłości, wciąż było trudne i dziwne zarazem, zwłaszcza gdy w grę wchodziło zaufanie.
– Liz… bardzo się stara, chociaż nikt tego od niej nie oczekuje – powiedział w końcu, nie chcąc zbyt długo trwać w ciszy. Rozmowa wydawała się lepsza od dalszego zadręczania, nawet jeśli w pełni nie rozwiązywała żadnego z problemów, które mieli. – I na pewno pomaga Damienowi. Obawiam się tylko, że jej człowieczeństwo prędzej czy później odbije się na nas wszystkich.
Musiał w końcu to powiedzieć, choć zdecydowanie nie chciał się tym zadręczać. Nie zmieniało to faktu, że byłby naiwny, gdyby całkiem zignorował zagrożenie płynące z istnienia człowieka, który dowiedział się więcej niż powinien. Już przez to przechodzili, kiedy pojawiła się Bella, więc tym bardziej nie wierzył, że ludzki i nadnaturalny świat mogły przenikać się bez jakichkolwiek konsekwencji. Jakby tego było mało, sprawa dotyczyła nie tylko Liz, choć sam nie był pewien kiedy i jak do tego doszło. Przez lata byli ostrożni, a jednak ostatnie miesiące z powodzeniem mogły zaprzepaścić wszystko.
O ile już tego nie zrobiły. Perspektywa konfliktu z Volturi wydawała się niczym w porównaniu do problemów, które przyniosły minione tygodnie.
– Hm, no i co wtedy? – rzucił jakby od niechcenia Lawrence, kolejny raz ściągając na siebie uwagę syna. Carlisle rzucił mu co najmniej skonsternowane spojrzenie. – Pytam, bo to zabrzmiało, jakby Liz nagle stała się problemem. Nie żebyście pierwszy raz martwili się ujawnieniem, ale…
– Oczywiście, że Liz nie jest problemem – zapewnił pośpiesznie. – Tyle że to nie jest takie proste. Obaj wiemy, co by się stało, gdyby Volturi zorientowali się, że ktokolwiek… Cóż, tu nie chodzi tylko o Liz.
– Nie da się usunąć po cichu wszystkich ludzi, którzy wiedzą.
Westchnął, bardziej niż do tej pory wytrącony z równowagi. Nie takiej rozmowy się spodziewał, choć i tak wydawała się lepsza od dalszego przejmowania Charonem czy istotą, która polowała na jego córkę i matkę. Świadomi ludzie nie byli aż tak wielkim zagrożeniem, zresztą Miasto Nocy wydawało się podkreślać to, że Lawrence miał rację, ale to i tak go martwiło. Wpływy Volturi zmalały, ale jak długo Włosi kręcili się po Seattle, wciąż lepiej było dmuchać na zimne. To, co wydarzyło się w hotelu, również nie mogło pozostać bez echa.
– To teraz nie jest ważne – stwierdził wymijającym tonem. – Liz jest bezpieczna, zresztą jak i Alessia.
– Ale? – nie dawał za wygraną Lawrence.
– Tu nie ma „ale”. – Nawet się nie zawahał. – Liz weszła do rodziny. To zasadniczo wyczerpuje temat.
Lawrence jedynie uniósł brwi. „Skoro tak, to w czym problem?” – wydawało się sugerować jego spojrzenie, choć takie pytanie samo w sobie wydało się Carlisle’owi co najmniej niedorzeczne. Gdyby to faktycznie było takie proste! W takich chwilach sam nie był pewien czy powinien zazdrościć ojcu podejścia do życia, czy może po raz kolejny zacząć zastanawiać nad tym, co było z nim nie tak.
Z drugiej strony, w jakiś pokrętny sposób poczuł się lepiej. Nie sadził, że to w ogóle możliwe, ale…
– Więc co robimy? – odezwał się ponownie L. – Nie pytam w tym momencie o dramaty rodzinne, bo tych mam na razie dość. Skoro księżniczka przeżyje, a ten skurwiel zniknął – podjął, a Carlisle z trudem powstrzymał się od westchnienia – to potrzebujemy planu, tak? Zwłaszcza że wciąż mamy… pewne priorytety.
– Najchętniej zabrałbym ją do Seattle, ale nie wiem czy to dobry pomysł. Zresztą Ali najpewniej mi nie pozwoli – przyznał z wahaniem. – Najważniejsze, żeby doszła do siebie. Też nie chcę myśleć o wyjeździe na dłużej, ale przynajmniej przez kilka dni chcę ją mieć na oku… Ale jeśli chcesz wrócić, zrozumiem to. W zasadzie byłbym spokojniejszy – dodał i uprzytomnił sobie, że to prawda.
Gdzieś w pamięci wciąż miał jedną z rozmów z Beatrycze, kiedy ta z przekonaniem mówiła o Lawrence’ie, które znała – kimś, kto może i był uparty, ale nie skrzywdziłby tych, którzy byli dla niego ważni. W gruncie rzeczy już dawno zwątpił w to, czy wampir faktycznie miał złe zamiary, nawet mimo wszystko, co wydarzyło się lata wcześniej. Prawda była taka, że ojca również nie wpuściłby pod swój dach, gdyby miał względem niego wątpliwości.
Beatrycze z kolei chciała, by spróbowali się porozumieć. To wymagało zaangażowania z obu strony, ale tego zdecydował się nie komentować. Któryś z nich musiał spróbować, a skoro tak…
– Pomyślę o tym. Najpierw wolałbym się upewnić, że żaden wariat z kuszą nie wparuje do Niebiańskiej Rezydencji. – Przez jego twarz przemknął cień. – Lepiej dla niego, by tego nie próbował. Nie, skoro jest bardziej śmiertelny od tego, co poluje na Beatrycze i Elenę.
Z tym, że Carlisle wcale nie był tego taki pewien. Do tej pory nie koncentrował się na Charonie, choć wiedział o wydarzeniach w Mieście Nocy dość, by wiedzieć, że ten był niebezpieczny. Co więcej słyszał, że pierwotny w dość znaczący sposób różnił się od swoich pobratymców, choć nie miał pewności na ile ta informacja była prawdziwa.
– Nie wiem czy to możliwe – zaczął z wahaniem – ale Charon jest odporny na srebro. To wiedzieliśmy zanim zaatakował Alessię.
– Och, słyszałem. – Lawrence nie wyglądał na przejętego. – To ciekawe, bo nawet Lilia miałaby z tym problem. W zasadzie mam wrażenie, że przeżyła tak długo tylko dlatego, że Isobel miała do niej słabość – stwierdził bez ogródek. Carlisle czuł się dziwnie za każdym razem, gdy z taką otwartością mówił o matce wampirów. – Ale wiesz co? Jeśli czegoś się nauczyłem to tego, że każdemu da się skopać tyłek, jeśli dobrze to przemyśleć… A jeśli w niektórych przypadkach nie wiadomo, co robić, to odpowiedź pewnie leży gdzieś w starych pismach.
– Lawrence…
Wampir jedynie wywrócił oczami.
– Spokojnie. Tym razem nie zamierzam ani nikogo wskrzeszać, ani uganiać się za żadnym pradawnym złem – stwierdził takim tonem, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. – Daj mi znać, jeśli zobaczysz Isabeau. Byłoby miło, gdyby szanowna królowa wzięła się w garść, a na tę chwilę… Miałeś gdzieś iść, prawda? Ja popilnuję księżniczki.
Z tymi słowami po prostu odszedł.

2 komentarze:

  1. Dla mojej shanzi, jak obiecałam. Chociaż zabiłam tę perspektywę tak bardzo, że powinnaś mi przyłożyć. :D

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa