20 maja 2018

Trzysta czterdzieści trzy

Beatrycze
Ocknęła się gwałtownie, podrywając do pionu i prostując niczym struna. Z wrażenia aż zsunęła się z łóżka, nagle lądując na miękkim dywanie. Z jękiem chwyciła się za brzuch, jednocześnie pochylając do przodu, zupełnie jakby w każdej chwili mogła zwymiotować. Oddychała szybko i płytko, cała zgrzana, zupełnie jakby dopiero co wzięła udział w długim, wymagającym biegu. Co więcej, niemalże czekała, aż pod palcami wyzuje ruch – cokolwiek, co świadczyłoby, że tak jak Ophelia nosiła pod sercem dziecko – jednak nic podobnego nie miało miejsca.
Cicho jęknęła, po czym przysłoniła dłonią usta. Drżała, roztrzęsiona bardziej niż do tej pory. Tym razem spoglądała na świat oczami Ophelii, zupełnie jakby się nią stała, a nie tylko towarzyszyła jej podczas przeszłych wydarzeń. Do tej pory doświadczała roztrzęsienia kobiety, począwszy od momentu, w którym tamta kobieta zaoferowała jej pomoc, aż do chwili spotkania z Isobel.
Znała wampirzą królową wyłącznie z tych wspomnień, ale jakoś nie miała wątpliwości co do tego, że to ta sama nieśmiertelna, o której opowiadał jej Lawrence – pierwotna królowa, której tak bardzo wszyscy się obawiali. Przed oczami wciąż miała smukłą, porażająca piękną postać, otoczoną przez tę dziwną mgłę. Ophelia nie miała pojęcia co to, ale Beatrycze zrozumiała prawie natychmiast. Demony. Czy obserwowała momentu, w którym Isobel pierwszy raz zaczęła kontrolować te istoty? Coś się zmieniło, tak jak powiedziała, dając jej możliwości, którymi dotychczas nie mogła się cieszyć?
Nie miała pojęcia i chyba tak naprawdę nie chciała wiedzieć. Swoją drogą, żaden z demonów nie przypominał kogoś takiego jak dysponujący ludzką postacią Rafael, ale to mimo wszystko nie wydało się Beatrycze zaskakujące. Słyszała dość, żeby wiedzieć, że tak forma to mimo wszystko przywilej; dowód na to, że przed sobą miała kogoś potężniejszego, niż przeciętny demon sam w sobie.
Coś w tych myślach sprawiło, że pragnęła roześmiać się histerycznie. Dobry Boże, siedziała w pokoju hotelowym, rozpamiętując wspomnienia kogoś, kogo nie znała i czując się przy tym niemalże jak absolutny znawca, jeśli chodziło o istnienie demonów. To zdecydowanie nie było normalne.
Otarła twarz, mimowolnie krzywiąc się, kiedy uprzytomniła sobie, że włosy wręcz kleiły jej się do wilgotnych policzków. Nie miała nawet pewności czy to pot, czy może w którymś momencie się popłakała, ale nie chciała się nad tym zastanawiać. Bez słowa poderwała się na równe nogi, po czym wpadła do przyłączonej do pokoju łazienki. Ręce wciąż jej drżały, kiedy przemywała twarz zimną wodą, bezskutecznie próbując się uspokoić.
Co teraz? Co mam zrobić?, pomyślała w oszołomieniu. Wciąż czuła, że jej żołądek nieprzyjemnie się skręca, grożąc wywróceniem się na drugą stronę. Dlaczego muszę to oglądać?
Próbowała zrozumieć, ale nadal czuła, że brakowało jej istotnych informacji, by uporządkować wszystko w całość. Wciąż tkwiła w martwym punkcie, bez perspektyw na jakiekolwiek zmiany. Jasne, liczyła na ten dom w Chainni, ale co miałaby zrobić po dotarci na miejsce? Liczyć na nagłe olśnienie, czy może że sama Ophelia zmaterializuje się przed nią, by łaskawie wyjaśnić, skąd brały się te wszystkie wspomnienia i czego chciała od niej Ciemność?
Przecież wiesz.
Coś w tej myśli wytrąciło ją z równowagi. Mimowolnie zadrżała, po czym niespokojnie powiodła wzrokiem dookoła, chcąc upewnić się, że była sama. Wzdrygnęła się, kiedy kątem oka wychwyciła ruch, z opóźnieniem uprzytomniając sobie, że to jej własne lustrzane odbicie. W pośpiechu odwróciła się plecami do gładkiej powierzchni, z cichy westchnieniem opierając o krawędź umywalki. Pochyliła głowę, pozwalając, żeby jasne włosy opadły jej na twarz, częściowo ją przysłaniając. W zasadzie prawie nie zwróciła na to uwagi, myślami wybiegając o wiele dalej – do Ophelii, Jilliana i przeszłości.
Nie mogła dłużej oszukiwać samej siebie. Może nie była kolejnym wcieleniem kobiety, której oczami spoglądała na świat, ale bez wątpienia musiała być z nią powiązana. To, pragnienia Ciemności i świadomość, że gdzieś w tym wszystkim było jeszcze dziecko…
– O to chodzi? – wyszeptała tak cicho, że ledwo mogła samą siebie zrozumieć. Odchrząknęła, czując, że nagle zaschło jej w gardle. – Od ciebie się zaczęło?
Serce zabiło jej szybciej, ledwo tylko wypowiedziała te słowa. Słowa wiersza, który prześladował ją przez cały ten czas, momentalnie wróciły, tak jak i świadomość tego, że ona i Elena mogłyby być zagrożone.
Lecz jeśli posiąść ją zdołam, będzie moja
Ona i każda z jej córek
Jeśli do tej pory była przerażona, w tamtej chwili poczuła, że balansuje gdzieś na krawędzi paniki. Zrozumienie pojawiło się nagle, na krótką chwilę wytrącając Beatrycze z równowagi i sprawiając, że już nie wyobrażała sobie, że dalej miałaby spokojnie siedzieć w pokoju hotelowym. Nie miała pojęcia na jak długo odpłynęła, kiedy wspomnienia Ophelii przejęły nad nią kontrolę, ale zdążyła zauważyć, że przez przysłaniające okna zasłony mimo wszystko przebijało się światło dnia. Nie mogła dłużej czekać na zachód słońca, nawet jeśli powinna.
Poruszając się trochę jak w transie, wypadła z pokoju. W pośpiechu zdążyła jeszcze pochwycić pamiętnik, niecierpliwym ruchem chowając go tam, gdzie wcześniej – do wewnętrznej kieszeni kurtki. Tym razem nie wywołała w ten sposób żadnych wspomnień, co przyjęła z ulgą, nie chcąc tracić czasu na kolejne migawki. Wystarczyło, że już i tak czuła się przytłoczona tym, co zobaczyła; przynajmniej tymczasowo nie potrzebowała więcej.
Przemknęła tuż obok pokoju Camerona, w duchu modląc się o to, żeby wciąż spał. Zbiegła po schodach, nie mając cierpliwości, by czekać na windę. Zresztą pewnie zwariowałaby, gdyby musiała trwać w bezruchu choćby przez kilkanaście sekund, bo pewnie tyle zajęłoby zjechanie na niższą kondygnację. Mimowolnie pomyślała o tym, że wciąż mogła wpaść na Leę, ale nie chciała się nad tym zastanawiać. Pozostawało jej mieć nadzieję, że na nikogo nie wpadnie, bo to byłby koniec – a na to zdecydowanie nie mogła sobie pozwolić.
To nie był pierwszy raz, kiedy czuła się tak, jakby całkiem już postradała zmysły. Czuła, że porzucanie swoich towarzyszy to czyta głupota, zwłaszcza że znajdowała się w całkowicie obcym miejsce, ale nie dbała o to. Miała wrażenie, że powinna ruszyć przed siebie sama – bo to była sprawa wyłącznie między nią a Ciemnością. Skoro ta istota czegoś od niej oczekiwała, tym bardziej miała obowiązek zadbać o to, by Beatrycze mogła wywiązać się z powierzonego jej zadania.
Samą siebie zaskoczyła pewnością tych myśli. Odniosła wręcz wrażenie, że nagle otoczył ją śmiech – odległy i tak cichy, że równie dobrze mogłoby być to wyłącznie jej wrażeniem. Przynajmniej w ten sposób chciała to zjawisko postrzegać, chociaż podświadomie wiedziała, że to wcale nie było takie proste. Ciemność wciąż gdzieś tutaj była, czając się w pobliżu nawet w samy środku dnia. Co więcej, najpewniej doskonale znała każdą, nawet tę najbardziej skrytą myśl obserwowanej kobiety, co skutecznie przyprawiło Beatrycze o dreszcze. Powinna uważać, woląc nie wiedzieć, co by się wydarzyło, gdyby posunęła się za daleko i wytrąciła tę istotę z równowagi.
Ulice Pizy były zatłoczone  w  nie mniejszym stopniu, co i Seattle. Mimo wszystko Beatrycze miała wrażenie, że otaczające ją osoby są inne – że mniej się śpieszą i zachowują zupełnie inaczej niż przechodnie, których mogła obserwować do tej pory. Być może wrażenie to brało się stąd, że rozmowy prowadzono w zupełnie innym, obcym jej języku – tyle przynajmniej zdążyła wywnioskować, mimochodem słysząc urywki niektórych konwersacji. Z drugiej strony, być może wszystko sprowadzało się do niej. Szła przed siebie, czując się przy tym tak, jakby od świata dzieliła ją gruba szyba. Wszystko wydawało się przytłumione i bardzo odległe. Miała wręcz wrażenie, że porusza się nienaturalnie szybko, podczas gdy wszystko dookoła zwolniło, wręcz doprowadzając ją do szału tym, jak wszyscy nagle zaczęli się ciągnąć.
Nie miała pojęcia odkąd idzie. Kierowała się przede wszystkim znakami, które sugerowały, że zmierzała do centrum, choć co do tego nie miała pewności. Wszystko w niej aż krzyczało, że właśnie zachowywała się jak pierwsza naiwna, prosząc się co najwyżej o to, żeby się zgubić, ale nie zwróciła na to uwagi. W tamtej chwili chciała po prostu iść, chociaż dobrze wiedziała, że potrzebowałaby cudu, by pieszo wywędrować akurat do Chianni, zwłaszcza że nie wiedziała, w którą stronę tak naprawdę powinna się udać.
Poczuła pieczenie pod powiekami, więc zamrugała pośpiesznie, nie zamierzając pozwolić sobie na płacz. Mogła tylko zgadywać jak wyglądała, zwłaszcza że kilka osób rzuciło jej bliżej nieokreślone spojrzenia. Mimo wszystko nikt nie zwracał na nią większej uwagi, z obojętnością przyjmując to, że przemykała tuż obok nich. Sama Beatrycze traktowała przechodniów z równym brakiem zainteresowania – po prostu byli, stanowiąc co najwyżej ewentualne przeszkody, które napotykała na drodze.
Nie była pewna, jak długo błądziła po ulicach Pizy. Raz z rozpędu omal nie wpadła pod samochód, jednak w porę zdążyła wyhamować i zawrócić, ledwo tylko uprzytomniła sobie swój błąd. Z bijącym sercem wpadła w kolejną ulicę, po czym popędziła przed siebie, już nie zwracając uwagi na to, dokąd szła. Wiedziała, że nawet gdyby spróbowała zawrócić, nie trafiłaby z powrotem do hotelu, nie wspominając o tym, że nie miała przy obie telefonu. W takim wypadku mogłaby co najwyżej czekać na zachód, aż Cammy i Leah zaczęliby ją słuchać, ale mimo tej świadomości nie potrafiła zmusić się do tego, żeby się zatrzymać.
– Beatrycze.
Cichy, obcy głos wyrwał ją z zamyślenia. Przez moment nawet myślała, że kolejny raz słyszała go w swojej głowie, chociaż zdecydowanie nie należał do Ciemności, ale do jakieś kobiety. „Ophelio?” – miała ochotę zapytać, ale w ostatniej chwili ugryzła się w  język, w zamian skupiając wzrok na obserwującej ją z niewielkiej odległości postaci.
Z pewnością nigdy wcześniej nie widziała tej kobiety – zapamiętałaby, bo ta aż nazbyt wyraźnie wyróżniała się na tle zmierzającego w różne strony tłumu. Wydawał się wręcz odstawać od tego, co widziała Beatrycze, będąc niczym zjawa albo wytwór wyobraźni. Spokojnie stała na środku chodnika, całkowicie ignorowana przez przechodniów, chociaż to wydawało się co najmniej dziwne. To tak, jakby jej nie widzieli, chociaż przecież powinni. Zdecydowanie nie dało się pominąć ciemnowłosej piękności o śniadej cerze i lśniących oczach, nawet jeśli ta była ubrana jak każdy inny człowiek. Mimo wszystko nieznajoma wyglądała inaczej, wręcz nienaturalnie, przez co Beatrycze z miejsca uświadomiła sobie, że miała do czynienia z istotą nadnaturalną.
Na ustach kobiety pojawił się blady uśmiech, ledwo tylko podchwyciła jej spojrzenie. Skinęła głową, wyraźnie usatysfakcjonowana tym, że mogłaby zostać zauważona. Zaraz po tym ruszyła ku Beatrycze, sprawiając, że ta machinalnie cofnęła się o krok, nagle speszona. Mimo wszystko nie poczuła się zagrożona; raczej po prostu niepewna, chociaż nie na tyle, by przy pierwszej okazji chcieć rzucić się do ucieczki.
– Jesteś Beatrycze, prawda? – odezwała się ponownie kobieta, ale chociaż pytała, jej ton sugerował, że aż za dobrze znała odpowiedź.
– Ja…
– Chodź ze mną – przerwała natychmiast nieznajoma.
Zaraz po tym odwróciła się na pięcie, jak gdyby nigdy nic znikając w tłumie. Beatrycze z niedowierzaniem wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze chwilę stała kobieta. Zamrugała w oszołomieniu, próbując pojąć, co właśnie się wydarzyło, nim jednak zdołała dojść do jakichkolwiek sensownych wniosków – zwłaszcza tego, że ufanie kogoś, kogo się nie znało, byłoby błędem – po prostu popędziła przed siebie, woląc nie czekać aż nieznajoma odejdzie na tyle, by znalezienie jej okazało się niemożliwe.
Z bijącym sercem wodziła wzrokiem na prawo i lewo, obojętnie spoglądając na obce twarze otaczających ją ludzi. Nigdzie nie widziała nieznajomej i to z jakiegoś powodu wzbudziło w niej lęk. Szukała jej w niemalże paniczny sposób, coraz bliższa stwierdzenia, że to było jednak efektem jej wyobraźni albo…
A potem w końcu ją zobaczyła i poczuła, że kamień spada je z serca.
Kobieta znów przystanęła, wydając się na nią czekać. Na jej ustach pojawił się blady, niemalże troskliwy uśmiech, ledwo tylko Beatrycze znalazła się na tyle blisko, by mogła ją usłyszeć.
– Wiesz, gdzie idziesz, prawda? – zapytała i choć w pierwszym odruchu Trycze miała ochotę zaprzeczyć, nie zrobiła tego.
– Muszę dostać się do Chianni – oznajmiła pod wpływem impulsu.
Doczekała się skinienia głową i kolejnego bladego uśmiechu.
– W takim razie nie traćmy czasu.
Tym razem Beatrycze nie zwlekała, nie chcąc stracić swojej nieoczekiwanej przewodniczki z oczu. Po prostu za nią poszła, chociaż to wydawało się niemniej szalone, co i próba odszukania domu ze snów na własną rękę. Miała wrażenie, że aż prosiła się o to, by zginąć, zwłaszcza że ufanie przypadkowym nieśmiertelnym było jak prośba o to, by ktoś jednak przetrącił jej kark albo wysuszył żyły. Czuła, że zwariowała, a jednak…
Dopiero później do Beatrycze dotarło, że kobieta nie mówiła po angielsku. Z zaskoczeniem rozpoznała melodyjny język pierwotnych – ten sam, którym posługiwała się we wspomnieniach Ophelii Isobel.
Nie miała pojęcia jak, ale naprawdę ją rozumiała. Co więcej, to wydawało się właściwe.
Chociaż nie po raz pierwszy miała wątpliwości co do tego, co działo się wokół niej, postanowiła zdać się na los.
Ariel
To nie był pierwszy raz, kiedy w całej twierdzy słychać były krzyki Belli. W zasadzie ta kobieta kłóciła się z Vickiem tyle razy, że wszyscy wokół zastanawiali się, jakim cudem oboje do tej pory nie roznieśli twierdzy – i to zwłaszcza teraz, kiedy w grę wchodziły dodatkowo buzujące przez ciążę hormony. Tak czy inaczej, Ariel w normalnym wypadku nie zwróciłby na te wrzaski uwagi, bo skoro Victor wciąż był na tyle szalony, by ją denerwować, sam powinien się bronić. Ewentualnie mógłby sprawdzić czy oboje jeszcze żyli, bo chyba tak by wypadało, skoro już próbowali razem mieszkać.
Tak przynajmniej postąpiłby w normalnej sytuacji, o ile to miejsce kiedykolwiek można było utożsamić z jakąś rutyną. Niestety, już od dłuższego czasu wszystko było inne – i to bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa – a podniesione głosy zdecydowanie nie wróżyły niczego dobrego.
Co więcej, Bella nie brzmiała na zdenerwowaną.
Ona była przerażona, a to absolutnie do niej nie pasowało.
Z bijącym sercem wypadł na korytarz, czując, że zaczyna robić mu się gorąco. W takich chwilach cieszył się, że Alessia była gdzieś daleko, najpewniej bezpieczna, chociaż wiedział, że w Seattle sprawy nie miały się aż tak kolorowo. Nie zmieniało to jednak faktu, że prawdziwe zagrożenie czekałoby na nią tutaj, a pozwolenie, by mieszkała pod jednym dachem z Charonem, byłoby najgorszą z możliwych decyzji.
Jeszcze zanim zorientował się skąd dobiegały krzyki i dotarł do odpowiedniego korytarza, wiedział, że to będzie miało związek z ich nieproszonym „gościem”. Od samego początku obecność tego mężczyzny sprawiała, że wszyscy czuli się, jakby mieli do czynienia z tykającą bombą. Prędzej czy później miało wydarzyć się coś niedobrego i to najwyraźniej był jeden z tych momentów.
W istocie to właśnie na Charona zwrócił uwagę w pierwszej kolejności. Stał z lubieżnym uśmieszkiem na twarzy, obojętnie obserwując skuloną pod ścianę, zapłakaną Bellę. To też wytrąciło Ariela z równowagi – to, że ta zanosiła się szlochem, obejmując ramionami brzuch i w niemalże nienawistny sposób wpatrując się w stojącego przed nią nieśmiertelnego. Nawet z odległości widać było, że kobieta drżała – i to tak bardzo, że chyba jedynie cudem wciąż dawała radę utrzymać się na nogach.
– Co jest?!
Głos Victora podziałał na wszystkich jak kubeł lodowatej wody. Ariel wzdrygnął się, będąc w stanie co najwyżej pomyśleć, że dopiero teraz wszyscy mogli spodziewać się kłopotów. Kiedy ułamek sekundy później doszło go dzikie warknięcie, a Vick dosłownie skoczył na Charona, stając pomiędzy nim a swoją partnerką, wszystko potoczyło się bardzo szybko.
– Dość! – zaoponował, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.
Charon wydawał się tylko czekać na okazję, by rzucić się komuś do gardła. Korytarz aż zatrząsnął się w posadach, kiedy rzucił się na Vicka, z wprawą odrzucając go na kilka dobrych metrów. Wilkołak natychmiast poderwał się na równe nogi, gotów zaatakować z niemniejszą zawziętością, co i jego przeciwnik. Chociaż obaj byli w ludzkiej formie, wciąż mogli zdziałać wystarczająco wiele, by zrównać twierdzę z ziemią, gdyby mieli na to ochotę.
Ariel zaklął pod nosem. Wielokrotnie widywał takie akcje, czasem wkraczając między Riddley’a a jakiegoś nieszczęśnika, który podpadłby jego bratu. Swoją drogą, w takich chwilach czuł się jak cholerna niańka, co przy jego posturze tym bardziej było komiczne, skoro pilnowane „dzieciaki” przewyższały go pod każdym możliwym względem.
Sęk w tym, że to nie było Miasto Nocy, a Charon i Vick zdecydowanie nie zamierzali przywalić sobie po razie tak dla zasady.
Zacisnął usta, z trudem zmuszając się do tego, by milczeć. W pośpiechu dopadł do Belli, machinalnie obejmując ją ramieniem i stawiając do pionu. Czuł, że powinien ją zabrać, zwłaszcza że samą obecnością tylko zaogniała konflikt. Charon wyraźnie szukał zaczepki, Victor zaś aż za łatwo dawał sobą manipulować, skupiony na bezpieczeństwie ciężarnej partnerki. Tyle przynajmniej wywnioskował Ariel, z łatwością mogąc sobie wyobrazić, co takiego sam by poczuł, jakby na miejscu Belli znalazła się Alessia.
– Vick… Kurwa, Victor! – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Idziemy.
Zadziałało, chociaż nie był pewien co – ton czy może przekleństwo. Tak czy inaczej, mężczyzna w ostatniej chwili powstrzymał się przed skoczeniem przeciwnikowi do gardła, ostatecznie ruszając w ich stronę.
– Już mnie zostawiacie? – obruszył się Charon, spoglądając z zaciekawieniem na Ariela. Chłopak nie pierwszy raz miał wrażenie, że pierwotny patrzył na niego w niemalże pobłażliwy sposób. – Ja się dopiero rozkręcałem. Chciałem dotrzymać towarzystwa naszej pięknej młodej mamie.
Isabella nagle jęknęła, po czym przyśpieszyła, zmuszając Ariela niemalże do biegu, by miał szansę dotrzymać jej kroku. Wciąż słyszeli śmiech, kiedy w pośpiechu wpadli w kolejny korytarz, zostawiając Charona gdzieś za sobą. Bella z westchnieniem oparła się o ścianę, dysząc ciężko ii wyglądając na bliską tego, by znów zacząć płakać..
– Ja pierdolę… Co to było? – Vick wyglądał na bliskiego, by dokonać jakiegoś cholernego cudu, wyjść z siebie i stanąć obok. – Zrobił ci coś? Bella…
Kobieta energicznie potrząsnęła głowa. Delikatnie gładziła dłońmi brzuch, być może nie zdając sobie sprawy z tego, co robi.
– Mam dość – oznajmiła, puszczając pytanie partnera mimo uszu. – Słyszycie? Mam dość.
– Bella…
Warknęła cicho. Nagle wyprostowała się niczym struna, odbijając się od ściany i robiąc kilka chwiejnych kroków w głąb korytarza.
– Nie zostanę tutaj ani minuty dłużej – oznajmiła, a głos drżał jej tak bardzo, że ledwo mogli ją zrozumieć. – Nie, skoro on tutaj jest. Zwłaszcza teraz, kiedy czekamy na dziecko – dodała nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Vick aż się zapowietrzył. Wciąż wyglądał na zagniewanego, zdołał jednak powstrzymać się przed zrobieniem czegoś głupiego, czego wszystkim przyszłoby pożałować. Zadzieranie z Charonem zdecydowanie nie było dobrym pomysłem i dobrze o tym wiedzieli. Przynajmniej Ariel miał nadzieję, że Victor nie był aż tak zaślepiony, by zignorować zdrowy rozsądek.
– Co ci zrobił? – ponowił pytanie, ale również tym razem nie doczekał się odpowiedzi.
– Nieważne! – Bella zamilkła, wyraźnie speszona tym, że znów podniosła głos. – Nieważne – powtórzyła ciszej. – Po prostu mnie stąd zabierz. Jeśli nie, sama stąd wyjadę.
Cisza, która nagle zapadła, miała w sobie coś przenikliwego. Isabella i Victor przez dłuższa chwilę milczeli, wzajemnie mierząc się wzrokiem i ignorując wszystko wokół.
Ariel miał wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim Vick zdecydował się odezwać.
– Skoro właśnie tego sobie życzysz… Dobrze. – oznajmił, momentalnie łagodniejąc. – Idź się pakować.
Żadne z nich nie dodało niczego więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa