Beatrycze
Ocknęła się gwałtownie,
podrywając do pionu i prostując niczym struna. Z wrażenia aż zsunęła
się z łóżka, nagle lądując na miękkim dywanie. Z jękiem chwyciła się
za brzuch, jednocześnie pochylając do przodu, zupełnie jakby w każdej
chwili mogła zwymiotować. Oddychała szybko i płytko, cała zgrzana,
zupełnie jakby dopiero co wzięła udział w długim, wymagającym biegu. Co
więcej, niemalże czekała, aż pod palcami wyzuje ruch – cokolwiek, co
świadczyłoby, że tak jak Ophelia nosiła pod sercem dziecko – jednak nic podobnego
nie miało miejsca.
Cicho
jęknęła, po czym przysłoniła dłonią usta. Drżała, roztrzęsiona bardziej niż do
tej pory. Tym razem spoglądała na świat oczami Ophelii, zupełnie jakby się nią
stała, a nie tylko towarzyszyła jej podczas przeszłych wydarzeń. Do tej
pory doświadczała roztrzęsienia kobiety, począwszy od momentu, w którym
tamta kobieta zaoferowała jej pomoc, aż do chwili spotkania z Isobel.
Znała
wampirzą królową wyłącznie z tych wspomnień, ale jakoś nie miała
wątpliwości co do tego, że to ta sama nieśmiertelna, o której opowiadał
jej Lawrence – pierwotna królowa, której tak bardzo wszyscy się obawiali. Przed
oczami wciąż miała smukłą, porażająca piękną postać, otoczoną przez tę dziwną
mgłę. Ophelia nie miała pojęcia co to, ale Beatrycze zrozumiała prawie
natychmiast. Demony. Czy obserwowała momentu, w którym Isobel pierwszy raz
zaczęła kontrolować te istoty? Coś się zmieniło, tak jak powiedziała, dając jej
możliwości, którymi dotychczas nie mogła się cieszyć?
Nie miała
pojęcia i chyba tak naprawdę nie chciała wiedzieć. Swoją drogą, żaden z demonów
nie przypominał kogoś takiego jak dysponujący ludzką postacią Rafael, ale to
mimo wszystko nie wydało się Beatrycze zaskakujące. Słyszała dość, żeby
wiedzieć, że tak forma to mimo wszystko przywilej; dowód na to, że przed sobą
miała kogoś potężniejszego, niż przeciętny demon sam w sobie.
Coś w tych
myślach sprawiło, że pragnęła roześmiać się histerycznie. Dobry Boże, siedziała
w pokoju hotelowym, rozpamiętując wspomnienia kogoś, kogo nie znała i czując
się przy tym niemalże jak absolutny znawca, jeśli chodziło o istnienie
demonów. To zdecydowanie nie było normalne.
Otarła
twarz, mimowolnie krzywiąc się, kiedy uprzytomniła sobie, że włosy wręcz kleiły
jej się do wilgotnych policzków. Nie miała nawet pewności czy to pot, czy może w którymś
momencie się popłakała, ale nie chciała się nad tym zastanawiać. Bez słowa
poderwała się na równe nogi, po czym wpadła do przyłączonej do pokoju łazienki.
Ręce wciąż jej drżały, kiedy przemywała twarz zimną wodą, bezskutecznie
próbując się uspokoić.
Co teraz? Co mam zrobić?, pomyślała w oszołomieniu.
Wciąż czuła, że jej żołądek nieprzyjemnie się skręca, grożąc wywróceniem się na
drugą stronę. Dlaczego muszę to oglądać?
Próbowała
zrozumieć, ale nadal czuła, że brakowało jej istotnych informacji, by
uporządkować wszystko w całość. Wciąż tkwiła w martwym punkcie, bez
perspektyw na jakiekolwiek zmiany. Jasne, liczyła na ten dom w Chainni,
ale co miałaby zrobić po dotarci na miejsce? Liczyć na nagłe olśnienie, czy
może że sama Ophelia zmaterializuje się przed nią, by łaskawie wyjaśnić, skąd
brały się te wszystkie wspomnienia i czego chciała od niej Ciemność?
Przecież wiesz.
Coś w tej
myśli wytrąciło ją z równowagi. Mimowolnie zadrżała, po czym niespokojnie
powiodła wzrokiem dookoła, chcąc upewnić się, że była sama. Wzdrygnęła się,
kiedy kątem oka wychwyciła ruch, z opóźnieniem uprzytomniając sobie, że to
jej własne lustrzane odbicie. W pośpiechu odwróciła się plecami do
gładkiej powierzchni, z cichy westchnieniem opierając o krawędź
umywalki. Pochyliła głowę, pozwalając, żeby jasne włosy opadły jej na twarz,
częściowo ją przysłaniając. W zasadzie prawie nie zwróciła na to uwagi,
myślami wybiegając o wiele dalej – do Ophelii, Jilliana i przeszłości.
Nie mogła
dłużej oszukiwać samej siebie. Może nie była kolejnym wcieleniem kobiety,
której oczami spoglądała na świat, ale bez wątpienia musiała być z nią
powiązana. To, pragnienia Ciemności i świadomość, że gdzieś w tym
wszystkim było jeszcze dziecko…
– O to
chodzi? – wyszeptała tak cicho, że ledwo mogła samą siebie zrozumieć.
Odchrząknęła, czując, że nagle zaschło jej w gardle. – Od ciebie się
zaczęło?
Serce zabiło jej szybciej, ledwo tylko wypowiedziała te
słowa. Słowa wiersza, który prześladował ją przez cały ten czas, momentalnie
wróciły, tak jak i świadomość tego, że ona i Elena mogłyby być
zagrożone.
Lecz
jeśli posiąść ją zdołam, będzie moja
Ona
i każda z jej córek
Jeśli do tej pory była przerażona, w tamtej chwili poczuła, że
balansuje gdzieś na krawędzi paniki. Zrozumienie pojawiło się nagle, na krótką
chwilę wytrącając Beatrycze z równowagi i sprawiając, że już nie
wyobrażała sobie, że dalej miałaby spokojnie siedzieć w pokoju hotelowym.
Nie miała pojęcia na jak długo odpłynęła, kiedy wspomnienia Ophelii przejęły
nad nią kontrolę, ale zdążyła zauważyć, że przez przysłaniające okna zasłony
mimo wszystko przebijało się światło dnia. Nie mogła dłużej czekać na zachód
słońca, nawet jeśli powinna.
Poruszając
się trochę jak w transie, wypadła z pokoju. W pośpiechu zdążyła
jeszcze pochwycić pamiętnik, niecierpliwym ruchem chowając go tam, gdzie
wcześniej – do wewnętrznej kieszeni kurtki. Tym razem nie wywołała w ten
sposób żadnych wspomnień, co przyjęła z ulgą, nie chcąc tracić czasu na
kolejne migawki. Wystarczyło, że już i tak czuła się przytłoczona tym, co
zobaczyła; przynajmniej tymczasowo nie potrzebowała więcej.
Przemknęła
tuż obok pokoju Camerona, w duchu modląc się o to, żeby wciąż spał.
Zbiegła po schodach, nie mając cierpliwości, by czekać na windę. Zresztą pewnie
zwariowałaby, gdyby musiała trwać w bezruchu choćby przez kilkanaście
sekund, bo pewnie tyle zajęłoby zjechanie na niższą kondygnację. Mimowolnie
pomyślała o tym, że wciąż mogła wpaść na Leę, ale nie chciała się nad tym
zastanawiać. Pozostawało jej mieć nadzieję, że na nikogo nie wpadnie, bo to
byłby koniec – a na to zdecydowanie nie mogła sobie pozwolić.
To nie był
pierwszy raz, kiedy czuła się tak, jakby całkiem już postradała zmysły. Czuła,
że porzucanie swoich towarzyszy to czyta głupota, zwłaszcza że znajdowała się w całkowicie
obcym miejsce, ale nie dbała o to. Miała wrażenie, że powinna ruszyć przed
siebie sama – bo to była sprawa wyłącznie między nią a Ciemnością. Skoro
ta istota czegoś od niej oczekiwała, tym bardziej miała obowiązek zadbać o to,
by Beatrycze mogła wywiązać się z powierzonego jej zadania.
Samą siebie
zaskoczyła pewnością tych myśli. Odniosła wręcz wrażenie, że nagle otoczył ją
śmiech – odległy i tak cichy, że równie dobrze mogłoby być to wyłącznie
jej wrażeniem. Przynajmniej w ten sposób chciała to zjawisko postrzegać,
chociaż podświadomie wiedziała, że to wcale nie było takie proste. Ciemność
wciąż gdzieś tutaj była, czając się w pobliżu nawet w samy środku
dnia. Co więcej, najpewniej doskonale znała każdą, nawet tę najbardziej skrytą
myśl obserwowanej kobiety, co skutecznie przyprawiło Beatrycze o dreszcze.
Powinna uważać, woląc nie wiedzieć, co by się wydarzyło, gdyby posunęła się za
daleko i wytrąciła tę istotę z równowagi.
Ulice Pizy
były zatłoczone w nie mniejszym
stopniu, co i Seattle. Mimo wszystko Beatrycze miała wrażenie, że
otaczające ją osoby są inne – że mniej się śpieszą i zachowują zupełnie
inaczej niż przechodnie, których mogła obserwować do tej pory. Być może
wrażenie to brało się stąd, że rozmowy prowadzono w zupełnie innym, obcym
jej języku – tyle przynajmniej zdążyła wywnioskować, mimochodem słysząc urywki
niektórych konwersacji. Z drugiej strony, być może wszystko sprowadzało
się do niej. Szła przed siebie, czując się przy tym tak, jakby od świata dzieliła
ją gruba szyba. Wszystko wydawało się przytłumione i bardzo odległe. Miała
wręcz wrażenie, że porusza się nienaturalnie szybko, podczas gdy wszystko
dookoła zwolniło, wręcz doprowadzając ją do szału tym, jak wszyscy nagle
zaczęli się ciągnąć.
Nie miała
pojęcia odkąd idzie. Kierowała się przede wszystkim znakami, które sugerowały,
że zmierzała do centrum, choć co do tego nie miała pewności. Wszystko w niej
aż krzyczało, że właśnie zachowywała się jak pierwsza naiwna, prosząc się co
najwyżej o to, żeby się zgubić, ale nie zwróciła na to uwagi. W tamtej
chwili chciała po prostu iść, chociaż dobrze wiedziała, że potrzebowałaby cudu,
by pieszo wywędrować akurat do Chianni, zwłaszcza że nie wiedziała, w którą
stronę tak naprawdę powinna się udać.
Poczuła
pieczenie pod powiekami, więc zamrugała pośpiesznie, nie zamierzając pozwolić
sobie na płacz. Mogła tylko zgadywać jak wyglądała, zwłaszcza że kilka osób
rzuciło jej bliżej nieokreślone spojrzenia. Mimo wszystko nikt nie zwracał na
nią większej uwagi, z obojętnością przyjmując to, że przemykała tuż obok
nich. Sama Beatrycze traktowała przechodniów z równym brakiem
zainteresowania – po prostu byli, stanowiąc co najwyżej ewentualne przeszkody,
które napotykała na drodze.
Nie była
pewna, jak długo błądziła po ulicach Pizy. Raz z rozpędu omal nie wpadła
pod samochód, jednak w porę zdążyła wyhamować i zawrócić, ledwo tylko
uprzytomniła sobie swój błąd. Z bijącym sercem wpadła w kolejną
ulicę, po czym popędziła przed siebie, już nie zwracając uwagi na to, dokąd
szła. Wiedziała, że nawet gdyby spróbowała zawrócić, nie trafiłaby z powrotem
do hotelu, nie wspominając o tym, że nie miała przy obie telefonu. W takim
wypadku mogłaby co najwyżej czekać na zachód, aż Cammy i Leah zaczęliby ją
słuchać, ale mimo tej świadomości nie potrafiła zmusić się do tego, żeby się
zatrzymać.
–
Beatrycze.
Cichy, obcy
głos wyrwał ją z zamyślenia. Przez moment nawet myślała, że kolejny raz
słyszała go w swojej głowie, chociaż zdecydowanie nie należał do
Ciemności, ale do jakieś kobiety. „Ophelio?” – miała ochotę zapytać, ale w ostatniej
chwili ugryzła się w język, w zamian skupiając wzrok na obserwującej
ją z niewielkiej odległości postaci.
Z pewnością
nigdy wcześniej nie widziała tej kobiety – zapamiętałaby, bo ta aż nazbyt
wyraźnie wyróżniała się na tle zmierzającego w różne strony tłumu. Wydawał
się wręcz odstawać od tego, co widziała Beatrycze, będąc niczym zjawa albo
wytwór wyobraźni. Spokojnie stała na środku chodnika, całkowicie ignorowana
przez przechodniów, chociaż to wydawało się co najmniej dziwne. To tak, jakby
jej nie widzieli, chociaż przecież powinni. Zdecydowanie nie dało się pominąć
ciemnowłosej piękności o śniadej cerze i lśniących oczach, nawet
jeśli ta była ubrana jak każdy inny człowiek. Mimo wszystko nieznajoma wyglądała
inaczej, wręcz nienaturalnie, przez co Beatrycze z miejsca uświadomiła
sobie, że miała do czynienia z istotą nadnaturalną.
Na ustach
kobiety pojawił się blady uśmiech, ledwo tylko podchwyciła jej spojrzenie.
Skinęła głową, wyraźnie usatysfakcjonowana tym, że mogłaby zostać zauważona.
Zaraz po tym ruszyła ku Beatrycze, sprawiając, że ta machinalnie cofnęła się o krok,
nagle speszona. Mimo wszystko nie poczuła się zagrożona; raczej po prostu
niepewna, chociaż nie na tyle, by przy pierwszej okazji chcieć rzucić się do
ucieczki.
– Jesteś
Beatrycze, prawda? – odezwała się ponownie kobieta, ale chociaż pytała, jej ton
sugerował, że aż za dobrze znała odpowiedź.
– Ja…
– Chodź ze
mną – przerwała natychmiast nieznajoma.
Zaraz po
tym odwróciła się na pięcie, jak gdyby nigdy nic znikając w tłumie.
Beatrycze z niedowierzaniem wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze
chwilę stała kobieta. Zamrugała w oszołomieniu, próbując pojąć, co właśnie
się wydarzyło, nim jednak zdołała dojść do jakichkolwiek sensownych wniosków –
zwłaszcza tego, że ufanie kogoś, kogo się nie znało, byłoby błędem – po prostu
popędziła przed siebie, woląc nie czekać aż nieznajoma odejdzie na tyle, by
znalezienie jej okazało się niemożliwe.
Z bijącym
sercem wodziła wzrokiem na prawo i lewo, obojętnie spoglądając na obce
twarze otaczających ją ludzi. Nigdzie nie widziała nieznajomej i to z jakiegoś
powodu wzbudziło w niej lęk. Szukała jej w niemalże paniczny sposób,
coraz bliższa stwierdzenia, że to było jednak efektem jej wyobraźni albo…
A potem w końcu
ją zobaczyła i poczuła, że kamień spada je z serca.
Kobieta
znów przystanęła, wydając się na nią czekać. Na jej ustach pojawił się blady,
niemalże troskliwy uśmiech, ledwo tylko Beatrycze znalazła się na tyle blisko,
by mogła ją usłyszeć.
– Wiesz,
gdzie idziesz, prawda? – zapytała i choć w pierwszym odruchu Trycze
miała ochotę zaprzeczyć, nie zrobiła tego.
– Muszę
dostać się do Chianni – oznajmiła pod wpływem impulsu.
Doczekała
się skinienia głową i kolejnego bladego uśmiechu.
– W takim
razie nie traćmy czasu.
Tym razem
Beatrycze nie zwlekała, nie chcąc stracić swojej nieoczekiwanej przewodniczki z oczu.
Po prostu za nią poszła, chociaż to wydawało się niemniej szalone, co i próba
odszukania domu ze snów na własną rękę. Miała wrażenie, że aż prosiła się o to,
by zginąć, zwłaszcza że ufanie przypadkowym nieśmiertelnym było jak prośba o to,
by ktoś jednak przetrącił jej kark albo wysuszył żyły. Czuła, że zwariowała, a jednak…
Dopiero
później do Beatrycze dotarło, że kobieta nie mówiła po angielsku. Z zaskoczeniem
rozpoznała melodyjny język pierwotnych – ten sam, którym posługiwała się we
wspomnieniach Ophelii Isobel.
Nie miała
pojęcia jak, ale naprawdę ją rozumiała. Co więcej, to wydawało się właściwe.
Chociaż nie
po raz pierwszy miała wątpliwości co do tego, co działo się wokół niej,
postanowiła zdać się na los.
Ariel
To nie był pierwszy raz, kiedy
w całej twierdzy słychać były krzyki Belli. W zasadzie ta kobieta
kłóciła się z Vickiem tyle razy, że wszyscy wokół zastanawiali się, jakim
cudem oboje do tej pory nie roznieśli twierdzy – i to zwłaszcza teraz,
kiedy w grę wchodziły dodatkowo buzujące przez ciążę hormony. Tak czy
inaczej, Ariel w normalnym wypadku nie zwróciłby na te wrzaski uwagi, bo
skoro Victor wciąż był na tyle szalony, by ją denerwować, sam powinien się
bronić. Ewentualnie mógłby sprawdzić czy oboje jeszcze żyli, bo chyba tak by
wypadało, skoro już próbowali razem mieszkać.
Tak
przynajmniej postąpiłby w normalnej sytuacji, o ile to miejsce
kiedykolwiek można było utożsamić z jakąś rutyną. Niestety, już od
dłuższego czasu wszystko było inne – i to bynajmniej nie w pozytywnym
znaczeniu tego słowa – a podniesione głosy zdecydowanie nie wróżyły
niczego dobrego.
Co więcej,
Bella nie brzmiała na zdenerwowaną.
Ona była
przerażona, a to absolutnie do niej nie pasowało.
Z bijącym
sercem wypadł na korytarz, czując, że zaczyna robić mu się gorąco. W takich
chwilach cieszył się, że Alessia była gdzieś daleko, najpewniej bezpieczna,
chociaż wiedział, że w Seattle sprawy nie miały się aż tak kolorowo. Nie
zmieniało to jednak faktu, że prawdziwe zagrożenie czekałoby na nią tutaj, a pozwolenie,
by mieszkała pod jednym dachem z Charonem, byłoby najgorszą z możliwych
decyzji.
Jeszcze
zanim zorientował się skąd dobiegały krzyki i dotarł do odpowiedniego
korytarza, wiedział, że to będzie miało związek z ich nieproszonym
„gościem”. Od samego początku obecność tego mężczyzny sprawiała, że wszyscy
czuli się, jakby mieli do czynienia z tykającą bombą. Prędzej czy później
miało wydarzyć się coś niedobrego i to najwyraźniej był jeden z tych
momentów.
W istocie
to właśnie na Charona zwrócił uwagę w pierwszej kolejności. Stał z lubieżnym
uśmieszkiem na twarzy, obojętnie obserwując skuloną pod ścianę, zapłakaną
Bellę. To też wytrąciło Ariela z równowagi – to, że ta zanosiła się
szlochem, obejmując ramionami brzuch i w niemalże nienawistny sposób
wpatrując się w stojącego przed nią nieśmiertelnego. Nawet z odległości
widać było, że kobieta drżała – i to tak bardzo, że chyba jedynie cudem
wciąż dawała radę utrzymać się na nogach.
– Co jest?!
Głos
Victora podziałał na wszystkich jak kubeł lodowatej wody. Ariel wzdrygnął się,
będąc w stanie co najwyżej pomyśleć, że dopiero teraz wszyscy mogli
spodziewać się kłopotów. Kiedy ułamek sekundy później doszło go dzikie
warknięcie, a Vick dosłownie skoczył na Charona, stając pomiędzy nim a swoją
partnerką, wszystko potoczyło się bardzo szybko.
– Dość! –
zaoponował, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.
Charon
wydawał się tylko czekać na okazję, by rzucić się komuś do gardła. Korytarz aż
zatrząsnął się w posadach, kiedy rzucił się na Vicka, z wprawą
odrzucając go na kilka dobrych metrów. Wilkołak natychmiast poderwał się na
równe nogi, gotów zaatakować z niemniejszą zawziętością, co i jego
przeciwnik. Chociaż obaj byli w ludzkiej formie, wciąż mogli zdziałać
wystarczająco wiele, by zrównać twierdzę z ziemią, gdyby mieli na to
ochotę.
Ariel
zaklął pod nosem. Wielokrotnie widywał takie akcje, czasem wkraczając między
Riddley’a a jakiegoś nieszczęśnika, który podpadłby jego bratu. Swoją
drogą, w takich chwilach czuł się jak cholerna niańka, co przy jego
posturze tym bardziej było komiczne, skoro pilnowane „dzieciaki” przewyższały
go pod każdym możliwym względem.
Sęk w tym,
że to nie było Miasto Nocy, a Charon i Vick zdecydowanie nie
zamierzali przywalić sobie po razie tak dla zasady.
Zacisnął
usta, z trudem zmuszając się do tego, by milczeć. W pośpiechu dopadł
do Belli, machinalnie obejmując ją ramieniem i stawiając do pionu. Czuł,
że powinien ją zabrać, zwłaszcza że samą obecnością tylko zaogniała konflikt. Charon
wyraźnie szukał zaczepki, Victor zaś aż za łatwo dawał sobą manipulować,
skupiony na bezpieczeństwie ciężarnej partnerki. Tyle przynajmniej wywnioskował
Ariel, z łatwością mogąc sobie wyobrazić, co takiego sam by poczuł, jakby
na miejscu Belli znalazła się Alessia.
– Vick…
Kurwa, Victor! – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Idziemy.
Zadziałało,
chociaż nie był pewien co – ton czy może przekleństwo. Tak czy inaczej,
mężczyzna w ostatniej chwili powstrzymał się przed skoczeniem
przeciwnikowi do gardła, ostatecznie ruszając w ich stronę.
– Już mnie
zostawiacie? – obruszył się Charon, spoglądając z zaciekawieniem na
Ariela. Chłopak nie pierwszy raz miał wrażenie, że pierwotny patrzył na niego w niemalże
pobłażliwy sposób. – Ja się dopiero rozkręcałem. Chciałem dotrzymać towarzystwa
naszej pięknej młodej mamie.
Isabella
nagle jęknęła, po czym przyśpieszyła, zmuszając Ariela niemalże do biegu, by
miał szansę dotrzymać jej kroku. Wciąż słyszeli śmiech, kiedy w pośpiechu
wpadli w kolejny korytarz, zostawiając Charona gdzieś za sobą. Bella z westchnieniem
oparła się o ścianę, dysząc ciężko ii wyglądając na bliską tego, by znów
zacząć płakać..
– Ja
pierdolę… Co to było? – Vick wyglądał na bliskiego, by dokonać jakiegoś
cholernego cudu, wyjść z siebie i stanąć obok. – Zrobił ci coś?
Bella…
Kobieta
energicznie potrząsnęła głowa. Delikatnie gładziła dłońmi brzuch, być może nie
zdając sobie sprawy z tego, co robi.
– Mam dość
– oznajmiła, puszczając pytanie partnera mimo uszu. – Słyszycie? Mam dość.
– Bella…
Warknęła cicho.
Nagle wyprostowała się niczym struna, odbijając się od ściany i robiąc
kilka chwiejnych kroków w głąb korytarza.
– Nie
zostanę tutaj ani minuty dłużej – oznajmiła, a głos drżał jej tak bardzo,
że ledwo mogli ją zrozumieć. – Nie, skoro on tutaj jest. Zwłaszcza teraz, kiedy
czekamy na dziecko – dodała nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Vick aż się
zapowietrzył. Wciąż wyglądał na zagniewanego, zdołał jednak powstrzymać się
przed zrobieniem czegoś głupiego, czego wszystkim przyszłoby pożałować.
Zadzieranie z Charonem zdecydowanie nie było dobrym pomysłem i dobrze
o tym wiedzieli. Przynajmniej Ariel miał nadzieję, że Victor nie był aż
tak zaślepiony, by zignorować zdrowy rozsądek.
– Co ci
zrobił? – ponowił pytanie, ale również tym razem nie doczekał się odpowiedzi.
– Nieważne!
– Bella zamilkła, wyraźnie speszona tym, że znów podniosła głos. – Nieważne –
powtórzyła ciszej. – Po prostu mnie stąd zabierz. Jeśli nie, sama stąd wyjadę.
Cisza,
która nagle zapadła, miała w sobie coś przenikliwego. Isabella i Victor
przez dłuższa chwilę milczeli, wzajemnie mierząc się wzrokiem i ignorując
wszystko wokół.
Ariel miał
wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim Vick zdecydował się odezwać.
– Skoro
właśnie tego sobie życzysz… Dobrze. – oznajmił, momentalnie łagodniejąc. – Idź
się pakować.
Żadne z nich
nie dodało niczego więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz