22 marca 2018

Dwieście osiemdziesiąt sześć

Jocelyne
Cisza wydawała ciągnąć się w nieskończoność. Kolejne sekundy wlekły się tak bardzo, że mimowolnie zaczęła uznawać je za całą wieczność. To był jeden z tych stanów, w których miało ochotę się zacząć krzyczeć, nucić albo robić cokolwiek innego, byleby mieć szansę przerwać ten nienormalny stan. Chciała się z tego wyrwać, ale zarazem nie miała odwagi, nie wspominając o tym, że wciąż prześladowało ją wspomnienie lśniących, wpatrujących się nią łapczywie oczu Layli. A także ulga. To drugie chyba nawet dręczyło ją bardziej, będąc niczym materialny dowód na to, jak bardzo wampirzycy na niej zależało. Gdyby dobrowolnie doprowadziła do sytuacji, w której ciotka by ją skrzywdziła, ta zdecydowanie nie zdołałaby sobie tego wybaczyć.
Sęk w tym, że to w najmniejszym nawet stopniu nie rozwiązywało podstawowego problemu. Chciała coś zrobić – cokolwiek, byleby przestać trwać w tym przejmującym poczuciu beznadziei. W głowie miała mętlik, na usta cisnęły jej się dziesiątki pytań, a w głowie kłębiły niespójne myśli, których w żaden sposób nie potrafiła uporządkować. Pamiętać… Powinnam coś pamiętać, powtarzała w pamięci niczym mantrę, ale choć z uporem uczepiła się tej myśli, w żaden sposób nie potrafiła stwierdzić, czego ta mogłaby dotyczyć. Trwanie w ciszy i stopniowe pogrążanie się w letargu niczego nie ułatwiało, wręcz pogarszając sytuację i sprawiając, że Jocelyne czuła się jeszcze bardziej nieswojo.
Kwiecista łąka… Z jakiegoś powodu raz za razem myślała o zalanej słońcem, pokrytej kwiatami w pełni rozkwitu łące, zupełnie jakby za tym miejscem kryło się coś więcej. Jakby tego było mało, mogła wręcz przysiąc, że powinna doskonale rozumieć, co symbolizowały te myśli, chociaż z jakiegoś powodu nie potrafiła stwierdzić w czym rzecz. Gdy tylko próbowała, jak na zawołanie zaczynała boleć ją głowa, choć to równie dobrze mogło mieć związek z tym miejscem albo sposobem, w jaki uderzyła o ścianę, kiedy Layla odepchnęła ją od siebie. No i w każdej chwili coś mogło się tutaj na nią zaczaić, prawda? Tak jak w tamtym pomieszczeniu, kiedy…
Ktoś tutaj jest. Ktoś niebezpieczny.
Zadrżała w odpowiedzi na te myśli. Pojawiły się samoistnie i jakoś nie miała wątpliwości, że były jak najbardziej prawdziwe, niezależnie od tego, czy to na dłuższą metę miało sens. Nie chodziło o wciąż towarzyszące jej poczucie beznadziei i świadomość, że wylądowała w rękach ludzi, którzy zdecydowanie nie zawahaliby się przed skrzywdzeniem jej. Nie, w grę wchodziło coś zupełnie innego, chociaż wciąż nie miała pewności, co powinna o tym wszystkim sądzić. Wiedziała jedynie, że od chwili, w której wylądowała w tym miejscu, podświadomie czuła obecność czegoś złego – charakterystyczne i bardzo niepokojące, zwłaszcza że Jocelyne była gotowa przysiąc, że gdzieś w tych murach kryła się istota o wiele bardziej niebezpieczna, niż jakikolwiek ogarnięty strachem śmiertelnik.
Znów zadrżała, bynajmniej nie za sprawą panującego w celi chłodu. Ciaśniej oplotła się ramionami, po czym nieznacznie odchyliła głowę w tył, wspierając ją o ścianę. Wciąż czuła się niemalże klaustrofobicznie, gotowa przysiąc, że w ciasnej celi powoli zaczynało brakować jej powietrza. Próbowała o tym nie myśleć, podświadomie zresztą koncentrowała się na bliskości znajdującej się tuż na wyciągnięcie ręki Layli, ale to niewiele pomogło. Nie, skoro nadal czuła się jak w potrzasku, raz po raz mając do siebie pretensje o to, że nie potrafiła niczego zrobić. Kolejny raz była kimś, kogo należało chronić, nie potrafiąc odwdzięczyć się tym, którzy mieli dla niej aż tak wielkie znaczenie. Nawet kiedy wcześniej przebywała z Claire, równie krucha i dotychczas chowana pod kloszem kuzynka, zachowywała się w zadziwiająco zdecydowany, zdradzający gotowość do poświęceń sposób. Aż za dobrze pamiętała, jak dziewczyna tak po prostu stanęła między nią a celującym do nich z broni strażnikiem, raz po raz powtarzając, że Jocelyne jest co najwyżej dzieckiem.
Zacisnęła usta, ledwo powstrzymując jęk. To nie powinno wyglądać w ten sposób. Co jest ze mną nie tak?, pomyślała i dla odmiany zapragnęła parsknąć pozbawionym wesołości śmiechem, z miejsca przypominając sobie te wszystkie pytania, które zadawał jej Ryan. Dla wszystkich wokół była zbyt krucha i delikatna, co zresztą nie było dziwne, skoro w rzeczywistości pozostawała o wiele słabsza od swoich pobratymców. Miała w sobie dużo z człowieka, co może w jakimś stopniu faktycznie było niczym jakiś cud albo powód do dumy, ale nie, gdy czuła się z tego powodu aż tak bardzo bezbronna. Chciała walczyć, nawet jeśli to wydawało się czymś nierealnym, skoro w ten sposób mogła co najwyżej sprowokować kogoś do zrobienia sobie krzywdy.
Nie zmieniało to jednak faktu, że była nieśmiertelna. Słodka bogini, to działało w ten sposób, prawda? Ludzka czy nie, wciąż pozostawała telepatką. Wciąż mogła wywołać niezłe zamieszanie albo nawet zabić, gdyby zaszła taka potrzeba. Pamiętała, co działo się, kiedy zdolności wymykały jej się spod kontroli, tak jak wtedy, gdy Dallas wytrącił ją z równowagi. W pamięci wciąż miała dźwięk tłuczonego szkła, zupełnie jakby szyba po raz kolejny eksplodowała za sprawa samych jej myśli – niespójnych i przesyconych strachem, ale to nie miało znaczenia. Albo wtedy, gdy omal nie zdemolowała pokoju, kiedy tata spróbował przeniknąć jej umysł, chcąc zrozumieć, co za wszelką cenę próbowała ukrywać przed bliskimi.
Inna sprawa, że powinna być silna. Gdzie w takim razie byłby sens wszystkiego, co robiła, skoro pozostawała kimś słabym i kruchym? Czy sama Śmierć z jakiegokolwiek powodu naznaczyłaby sobie przypadkową, kruchą dziewczynkę? Przecież właśnie tak nazywała ją Allegra – Wybranką Śmierci, a więc kimś, kto z założenia powinien być silny, skoro balansował gdzieś na granicy dwóch światów.
I dlatego jestem tutaj. Nawet nie potrafię poradzić sobie ze zmarłym byłym i…
Nie dokończyła tej myśli, kolejny raz świadoma przede wszystkim dającego jej się we znaki bólu głowy. Zdusiła jęk, po czym ukryła twarz w dłoniach, nie chcąc w żaden sposób przeszkadzać pogrążonej w ciszy Layli. Wampirzyca wyglądała jakby zasnęła, co może było w tym wszystkim najlepsze, bo wyglądała marnie. Jocelyne mogła co najwyżej zgadywać, jak czuła się w całej tej sytuacji wampirzyca, walcząc z głodem tak wielkim, że najwyraźniej trudno jej było nawet oddychać. Co prawda Layla nie powiedziała tego wprost, ale Joce była gotowa się założyć, że samą tylko swoją obecnością sprawiała kobiecie niewyobrażalny ból, który z łatwością mogłaby ukoić swoją krwią.
Mimowolnie się zawahała, nie pierwszy raz zastanawiając nad tym, jakie uczucie towarzyszyło komuś, kto dobrowolnie oddawał krew wampirowi. Wiedziała, co oznaczało pić prosto z żyły, bo wielokrotnie któreś z bliskich karmiło ją w ten sposób – i to zwłaszcza w ostatnim czasie. Nie potrafiła zliczyć, jak wiele razy tata użyczał jej zarówno krwi jak i energii, próbując ją wzmocnić. Z jakiegoś powodu sama myśl o tym zmartwiła Jocelyne jeszcze bardziej, wzbudzając w niej już i tak dające jej się we znaki poczucie winy, zwłaszcza że aż za dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że nigdy dotąd nie miała okazji, by komukolwiek się odwdzięczyć.
Nawet Dallas mnie karmił. Nie rozumiał jeszcze, co to oznacza, ale i tak…, uświadomiła sobie i coś ścisnęło ją w gardle.
Niespokojnie spojrzała na Laylę, chcąc choć na chwilę skoncentrować się na czymś innym. Wolała nie zastanawiać się nad problemem z Dallasem, zwłaszcza po tym, czego dowiedziała się od Claire w bibliotece. To była jedna z tych rzeczy, które bezpieczniej było zostawić na później, tym bardziej że sytuacja wydawała się temu sprzyjać. Najpierw musiała skupić się na przeżyciu, a dopiero później zamartwiać nad ewentualnymi konsekwencjami tego, co mogło stać się z Dallasem – a może nawet już działo, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia. Zwłaszcza to, że Marco był w stanie chłopaka zobaczyć, nie wróżyło dobrze.
Layla. Teraz ważna jest Layla…!
Zacisnęła usta, kolejny raz próbując stłumić jęk. W zasadzie cieszyła się, że dookoła panowała ciemność i nie miała jak przyjrzeć się wampirzycy. Wystarczyło, że nawet w mroku widziała, że ta kuli się pod ścianą, oddychając tak cicho i płytko, jakby w każdej chwili mogła przestać. Jocelyne wierzyła, że to głód i próba ograniczenia obcowania z przesyconym zapachem jej krwi powietrzem, ale podświadomie wyczuwała, że chodzi o coś więcej. Coś wydarzyło się, kiedy była nieprzytomna, najpewniej z jej winy, zwłaszcza że Layla przez cały czas próbowała ją bronić.
Potarła szyję, z wahaniem przesuwając palcami po obręczy, która owijała się wokół jej gardła. Z jakiegoś powodu czuła się tak, jakby miała do czynienia z odbezpieczoną bombą, która w każdej chwili mogła eksplodować. Fakt, że wylądowały tutaj razem, Layla wydawała się na wpół żywa (o ile takie określenie w jej przypadku w ogóle miało rację bytu), a w pobliżu nigdzie nie było Claire, zdecydowanie nie wróżył dobrze. To, co miała na szyi, również, chociaż na tę chwilę nie potrafiła ocenić, jak bardzo ta obręcz mogła okazać się problematyczna.
Z wolna wyprostowała się, kątem oka wciąż obserwując niespokojną ciotkę. Wampirzyca nawet nie drgnęła, co Joce mimo wszystko przyjęła z ulgą. Była na siebie zła za to, że mogłaby bać się właśnie Layli, ale instynkt sprawiał, że nie potrafiła postąpić inaczej. Chciała tego czy też nie, w tamtej chwili musiała uznać nieśmiertelną za najpoważniejsze i najbardziej realne zagrożenie. W innym wypadku mogło wydarzyć się dosłownie wszystko, a do tego za żadne skarby nie zamierzała dopuścić.
Weź się w garść. Musisz działać, pomyślała i coś w tych słowach sprawiło, że poczuła się nieswojo. Przez krótką chwilę niemalże słyszała w głowie jakiś naglący, męski głos – znajomy i obcy zarazem, zupełnie jakby…
Kwiecista łąka… Dlaczego, do cholery, raz po raz myślała o czymś tak niedorzecznym?!
– Ja muszę… – wymamrotała bezwiednie, mocno przyciskając dłonie do skroni. – Dylan…
– Coś ty powiedziała?
Aż podskoczyła, kiedy ciszę przerwał niepewny, ale zadziwiająco wyraźny głos Layli. Wciąż brzmiała nienaturalnie słabo, zupełnie jakby trwała w półśnie, ale tym razem przynajmniej nie zachowywała się przy tym tak, jakby w każdej chwili mogła stracić przytomność. Co więcej, w odpowiedzi na słowa Joce w końcu drgnęła i spojrzała na bratanicę w o wiele bardziej świadomy, przytomny sposób.
Jocelyne zawahała się, po czym z wolna wyprostowała na swoim siedzisku. Przez cały czas owijała się swetrem Layli, poniekąd po to, żeby poczuć się bezpieczniej, ale również z nadzieją, że przesycające materiał zapachy choć po części zneutralizują jej własny. W chwili, w której się poruszyła, materiał zsunął się z ramion dziewczyny, delikatnie opadając na jej kolana.
Milczała przez dłuższą chwilę, chcąc upewnić się, że faktycznie może spróbować się odezwać. Wiedziała, że wbrew wszystkiemu cisza i bezruch były o wiele bezpieczniejsze, przynajmniej z perspektywy Layli, więc gdyby ta po raz kolejny zachowywała się nieswojo…
– Wszystko w porządku, ciociu? – zapytała cicho, nie mogąc się powstrzymać.
W pierwszej chwili odpowiedziała jej wyłącznie cisza.
– Chyba… jest lepiej – przyznała z wahaniem Layla. Joce słyszała, że próbowała bardzo oszczędnie dysponować powietrzem, chcąc jak najrzadziej zmuszać się do kolejnych wdechów. – Ale… nie ruszaj się, Joce. Dalej do mnie nie podchodź.
– Mogłabym pomóc albo…
– Nie.
Spuściła wzrok, przez krótką chwilę czując się jak skarcone dziecko. To była głupia myśl, zwłaszcza że aż za dobrze rozumiała, dlaczego Layla trzymała ją na dystans, ale i tak poczuła się źle, w szczególności w obliczu tego, o czym rozmyślała wcześniej. Czy gdyby na jej miejscu była teraz Claire, zareagowałaby inaczej? Najpewniej nie, ale to wydało się Joce marnym pocieszeniem. Tata, wujek Rufus czy ciocia Isabeau nie mieliby problemu z tym, by nakłonić Laylę, żeby napiła się ich krwi. Pewnie nawet by nie pytali, tylko po prostu podeszli bliżej i nie zważając na jakiekolwiek protesty nakłonili wampirzycę do zrobienia tego, co dla niej najlepsze. Pewnie nawet mama zdołałaby sobie poradzić… On albo którekolwiek z licznego kuzynostwa Jocelyne. Ba! Alessia i Damien też mogliby być praktyczni, podczas gdy ona sama pozostawała dzieckiem, które należało chronić.
Zamrugała nieco nieprzytomnie, zaskoczona pieczeniem pod powiekami. Nie wyczuła, że łzy w ogóle napłynęły jej do oczu, to zresztą wydawało się całkowicie bez sensu. Nie chciała znowu się mazać, a jednak…
– Joce?
Drgnęła, przez krótką chwilę gotowa przysiąc, że Layla wyczuła jej stan. Oczywiście to było prawdopodobne, zwłaszcza że wampiry zawsze wydawały się wiedzieć dosłownie wszystko, nim jednak zdążyła zarzekać się, że wcale nie płacze, uprzytomniła sobie, że ciotkę musiało martwić coś zupełnie innego.
– Nie zrobię niczego głupiego – zapewniła pośpiesznie. – Wiem, że nie powinnam do ciebie podchodzić – dodała, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że do jej głosu wkradła się nutka goryczy.
– Dobrze – odetchnęła Layla. Mimo wszystko wydawała się pobudzona i bardzo zatroskana. – Claire… jeszcze nie wróciła?
Jocelyne pokręciła głową, mimowolnie zastanawiając nad tym, czy w takim stanie Layla w ogóle zwróciła na ten gest uwagę.
– Nie – odezwała się, nie chcąc trwać w ciszy. Być może ryzykowała, ale chciała skorzystać z możliwości, by przynajmniej spróbować porozmawiać. – Co się stało w tamtym pokoju? Kiedy zemdlałam…
– Nic, czym powinnaś się przejmować – padło w odpowiedzi.
Zacisnęła usta. Mogła się tego spodziewać, ale i tak poczuła się poirytowana.
– Tamten mężczyzna mówił, że spróbuje pomóc. Nie żebym komukolwiek wierzyła, zwłaszcza że zamknął nas tutaj, ale… – zaczęła, jednak Layla zdecydowała się jej przerwać.
– To nie pomysł Simona – oznajmiła spiętym tonem. – Zresztą pewnie i tak nie miałby wyboru – dodała z powątpiewaniem.
Joce zawahała się, sama niepewna, w jaki sposób powinna rozumieć te słowa.
– Nie rozumiem – przyznała w końcu.
Layla westchnęła cicho. Zaraz po tym wyrwała z siebie cichy jęk, zupełnie jak ktoś, kto odczuwa wyjątkowo uciążliwy ból.
– Simon… Nie wiem, co on myśleć. Chwilami mam wrażenie, że jest bardziej szalony od Rufusa, a to już coś. – Zamilkła, po czym parsknęła pozbawionym wesołości śmiechem. – To niebezpieczne. Poczucie, że wszystkie złe rzeczy robi się w dobrym celu… Na początku powtarzał mi, że trzyma mnie tutaj, bo chce mojego bezpieczeństwa.
– Bez krwi? – zapytała z niedowierzaniem Jocelyne.
Raz jeszcze w pierwszej kolejności doczekała się jęku.
– To wina… kogoś innego – odparła wymijająco. – Simon mimo wszystko nie jest sadystą. Sama widziałaś… Tyle że nie jest tutaj sam.
Coś w tonie Layli dało Jocelyne do zrozumienia, że mimo wszystko sądziła, że to dobrze. Sądząc po tym, co powiedziała na temat Simona i jego przekonaniach, chyba rozumiała dlaczego lepiej było, że mężczyzna nie miał absolutnie wolnej ręki.
Jakkolwiek by jednak nie było, coś innego wydało się Joce o wiele bardziej szokujące. Kolejny raz uderzył ją pobrzmiewający w głosie Layli lęk, zwłaszcza że to zdecydowanie nie było normalne – to, że właśnie ona mogłaby się bać.
– Chodzi o tego… Nicka? – zapytała pod wpływem impulsu.
Zapadła długa, wymowna cisza. Zwłaszcza w takich warunkach Jocelyne wyraźnie usłyszała jak ciotka gwałtownie nabiera powietrza do płuc. Zaraz po tym zesztywniała, kolejny raz kuląc się z bólu, poza tym jednak w żaden sposób nie dała po sobie poznać, że cokolwiek jest nie tak. Och, nieważne. Jej dotychczasowa reakcja w zupełności wystarczyła, by uprzytomnić Joce, że mimo wszystko trafiła w sedno. Ktoś, kogo z jakiegoś powodu obawiała się Layla, jak na ironię był człowiekiem i – jakby tego wszystkiego było mało – nosił tak zadziwiająco niewinne imię: Nick.
To wystarczyło, żeby nagle poczuła gniew. Nie przywykła do tego uczucia, a jednak w tamtej chwili towarzyszyło jej w tak wyrazistej formie, że w pierwszej chwili wręcz zamarła, zaskoczona tym uczuciem. Już nie miała wątpliwości, że ktoś bardzo skrzywdził osobę, która była dla niej ważna, a skoro tak…
– Co się stało? – zapytała raz jeszcze, nie będąc w stanie ot tak odpuścić. Samą siebie zaskoczyła stanowczością, która w tamtej chwili wdarła się do jej głosu. – Kim on jest?
– Kimś niebezpiecznym – stwierdziła cicho Layla. – Komu zdecydowanie nie pozwolę skrzywdzić ani ciebie, ani Claire…
– To przez niego jesteś w takim stanie? – zmartwiła się.
Layla westchnęła.
– Nie musisz się o mnie martwić, Joce. Wszystko będzie dobrze – dodała, ale trudno było stwierdzić czy faktycznie w to wierzyła. – Mogłabyś mi za to powiedzieć inną rzecz? – zapytała nagle, jak gdyby nigdy nic zmieniając temat.
– To znaczy?
– Ja po prostu… – Layla urwała równie nagle, co wcześniej zaczęła mówić. Joce przez krótką chwilę miała ochotę ją ponaglić, ale powstrzymała się, dochodząc do wniosku, że ciotka mogła po prostu potrzebować chwili, by zapanować nad tym, co ją dręczyło. Jakby nie patrzeć głód nie zniknął, nawet jeśli przez chwilę pozostawał na tyle znośny, by mogły swobodnie rozmawiać. – Może to moja wyobraźnia, ale… wydawało mi się, że wypowiedziałaś pewne imię. Wtedy, zanim zaczęłyśmy rozmawiać.
Jocelyne zamrugała nieco nieprzytomnie, co najmniej zaskoczona. W pierwszym odruchu chciała zaprzeczyć, zaraz jednak uprzytomniła sobie, że w istocie to zrobiła. W pamięci wciąż majaczyło jej to dziwne, nad wyraz intensywne wspomnienie kwiecistej łąki, a także imię, które mimowolnie wypowiedziała, gotowa przysiąc, że powinno coś dla niej znaczyć.
– Ach, tak… – rzuciła z opóźnieniem, uświadamiając sobie, że milczała zbyt długo, by to wydało się naturalne. – Ja… chyba faktycznie coś takiego powiedziałam.
Gdzieś w ciemnościach Layla poruszyła się niespokojnie.
– Mogłabyś powtórzyć? – poprosiła cicho.
Brzmiała przy tym niemal błagalnie, niemalże w zdesperowany sposób, chociaż Joce sama nie była pewna, czy powinna być w stanie to wyczuć zaledwie po tym ledwo słyszalnym szepcie. Mimo wszystko miała wrażenie, że odpowiedź była dla Layli wręcz na wagę złota, a to zdecydowanie o czymś świadczyło.
Westchnęła w duchu, po czym jednak zmusiła się do wypowiedzenia tego jednego, jedynego imienia – dziwnie znajomego i obcego zarazem.
– D-dylan… Chyba powiedziałam: Dylan.
Z gardła Layli wyrwał się dziwny, nieco zdławiony dźwięk – coś z pograniczu pełnego niedowierzania jęku i szlochu. Jocelyne zawahała się, zdezorientowana bardziej niż do tej pory, zwłaszcza gdy uprzytomniła sobie, że oddech ciotki stał się jeszcze bardziej chrapliwy. Co prawda nie sądziła, że to możliwe i że cokolwiek będzie w stanie jeszcze bardziej wytrącić wampirzycę z równowagi, ale najwyraźniej się myliła.
Kimkolwiek był Dylan, Layla najwyraźniej go znała. Co więcej, coś w samym brzmieniu tego imienia wystarczyło, żeby wzbudzić w niej naprawdę skrajne emocje.
– Dobra bogini… – wykrztusiła z siebie z opóźnieniem wampirzyca. – Ty naprawdę… Na litość Selene, widziałaś go? Czy Dylan gdzieś tutaj jest? – zapytała w pośpiechu, a Jocelyne z jakiegoś powodu zrobiło się zimno.
Pamiętać… Powinnam o czymś pamiętać, prawda?, pomyślała w niemalże rozgorączkowany sposób. Kwiecista łąka. I Dylan, i Ro…
Znów rozbolała ją głowa. Miała wrażenie, że całkiem postrada zmysły, zanim w końcu uda jej się zrozumieć cokolwiek z tego, co działo się wokół niej. O ile oczywiście miała przeżyć na tyle długo, by mieć szansę jednak doświadczyć czegoś podobnego.
– Ja… j-ja nie wiem… – wyrzuciła z siebie w dziwnie roztrzęsiony sposób. Z jakiegoś powodu czuła się naprawdę rozbita, zwłaszcza w tej sytuacji gotowa wręcz Laylę przepraszać za swoją nieporadność. – Wydaje mi się, że… – zaczęła, a potem prawie natychmiast urwała, jednak popełniając błąd.
Właściwie nie zarejestrowała momentu, w którym zdecydowała się podnieść, machinalnie nachylając w stronę wpatrzonej w nią Layli. Zanim zdążyła zastanowić się nad tym, co robi, bezceremonialnie poleciała do przodu, jakimś cudem potykając się o własne nogi. Natychmiast wyrzuciła przed siebie obie ręce, chcąc zamortyzować upadek, ale to nie miało znaczenia.
Z chwilą, w której malutką celę wypełnił jeszcze intensywniejszy, słodki zapach świeżej krwi, wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa