Jocelyne
Cisza wydawała ciągnąć się
w nieskończoność. Kolejne sekundy wlekły się tak bardzo, że mimowolnie
zaczęła uznawać je za całą wieczność. To był jeden z tych stanów, w których
miało ochotę się zacząć krzyczeć, nucić albo robić cokolwiek innego, byleby
mieć szansę przerwać ten nienormalny stan. Chciała się z tego wyrwać, ale
zarazem nie miała odwagi, nie wspominając o tym, że wciąż prześladowało ją
wspomnienie lśniących, wpatrujących się nią łapczywie oczu Layli. A także
ulga. To drugie chyba nawet dręczyło ją bardziej, będąc niczym materialny dowód
na to, jak bardzo wampirzycy na niej zależało. Gdyby dobrowolnie doprowadziła
do sytuacji, w której ciotka by ją skrzywdziła, ta zdecydowanie nie
zdołałaby sobie tego wybaczyć.
Sęk w tym,
że to w najmniejszym nawet stopniu nie rozwiązywało podstawowego problemu.
Chciała coś zrobić – cokolwiek, byleby przestać trwać w tym przejmującym
poczuciu beznadziei. W głowie miała mętlik, na usta cisnęły jej się
dziesiątki pytań, a w głowie kłębiły niespójne myśli, których w żaden
sposób nie potrafiła uporządkować. Pamiętać…
Powinnam coś pamiętać, powtarzała w pamięci niczym mantrę, ale choć
z uporem uczepiła się tej myśli, w żaden sposób nie potrafiła
stwierdzić, czego ta mogłaby dotyczyć. Trwanie w ciszy i stopniowe
pogrążanie się w letargu niczego nie ułatwiało, wręcz pogarszając sytuację
i sprawiając, że Jocelyne czuła się jeszcze bardziej nieswojo.
Kwiecista
łąka… Z jakiegoś powodu raz za razem myślała o zalanej słońcem,
pokrytej kwiatami w pełni rozkwitu łące, zupełnie jakby za tym miejscem
kryło się coś więcej. Jakby tego było mało, mogła wręcz przysiąc, że powinna
doskonale rozumieć, co symbolizowały te myśli, chociaż z jakiegoś powodu
nie potrafiła stwierdzić w czym rzecz. Gdy tylko próbowała, jak na
zawołanie zaczynała boleć ją głowa, choć to równie dobrze mogło mieć związek
z tym miejscem albo sposobem, w jaki uderzyła o ścianę, kiedy
Layla odepchnęła ją od siebie. No i w każdej chwili coś mogło się
tutaj na nią zaczaić, prawda? Tak jak w tamtym pomieszczeniu, kiedy…
Ktoś tutaj jest. Ktoś niebezpieczny.
Zadrżała
w odpowiedzi na te myśli. Pojawiły się samoistnie i jakoś nie miała
wątpliwości, że były jak najbardziej prawdziwe, niezależnie od tego, czy to na
dłuższą metę miało sens. Nie chodziło o wciąż towarzyszące jej poczucie
beznadziei i świadomość, że wylądowała w rękach ludzi, którzy
zdecydowanie nie zawahaliby się przed skrzywdzeniem jej. Nie, w grę
wchodziło coś zupełnie innego, chociaż wciąż nie miała pewności, co powinna
o tym wszystkim sądzić. Wiedziała jedynie, że od chwili, w której
wylądowała w tym miejscu, podświadomie czuła obecność czegoś złego –
charakterystyczne i bardzo niepokojące, zwłaszcza że Jocelyne była gotowa
przysiąc, że gdzieś w tych murach kryła się istota o wiele bardziej
niebezpieczna, niż jakikolwiek ogarnięty strachem śmiertelnik.
Znów
zadrżała, bynajmniej nie za sprawą panującego w celi chłodu. Ciaśniej
oplotła się ramionami, po czym nieznacznie odchyliła głowę w tył,
wspierając ją o ścianę. Wciąż czuła się niemalże klaustrofobicznie, gotowa
przysiąc, że w ciasnej celi powoli zaczynało brakować jej powietrza.
Próbowała o tym nie myśleć, podświadomie zresztą koncentrowała się na
bliskości znajdującej się tuż na wyciągnięcie ręki Layli, ale to niewiele
pomogło. Nie, skoro nadal czuła się jak w potrzasku, raz po raz mając do
siebie pretensje o to, że nie potrafiła niczego zrobić. Kolejny raz była
kimś, kogo należało chronić, nie potrafiąc odwdzięczyć się tym, którzy mieli
dla niej aż tak wielkie znaczenie. Nawet kiedy wcześniej przebywała z Claire,
równie krucha i dotychczas chowana pod kloszem kuzynka, zachowywała się
w zadziwiająco zdecydowany, zdradzający gotowość do poświęceń sposób. Aż
za dobrze pamiętała, jak dziewczyna tak po prostu stanęła między nią a celującym
do nich z broni strażnikiem, raz po raz powtarzając, że Jocelyne jest co
najwyżej dzieckiem.
Zacisnęła
usta, ledwo powstrzymując jęk. To nie powinno wyglądać w ten sposób. Co jest ze mną nie tak?, pomyślała
i dla odmiany zapragnęła parsknąć pozbawionym wesołości śmiechem, z miejsca
przypominając sobie te wszystkie pytania, które zadawał jej Ryan. Dla
wszystkich wokół była zbyt krucha i delikatna, co zresztą nie było dziwne,
skoro w rzeczywistości pozostawała o wiele słabsza od swoich
pobratymców. Miała w sobie dużo z człowieka, co może w jakimś
stopniu faktycznie było niczym jakiś cud albo powód do dumy, ale nie, gdy czuła
się z tego powodu aż tak bardzo bezbronna. Chciała walczyć, nawet jeśli to
wydawało się czymś nierealnym, skoro w ten sposób mogła co najwyżej
sprowokować kogoś do zrobienia sobie krzywdy.
Nie
zmieniało to jednak faktu, że była nieśmiertelna. Słodka bogini, to działało
w ten sposób, prawda? Ludzka czy nie, wciąż pozostawała telepatką. Wciąż
mogła wywołać niezłe zamieszanie albo nawet zabić, gdyby zaszła taka potrzeba.
Pamiętała, co działo się, kiedy zdolności wymykały jej się spod kontroli, tak
jak wtedy, gdy Dallas wytrącił ją z równowagi. W pamięci wciąż miała
dźwięk tłuczonego szkła, zupełnie jakby szyba po raz kolejny eksplodowała za
sprawa samych jej myśli – niespójnych i przesyconych strachem, ale to nie
miało znaczenia. Albo wtedy, gdy omal nie zdemolowała pokoju, kiedy tata
spróbował przeniknąć jej umysł, chcąc zrozumieć, co za wszelką cenę próbowała
ukrywać przed bliskimi.
Inna
sprawa, że powinna być silna. Gdzie w takim razie byłby sens wszystkiego,
co robiła, skoro pozostawała kimś słabym i kruchym? Czy sama Śmierć
z jakiegokolwiek powodu naznaczyłaby sobie przypadkową, kruchą
dziewczynkę? Przecież właśnie tak nazywała ją Allegra – Wybranką Śmierci, a więc kimś, kto z założenia powinien
być silny, skoro balansował gdzieś na granicy dwóch światów.
I dlatego jestem tutaj. Nawet nie potrafię
poradzić sobie ze zmarłym byłym i…
Nie
dokończyła tej myśli, kolejny raz świadoma przede wszystkim dającego jej się we
znaki bólu głowy. Zdusiła jęk, po czym ukryła twarz w dłoniach, nie chcąc
w żaden sposób przeszkadzać pogrążonej w ciszy Layli. Wampirzyca
wyglądała jakby zasnęła, co może było w tym wszystkim najlepsze, bo
wyglądała marnie. Jocelyne mogła co najwyżej zgadywać, jak czuła się w całej
tej sytuacji wampirzyca, walcząc z głodem tak wielkim, że najwyraźniej
trudno jej było nawet oddychać. Co prawda Layla nie powiedziała tego wprost,
ale Joce była gotowa się założyć, że samą tylko swoją obecnością sprawiała
kobiecie niewyobrażalny ból, który z łatwością mogłaby ukoić swoją krwią.
Mimowolnie
się zawahała, nie pierwszy raz zastanawiając nad tym, jakie uczucie
towarzyszyło komuś, kto dobrowolnie oddawał krew wampirowi. Wiedziała, co
oznaczało pić prosto z żyły, bo wielokrotnie któreś z bliskich
karmiło ją w ten sposób – i to zwłaszcza w ostatnim czasie. Nie
potrafiła zliczyć, jak wiele razy tata użyczał jej zarówno krwi jak i energii,
próbując ją wzmocnić. Z jakiegoś powodu sama myśl o tym zmartwiła
Jocelyne jeszcze bardziej, wzbudzając w niej już i tak dające jej się
we znaki poczucie winy, zwłaszcza że aż za dobrze zdawała sobie sprawę z tego,
że nigdy dotąd nie miała okazji, by komukolwiek się odwdzięczyć.
Nawet Dallas mnie karmił. Nie rozumiał
jeszcze, co to oznacza, ale i tak…, uświadomiła sobie i coś
ścisnęło ją w gardle.
Niespokojnie
spojrzała na Laylę, chcąc choć na chwilę skoncentrować się na czymś innym.
Wolała nie zastanawiać się nad problemem z Dallasem, zwłaszcza po tym,
czego dowiedziała się od Claire w bibliotece. To była jedna z tych
rzeczy, które bezpieczniej było zostawić na później, tym bardziej że sytuacja
wydawała się temu sprzyjać. Najpierw musiała skupić się na przeżyciu, a dopiero
później zamartwiać nad ewentualnymi konsekwencjami tego, co mogło stać się
z Dallasem – a może nawet już działo, biorąc pod uwagę ostatnie
wydarzenia. Zwłaszcza to, że Marco był w stanie chłopaka zobaczyć, nie
wróżyło dobrze.
Layla. Teraz ważna jest Layla…!
Zacisnęła
usta, kolejny raz próbując stłumić jęk. W zasadzie cieszyła się, że
dookoła panowała ciemność i nie miała jak przyjrzeć się wampirzycy.
Wystarczyło, że nawet w mroku widziała, że ta kuli się pod ścianą,
oddychając tak cicho i płytko, jakby w każdej chwili mogła przestać.
Jocelyne wierzyła, że to głód i próba ograniczenia obcowania z przesyconym
zapachem jej krwi powietrzem, ale podświadomie wyczuwała, że chodzi o coś
więcej. Coś wydarzyło się, kiedy była nieprzytomna, najpewniej z jej winy,
zwłaszcza że Layla przez cały czas próbowała ją bronić.
Potarła
szyję, z wahaniem przesuwając palcami po obręczy, która owijała się wokół
jej gardła. Z jakiegoś powodu czuła się tak, jakby miała do czynienia
z odbezpieczoną bombą, która w każdej chwili mogła eksplodować. Fakt,
że wylądowały tutaj razem, Layla wydawała się na wpół żywa (o ile takie
określenie w jej przypadku w ogóle miało rację bytu), a w pobliżu
nigdzie nie było Claire, zdecydowanie nie wróżył dobrze. To, co miała na szyi,
również, chociaż na tę chwilę nie potrafiła ocenić, jak bardzo ta obręcz mogła
okazać się problematyczna.
Z wolna
wyprostowała się, kątem oka wciąż obserwując niespokojną ciotkę. Wampirzyca
nawet nie drgnęła, co Joce mimo wszystko przyjęła z ulgą. Była na siebie
zła za to, że mogłaby bać się właśnie Layli, ale instynkt sprawiał, że nie
potrafiła postąpić inaczej. Chciała tego czy też nie, w tamtej chwili
musiała uznać nieśmiertelną za najpoważniejsze i najbardziej realne
zagrożenie. W innym wypadku mogło wydarzyć się dosłownie wszystko, a do
tego za żadne skarby nie zamierzała dopuścić.
Weź się w garść. Musisz działać,
pomyślała i coś w tych słowach sprawiło, że poczuła się nieswojo.
Przez krótką chwilę niemalże słyszała w głowie jakiś naglący, męski głos –
znajomy i obcy zarazem, zupełnie jakby…
Kwiecista
łąka… Dlaczego, do cholery, raz po raz myślała o czymś tak niedorzecznym?!
– Ja muszę…
– wymamrotała bezwiednie, mocno przyciskając dłonie do skroni. – Dylan…
– Coś ty
powiedziała?
Aż
podskoczyła, kiedy ciszę przerwał niepewny, ale zadziwiająco wyraźny głos
Layli. Wciąż brzmiała nienaturalnie słabo, zupełnie jakby trwała w półśnie,
ale tym razem przynajmniej nie zachowywała się przy tym tak, jakby w każdej
chwili mogła stracić przytomność. Co więcej, w odpowiedzi na słowa Joce
w końcu drgnęła i spojrzała na bratanicę w o wiele bardziej
świadomy, przytomny sposób.
Jocelyne
zawahała się, po czym z wolna wyprostowała na swoim siedzisku. Przez cały
czas owijała się swetrem Layli, poniekąd po to, żeby poczuć się bezpieczniej,
ale również z nadzieją, że przesycające materiał zapachy choć po części zneutralizują
jej własny. W chwili, w której się poruszyła, materiał zsunął się
z ramion dziewczyny, delikatnie opadając na jej kolana.
Milczała
przez dłuższą chwilę, chcąc upewnić się, że faktycznie może spróbować się
odezwać. Wiedziała, że wbrew wszystkiemu cisza i bezruch były o wiele
bezpieczniejsze, przynajmniej z perspektywy Layli, więc gdyby ta po raz
kolejny zachowywała się nieswojo…
– Wszystko
w porządku, ciociu? – zapytała cicho, nie mogąc się powstrzymać.
W pierwszej
chwili odpowiedziała jej wyłącznie cisza.
– Chyba…
jest lepiej – przyznała z wahaniem Layla. Joce słyszała, że próbowała
bardzo oszczędnie dysponować powietrzem, chcąc jak najrzadziej zmuszać się do
kolejnych wdechów. – Ale… nie ruszaj się, Joce. Dalej do mnie nie podchodź.
– Mogłabym
pomóc albo…
– Nie.
Spuściła
wzrok, przez krótką chwilę czując się jak skarcone dziecko. To była głupia
myśl, zwłaszcza że aż za dobrze rozumiała, dlaczego Layla trzymała ją na
dystans, ale i tak poczuła się źle, w szczególności w obliczu
tego, o czym rozmyślała wcześniej. Czy gdyby na jej miejscu była teraz
Claire, zareagowałaby inaczej? Najpewniej nie, ale to wydało się Joce marnym
pocieszeniem. Tata, wujek Rufus czy ciocia Isabeau nie mieliby problemu z tym,
by nakłonić Laylę, żeby napiła się ich krwi. Pewnie nawet by nie pytali, tylko
po prostu podeszli bliżej i nie zważając na jakiekolwiek protesty
nakłonili wampirzycę do zrobienia tego, co dla niej najlepsze. Pewnie nawet
mama zdołałaby sobie poradzić… On albo którekolwiek z licznego kuzynostwa
Jocelyne. Ba! Alessia i Damien też mogliby być praktyczni, podczas gdy ona
sama pozostawała dzieckiem, które należało chronić.
Zamrugała
nieco nieprzytomnie, zaskoczona pieczeniem pod powiekami. Nie wyczuła, że łzy
w ogóle napłynęły jej do oczu, to zresztą wydawało się całkowicie bez
sensu. Nie chciała znowu się mazać, a jednak…
– Joce?
Drgnęła,
przez krótką chwilę gotowa przysiąc, że Layla wyczuła jej stan. Oczywiście to
było prawdopodobne, zwłaszcza że wampiry zawsze wydawały się wiedzieć dosłownie
wszystko, nim jednak zdążyła zarzekać się, że wcale nie płacze, uprzytomniła
sobie, że ciotkę musiało martwić coś zupełnie innego.
– Nie
zrobię niczego głupiego – zapewniła pośpiesznie. – Wiem, że nie powinnam do
ciebie podchodzić – dodała, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że do jej głosu
wkradła się nutka goryczy.
– Dobrze –
odetchnęła Layla. Mimo wszystko wydawała się pobudzona i bardzo
zatroskana. – Claire… jeszcze nie wróciła?
Jocelyne
pokręciła głową, mimowolnie zastanawiając nad tym, czy w takim stanie
Layla w ogóle zwróciła na ten gest uwagę.
– Nie –
odezwała się, nie chcąc trwać w ciszy. Być może ryzykowała, ale chciała
skorzystać z możliwości, by przynajmniej spróbować porozmawiać. – Co się
stało w tamtym pokoju? Kiedy zemdlałam…
– Nic, czym
powinnaś się przejmować – padło w odpowiedzi.
Zacisnęła
usta. Mogła się tego spodziewać, ale i tak poczuła się poirytowana.
– Tamten
mężczyzna mówił, że spróbuje pomóc. Nie żebym komukolwiek wierzyła, zwłaszcza
że zamknął nas tutaj, ale… – zaczęła, jednak Layla zdecydowała się jej
przerwać.
– To nie
pomysł Simona – oznajmiła spiętym tonem. – Zresztą pewnie i tak nie miałby
wyboru – dodała z powątpiewaniem.
Joce
zawahała się, sama niepewna, w jaki sposób powinna rozumieć te słowa.
– Nie
rozumiem – przyznała w końcu.
Layla
westchnęła cicho. Zaraz po tym wyrwała z siebie cichy jęk, zupełnie jak
ktoś, kto odczuwa wyjątkowo uciążliwy ból.
– Simon…
Nie wiem, co on myśleć. Chwilami mam wrażenie, że jest bardziej szalony od
Rufusa, a to już coś. – Zamilkła, po czym parsknęła pozbawionym wesołości
śmiechem. – To niebezpieczne. Poczucie, że wszystkie złe rzeczy robi się
w dobrym celu… Na początku powtarzał mi, że trzyma mnie tutaj, bo chce
mojego bezpieczeństwa.
– Bez krwi?
– zapytała z niedowierzaniem Jocelyne.
Raz jeszcze
w pierwszej kolejności doczekała się jęku.
– To wina…
kogoś innego – odparła wymijająco. – Simon mimo wszystko nie jest sadystą. Sama
widziałaś… Tyle że nie jest tutaj sam.
Coś w tonie
Layli dało Jocelyne do zrozumienia, że mimo wszystko sądziła, że to dobrze.
Sądząc po tym, co powiedziała na temat Simona i jego przekonaniach, chyba
rozumiała dlaczego lepiej było, że mężczyzna nie miał absolutnie wolnej ręki.
Jakkolwiek
by jednak nie było, coś innego wydało się Joce o wiele bardziej szokujące.
Kolejny raz uderzył ją pobrzmiewający w głosie Layli lęk, zwłaszcza że to
zdecydowanie nie było normalne – to, że właśnie ona mogłaby się bać.
– Chodzi
o tego… Nicka? – zapytała pod wpływem impulsu.
Zapadła
długa, wymowna cisza. Zwłaszcza w takich warunkach Jocelyne wyraźnie usłyszała
jak ciotka gwałtownie nabiera powietrza do płuc. Zaraz po tym zesztywniała,
kolejny raz kuląc się z bólu, poza tym jednak w żaden sposób nie dała
po sobie poznać, że cokolwiek jest nie tak. Och, nieważne. Jej dotychczasowa
reakcja w zupełności wystarczyła, by uprzytomnić Joce, że mimo wszystko
trafiła w sedno. Ktoś, kogo z jakiegoś powodu obawiała się Layla, jak
na ironię był człowiekiem i – jakby tego wszystkiego było mało – nosił tak
zadziwiająco niewinne imię: Nick.
To
wystarczyło, żeby nagle poczuła gniew. Nie przywykła do tego uczucia, a jednak
w tamtej chwili towarzyszyło jej w tak wyrazistej formie, że w pierwszej
chwili wręcz zamarła, zaskoczona tym uczuciem. Już nie miała wątpliwości, że
ktoś bardzo skrzywdził osobę, która była dla niej ważna, a skoro tak…
– Co się
stało? – zapytała raz jeszcze, nie będąc w stanie ot tak odpuścić. Samą
siebie zaskoczyła stanowczością, która w tamtej chwili wdarła się do jej
głosu. – Kim on jest?
– Kimś
niebezpiecznym – stwierdziła cicho Layla. – Komu zdecydowanie nie pozwolę
skrzywdzić ani ciebie, ani Claire…
– To przez
niego jesteś w takim stanie? – zmartwiła się.
Layla
westchnęła.
– Nie
musisz się o mnie martwić, Joce. Wszystko będzie dobrze – dodała, ale
trudno było stwierdzić czy faktycznie w to wierzyła. – Mogłabyś mi za to
powiedzieć inną rzecz? – zapytała nagle, jak gdyby nigdy nic zmieniając temat.
– To
znaczy?
– Ja po
prostu… – Layla urwała równie nagle, co wcześniej zaczęła mówić. Joce przez
krótką chwilę miała ochotę ją ponaglić, ale powstrzymała się, dochodząc do
wniosku, że ciotka mogła po prostu potrzebować chwili, by zapanować nad tym, co
ją dręczyło. Jakby nie patrzeć głód nie zniknął, nawet jeśli przez chwilę
pozostawał na tyle znośny, by mogły swobodnie rozmawiać. – Może to moja wyobraźnia,
ale… wydawało mi się, że wypowiedziałaś pewne imię. Wtedy, zanim zaczęłyśmy
rozmawiać.
Jocelyne
zamrugała nieco nieprzytomnie, co najmniej zaskoczona. W pierwszym odruchu
chciała zaprzeczyć, zaraz jednak uprzytomniła sobie, że w istocie to
zrobiła. W pamięci wciąż majaczyło jej to dziwne, nad wyraz intensywne
wspomnienie kwiecistej łąki, a także imię, które mimowolnie wypowiedziała,
gotowa przysiąc, że powinno coś dla niej znaczyć.
– Ach, tak…
– rzuciła z opóźnieniem, uświadamiając sobie, że milczała zbyt długo, by
to wydało się naturalne. – Ja… chyba faktycznie coś takiego powiedziałam.
Gdzieś
w ciemnościach Layla poruszyła się niespokojnie.
– Mogłabyś
powtórzyć? – poprosiła cicho.
Brzmiała
przy tym niemal błagalnie, niemalże w zdesperowany sposób, chociaż Joce
sama nie była pewna, czy powinna być w stanie to wyczuć zaledwie po tym
ledwo słyszalnym szepcie. Mimo wszystko miała wrażenie, że odpowiedź była dla
Layli wręcz na wagę złota, a to zdecydowanie o czymś świadczyło.
Westchnęła
w duchu, po czym jednak zmusiła się do wypowiedzenia tego jednego,
jedynego imienia – dziwnie znajomego i obcego zarazem.
– D-dylan…
Chyba powiedziałam: Dylan.
Z gardła
Layli wyrwał się dziwny, nieco zdławiony dźwięk – coś z pograniczu pełnego
niedowierzania jęku i szlochu. Jocelyne zawahała się, zdezorientowana
bardziej niż do tej pory, zwłaszcza gdy uprzytomniła sobie, że oddech ciotki
stał się jeszcze bardziej chrapliwy. Co prawda nie sądziła, że to możliwe
i że cokolwiek będzie w stanie jeszcze bardziej wytrącić wampirzycę
z równowagi, ale najwyraźniej się myliła.
Kimkolwiek
był Dylan, Layla najwyraźniej go znała. Co więcej, coś w samym brzmieniu
tego imienia wystarczyło, żeby wzbudzić w niej naprawdę skrajne emocje.
– Dobra
bogini… – wykrztusiła z siebie z opóźnieniem wampirzyca. – Ty
naprawdę… Na litość Selene, widziałaś go? Czy Dylan gdzieś tutaj jest? –
zapytała w pośpiechu, a Jocelyne z jakiegoś powodu zrobiło się
zimno.
Pamiętać… Powinnam o czymś pamiętać,
prawda?, pomyślała w niemalże rozgorączkowany sposób. Kwiecista łąka. I Dylan, i Ro…
Znów
rozbolała ją głowa. Miała wrażenie, że całkiem postrada zmysły, zanim
w końcu uda jej się zrozumieć cokolwiek z tego, co działo się wokół
niej. O ile oczywiście miała przeżyć na tyle długo, by mieć szansę jednak
doświadczyć czegoś podobnego.
– Ja… j-ja
nie wiem… – wyrzuciła z siebie w dziwnie roztrzęsiony sposób.
Z jakiegoś powodu czuła się naprawdę rozbita, zwłaszcza w tej
sytuacji gotowa wręcz Laylę przepraszać za swoją nieporadność. – Wydaje mi się,
że… – zaczęła, a potem prawie natychmiast urwała, jednak popełniając błąd.
Właściwie
nie zarejestrowała momentu, w którym zdecydowała się podnieść, machinalnie
nachylając w stronę wpatrzonej w nią Layli. Zanim zdążyła zastanowić
się nad tym, co robi, bezceremonialnie poleciała do przodu, jakimś cudem
potykając się o własne nogi. Natychmiast wyrzuciła przed siebie obie ręce,
chcąc zamortyzować upadek, ale to nie miało znaczenia.
Z chwilą,
w której malutką celę wypełnił jeszcze intensywniejszy, słodki zapach
świeżej krwi, wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz