21 marca 2018

Dwieście osiemdziesiąt pięć

Jocelyne
Ocknęła się gwałtownie, dysząc przy tym tak, jakby chwilę wcześniej przebiegła maraton. Poderwała się do pozycji siedzącej, mimochodem zauważając, że ktoś przykrył ją czymś, co ostatecznie uznała za rozpinany sweterek. Potrzebowała chwili, by wyczuć na nim słodki, aż nazbyt charakterystyczny zapach Layli, pomieszany z całą masą innych, o wiele mniej przyjemnych woni – coś jak dym, krew i…
Zacisnęła usta. Nie rozpoznawała tego ostatniego, choć może o wiele właściwszym stwierdzeniem było to, że nie chciała wypowiedzieć na głos tego, co w oczywisty sposób przyszło jej na myśl. Jasne, że wiedziała z czym miała do czynienia – musiałaby skłamać, gdyby stwierdziła, że jest inaczej. Musiała wiedzieć, nawet jeśli w rzeczywistości tego nie chciała, zwłaszcza że w grę wchodziło coś, czym została naznaczona wbrew sobie, być może nawet przed tym, jak w ogóle się urodziła.
Śmierć.
Zadrżała, po czym bezwiednie powiodła wzrokiem dookoła. W pamięci wciąż miała intensywne resztki snu, którego doświadczyła chwilę wcześniej, jednak z jakiegoś powodu nie potrafiła przypomnieć sobie jego treści. Machinalnie przeczesała włosy palcami, odgarniając sobie z czoła wilgotną od potu grzywkę. Jasne loki kleiły jej się do policzków i twarzy, Jocelyne zaś nie pierwszy raz czuła się tak, jakby dopiero co wyrwała się ze snu wywołanego wysoką gorączką. W głowie jej wirowało, a niespójne obrazy mieszały się ze sobą, podczas gdy ona sama czuła, że za wszelką cenę powinna je uporządkować. Chodziło o coś ważnego – nawet bardzo – kiedy zaś skupiła się bardziej, gdzieś w głowie usłyszała dwa nieco podniesione, przeplatające się głosy.
Z wolna wypuściła powietrze z płuc, zmuszając się do tego, by zachować spokój. „Tylko powoli… Zaraz zaczniesz się jąkać, jeśli się nie uspokoisz” – przypomniała sobie słowa, które w przeszłości słyszała wielokrotnie, zwłaszcza od rodziców. Tym razem oczywiście nie zamierzała niczego mówić, a tym bardziej tłumaczyć, ale miała wrażenie, że raz po raz powtarzana rada okaże się kluczowa również teraz, gdy próbowała zapanować nad mętlikiem w głowie.
Nie od razu przypomniała sobie, w jakich okolicznościach straciła przytomność. W ostatnim czasie to zdarzało jej się tak wiele razy, że już praktycznie nie zwracała na to uwagi, zupełnie jakby częste omdlenia stanowiły jakąś wyjątkowo osobliwą, ale za to należącą do niej cechę. Oczywiście, razem z widzeniem umarłych, wskrzeszaniem i bogini raczy wiedzieć czym jeszcze, pomyślała z przekąsem, jednak w najmniejszym nawet stopniu nie poczuła się tą myślą rozbawiona.
Mimo wszystko spokojne podejście pomogło, pozwalając jej choć po części zapanować nad tłukącym się w piersi sercem i przyśpieszonym oddechem. Co więcej, w końcu zdołała przyzwyczaić oczy do panujących dookoła ciemności. Chociaż wciąż była zgrzana, wyraźnie uderzył w nią panujący w tym dziwnym miejscu chłód i to sprawiło, że znowu zaczęła dygotać. Co prawda to nie był ten sam rodzaj zimna, który kojarzył jej się z obecnością jakiejkolwiek duszy (zabawne, ale chyba naprawdę zaczynała do tych zdolności przywykać), ale i tak wystarczył, by Joce poczuła swego rodzaju ulgę. Okej, tym razem raczej nie miała powodu, żeby krzyczeć i za wszelką cenę próbować uciekać przed istotą, która i tak miała nad nią przewagę z racji swojego… hm, stanu, ale to i tak niczego nie ułatwiało.
Nie, skoro nie wiedziała co dalej.
Spróbowała rozejrzeć się dookoła, ośmielona tym, że przynajmniej nie miała natrafić wzrokiem na kogoś (albo coś), czego zdecydowanie nie chciała widzieć. Najpewniej. Sęk w tym, że nawet mimo wszystko wyostrzone zmysły i czas, który spędziła w mroku, nie pozwoliły jej zauważyć żadnych konkretnych kształtów. Wiedziała jedynie, że leży na czymś, co wyglądało jak metalowa, wystająca ze ściany pustka, stanowiąca właściwie jedyne wyposażenie malutkiego, przypominającego celę pokoiku. Naprzeciwko widziała coś, co dopiero po chwili zidentyfikowała jako przeszkloną ścianę, prowadzącą na również pogrążony w niemalże całkowitych ciemnościach korytarz. Być może gdzieś w dalszej części paliło się jakiekolwiek światło, którego resztki docierały aż do tego miejsca, ale nie miała co do tego pewności.
Usiadła, spuszczając stopy na posadzkę. W pierwszym odruchu zawirowało jej w głowie, ale nie na tyle, by poczuła się jakkolwiek zrażona do pomysłu stawania. Czuła się jak w potrzasku, co jedynie pogarszało sytuację, zwłaszcza kiedy uprzytomniła sobie, że znalazła się sama na naprawdę niewielkiej, ograniczonej powierzchni. Na dodatkiem w całkowitych ciemnościach, w miejscu, w którym – jak zdążyła zauważyć – telepatia została wystarczająco stanowczo stłamszona. To było tak, jakby ktoś nagle zamknął ją w srebrzystym pudełku, nie pozostawiając nic prócz ciszy i narastającego poczucia beznadziei.
Strach chwycił ją za gardło, na dłuższą chwilę niemalże odbierając oddech. Jocelyne potrzebowała kilku następnych sekund, by przynajmniej spróbować zapanować nad narastającym z każdą koleją chwilą niepokojem. Nie… Nie, nie, nie… Miała klaustrofobię? Nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale też nigdy wcześniej nie wylądowała w takim miejscu i takich warunków. To zresztą nie było istotne, skoro i tak miała wrażenie, że bardzo niewiele brakuje, by jednak osunęła się na ziemię, zanosząc szlochem. Co prawda wiedziała, że płacz niczego by nie zmienił, a ona powinna pozostać czujna i skupić się na tym, co najważniejsze – a więc na próbie ucieczki – ale to wcale nie było takie proste, skoro ostatecznie została sama.
Serce jak na zawołanie zabiło jej mocniej, ledwo tylko uświadomiła sobie, co to oznacza. Layla i Claire… Gdzie były? Pamiętała rozmowę z Simonem i swego rodzaju obietnicę tego, że nikomu nic się nie stanie, ta jednak wydawała się równie odległa, co i resztki umykającego z jej umysłu snu. Trudno zresztą, by choć zastanawiała się nad znaczeniem wypowiedzianych przez tamtego mężczyznę słów, skoro ostatecznie przebudziła się w takich warunkach. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że śpiąc znajdowała się w o wiele przyjemniejszych warunkach.
Kwiecista łąka.
Leżała na zalanej słońcem, kwiecistej łące i…
Zacisnęła powieki, krzywiąc się nieznacznie, kiedy załomotało jej w skroniach. Znów poczuła nieprzyjemny ucisk w gardle, tym razem wydający się komunikować, że jak najszybciej powinna przypomnieć sobie coś bardzo, ale to bardzo ważnego, jednak machinalnie wyparła to poczucie ze świadomości. Zaraz po tym z jękiem nachyliła się do przodu, bezwiednie zaciskając palce na gardle, kiedy znowu zaschło jej w gardle.
A potem zamarła, uświadamiając sobie, że coś ciasno przylegało do skóry jej szyi.
To była gładka, wciąż chłodna obręcz – być może metalowa, chociaż materiał, z jakiego została zrobiona, pozostawał dla Joce najmniej istotny. Liczyło się przede wszystkim to, że z miejsca pomyślała o tej dziwnej obroży, którą zaobserwowała u Layli i która z miejsca zaczęła napawać ją silnym, trudnym do wytłumaczenia niepokojem.
Jocelyne zamarła w bezruchu, przez kilka następnych sekund będąc w stanie skupiać się wyłącznie na kolejnych nierównych, spazmatycznie chwytanych wdechach. Łapała powietrze niemalże jak ryba, samej sobie nie potrafiąc wytłumaczyć, skąd brał się ten dziwny, wręcz przyprawiający o mdłości strach, który jak na zawołanie pojawił się w chwili, w której również u siebie odkryła tę niecodzienną ozdobę. Mogła tylko zgadywać do czego służyła ta obrożo podobna rzecz, ale nawet w tej sytuacji jedno wydawało się aż nazbyt oczywiste: do niczego dobrego.
Wciąż o tym myślała, kiedy w oszołomieniu zdołała wychwycić coś jeszcze. Właściwie sama nie była pewna, jakim cudem przez tyle czasu nie wychwyciła drugiego oddechu – o wiele cichszego, choć niemniej urywanego co jej własny, Natychmiast wyprostowała się niczym struna, i to tak gwałtownie, że w pośpiechu aż uderzyła tyłem głowy w ścianę celi. Nawet jeśli w tamtej chwili pociemniało jej przed oczami, nie zauważyła tego, bardziej przejęta targającymi ją emocjami. Inna sprawa, że dzięki swoim zdolnościom mogła spodziewać się nieproszonych gości dosłownie w każdych okolicznościach, ale tej możliwości wolała nie brać pod uwagę – przynajmniej na razie.
Umarli nie musieli oddychać. Zwykle zjawiali się bezszelestnie, niosąc ze sobą chłód i ewentualne poczucie zagrożenia, jednak tym razem…
W końcu dostrzegła drobną postać, wciśniętą w najbardziej oddalony od niej kąt pomieszczenia. To było tak, jakby wręcz chciała pozostać niezauważona, nawet jeśli w niewielkiej celi taka możliwość wydawała się graniczyć z cudem. Oczy Jocelyne rozszerzyły się nieznacznie, zaraz też poderwała się na równe nogi i nie zastanawiając nad ewentualnymi konsekwencjami, dosłownie zmaterializowała przy opartym o ścianę ciele.
– Layla!
Jej głos zabrzmiał dziwnie, wręcz piskliwie, przez co ledwo samą siebie zrozumiała. Zaraz po tym ścisnęło ją w gardle, bynajmniej nie za sprawą ciążącej na szyi obręczy. Gdyby nie to, że dookoła panowała ciemność, obraz jak nic rozmazałby jej się przed oczami, w odpowiedzi na zbierające się pod powiekami łzy. Co prawda kamień dosłownie spadł jej z serca, kiedy uprzytomniła sobie obecność ciotki, ale to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, skoro wyraźnie widziała, że coś jest nie tak.
Spróbowała dotknąć ramienia wampirzycy, gotowa potrząsnąć z nią, by upewnić się, czego powinna się spodziewać. Słodka bogini, nigdy wcześniej nie przypuszczała, że w ogóle będzie miała do czynienia z kruchą, ledwo łapiącą oddech Laylą – jej Li li laj, Laj Laj czy jak tam przywykła nazywać ją jako dziecko. Wszystko było nie tak i chociaż nade wszystko pragnęła nad tym zapanować, w żaden sposób nie potrafiła wyobrazić sobie, jak mogłaby dziewczynie pomóc.
To była wampirzyca, tak? Musiała o tym pamiętać, raz po raz powtarzając sobie, że zabicie kogoś takiego jak Layla, stanowiło nie lada wyczyn. Nawet gdyby ktoś dźgnął ją kołkiem albo jednak postrzelił… Wampirzyca, pomyślała z uporem, uczepiając się tego słowa niczym kotwicy. Miała wrażenie, że wyłącznie w ten sposób zdoła utrzymać się przy zdrowych zmysłach. Poza tym oddycha. Ona po prostu…
Nie zdążyła dokończyć myśli. Nim w ogóle zastanowiła się nad tym, co działo się wokół niej, została dosłownie odrzucona na drugi kraniec celi. Aż zabrakło jej tchu, kiedy plecami uderzyła o ścianę, jednak o wiele bardziej wytrąciło ją z równowagi to, przez kogo została w ten sposób potraktowana. Mogła wyobrazić sobie wiele rzeczy, ale zdecydowanie nie Laylę, która próbuje ją skrzywdzić, o podniesieniu nań ręki nie wspominając. To, że tak po prostu została zaatakowana…
– Nie zbliżaj się! – Ten głos zabrzmiał zimno i obco, niemalże histerycznie. Jasne, że go znała, zwłaszcza że doskonale wiedziała, z kim ma do czynienia, ale i tak pomyślała, że to niemożliwe. – Nie zbliżaj…
Dalsza część wypowiedzi zabrzmiała o wiele bardziej jak Layla, a przy tym wręcz ludzko i… porażająco krucho. A potem głos kobiety po prostu się załamał i przerodził w szloch, co wytrąciło Jocelyne z równowagi bardziej niż cokolwiek innego. Tkwiła pod ścianą, praktycznie nie czując bólu, który oszołomił ją w chwili uderzenia. W tamtej chwili dominowały przede wszystkim szok i dezorientacja, oba stopniowo przybierające na sile, zwłaszcza kiedy uprzytomniła sobie, że Layla naprawdę płakała.
Spróbowała podnieść się na rękach, ale zaniechała tego, kiedy ciotka bez jakiego ostrzeżenia spojrzała w jej stronę. Joce zastygła w bezruchu, zdolna co najwyżej patrzeć w parę lśniących, pozbawionych jakichkolwiek emocji tęczówek barwy świeżej krwi. Wiedziała, co to oznacza, ale choć w tamtej chwili wszystko powinno stać się jasne, dziewczyna nie poczuła się ani odrobinę pewniej – wręcz przeciwnie.
Nie ruszaj się… Po prostu się nie ruszaj, nakazała sobie stanowczo, dla odmiany sama wciskając się w róg celi. Spróbowała wstrzymać oddech, a przynajmniej przestać łapać oddech przez usta tak głośno, jak cudem uratowana topielica, to jednak wydawało się bez znaczenia, skoro serce tak czy inaczej waliło jej jak młotem. „Hej, tutaj jestem! Zjedz mnie!” – wydawało się komunikować całe jej ciało, w aż nazbyt wyrazisty sposób komunikując potencjalnego łowcę, że wystraszona zwierzyna łowna znajdowała się gdzieś na wyciągnięcie ręki.
Layla tego nie zrobi… nie mogłaby…
To była głupia myśl i Jocelyne doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Kiedy w grę wchodził instynkt, jakiekolwiek więzy rodzinne przestawały mieć znaczenie. Przecież dorastała z tą świadomością, od samego początku mając wpajane, że nawet jedna kropelka krwi mogła postawić ją na straconej pozycji. Fakt, że przez całe lata nie spotkało ją nic złego, był wyłącznie łutem szczęścia oraz tym, że od samego początku była dla każdego oczkiem w głowie. Wprawa robiła swoje miłość też, ale to niczego nie zmieniało – nie w skrajnych sytuacjach jak chociażby ta teraz. Gdzieś na krawędzi świadomości oczywiście zawsze tkwiła myśl, że coś mogłoby pójść nie tak, ale machinalnie ją ignorowała, uważając za coś absolutnie nieprawdopodobnego.
Jej własna głupota.
Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nie będąc w stanie spoglądać w te niepokojące, jarzące się w ciemnościach oczy, to jednak okazało się niemożliwe. Nie była w stanie tak po prostu zignorować zagrożenia, zwłaszcza kiedy to okazało się aż tak materialne. Wiedziała, co potrafił zdziałać wampir poza kontrolą, czasami biorąc pod uwagę, że może kiedyś będzie musiała uciekać, ale zdecydowanie łatwej przychodziło jej wyobrażenie sobie, że to wujek Rufus straci cierpliwość. Wiedziała, że to w jego przypadku możliwe, a w przeszłości zdarzało się dość często. Tak, to mogła wziąć pod uwagę, bo choć wampir nigdy jej nie skrzywdził, zwłaszcza przez wzgląd na Laylę, czasami w jego towarzystwie wyczuwała, że z łatwością mógłby – z tym, że najzwyczajniej w świecie nie chciał.
Mocniej wtuliła się w ścianę. Gdyby to stało się gdzieś w domu albo jakimkolwiek innym miejscu, mogłaby spróbować uciec. Nie była całkowicie bezbronna, nawet jeśli telepatia wciąż lubiła wymykać jej się spod kontroli. Wiedziała, że drapieżcy nie należało prowokować, jednak tata zawsze powtarzał, że jeśli nie była w stanie walczyć, powinna uciekać. Cząstka nieśmiertelności, którą w sobie miała, w połączeniu z telepatią powinna wystarczyć, a jednak…
Cóż, nie w zamknięciu.
Nikt nie powiedział jej, co powinna zrobić, gdyby znalazła się w malutkim pokoiku z wyraźnie spragnionym wampirem.
Oddychała szybko i płytko, tak samo nierówno, co i wciąż wpatrzona w nią Layla. Sytuacja była co najmniej nierealna – i to nie tylko dlatego, że z głodem w oczach spoglądała na nią ukochana ciotka. Siedziały w dwóch przeciwległych kątach celi, obie przerażone i wpatrzone w siebie nawzajem. Do Jocelyne z opóźnieniem dotarło, że obie płakały, najpewniej z różnych powodów, ale to wydawało się najmniej istotne. Kolejne sekundy wydawały się ciągnąc w nieskończoność, zupełnie jakby czas się zatrzymał, choć to przecież nie było możliwe.
Jedno uderzenie serca…
…dwa…
…trzy…
– Joce…
Szept był ledwo słyszalny, ale to wystarczyło. Co prawda nawet nie drgnęła, a nawet nie odważyła się głośniej odetchnąć, niemniej i tak poczuła się lepiej. Również czerwony błysk w oczach Layli przygasł, najpewniej wracając do naturalnego dla niej błękitu, chociaż w ciemnościach nie mogła tego zobaczyć. Widziała jedynie, że wampirzyca nieznacznie się przesunęła, z jękiem odchylając głowę w tył i na powrót zamierając w bezruchu.
Jocelyne nawet nie drgnęła, zmuszając się do cierpliwego oczekiwania. Nasłuchiwała, jednocześnie nerwowo napinając mieście. Nie zdawała sobie z tego sprawy, zresztą jak i ze sposobu, w jaki wbiła paznokcie w skórę, póki zdrowy rozsądek nie podpowiedział jej, że w ten sposób może upuści krew. Gdyby do tego doszło, zepsułaby wszystko, ostatecznie zgubiona, dlatego w pośpiechu rozprostowała palce, dłonie mocno przyciskając do ud. Napięcie wciąż się utrzymywało, zresztą jak wiszące w powietrzu poczucie zagrożenie. W efekcie miała wrażenie, że przez cały czas wisi nad nią niebezpieczeństwo – zupełnie jak ostrze gilotyny, które w każdej chwili mogło na nią opaść.
Nie była pewna, jak długo obie trwały w ciszy. Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim raz jeszcze spróbowała się podnieść. Tym razem Layla nawet nie drgnęła, jednak trudno było stwierdzić czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie. Wszystko było nie takie jak powinno, chociaż dopiero w tamtej chwili zaczynało do niej docierać to, jak beznadziejnie prezentowała się sytuacja. Jasne, zrozumiała problem w chwili zaginięcia Layli, niemniej mierząc się z tym teraz, a na dodatek widząc ciotkę w takim stanie…
– Lay? – rzuciła z wahaniem przestrzeń. W zasadzie ograniczyła się do nic nieznaczącego poruszenia wargami, ale wiedziała, że jeśli wampirzyca jest przytomna, to w zupełności wystarczy. – La li laj…? – zaryzykowała raz jeszcze, czując się przy tym jak mała, zagubiona dziewczynka.
Jakby nie patrzeć, taka właśnie była. Z trudem dźwignęła się na nogi, dopiero w tamtej chwili w pełni uprzytomniając sobie, jak bardzo drży. Dopiero w tamtej chwili we znaki dał jej się ból – i to nie tylko głowy, ale całego ciała, zwłaszcza że wciąż ze wszystkich sił napinała mięśnie. W efekcie sama nie była pewna, jakim cudem wciąż mogła utrzymać się na nogach, ostatecznie zmuszona znów usiąść na wystającej ze ściany metalowej półce, gdzie wcześniej się obudziła.
Cisza dzwoniła jej w uszach. Mało kiedy doświadczało się aż tak przenikliwego milczenia, nawet jeśli przerywanego biciem trzepocącego się w piersi serca albo łapczywie chwytanym oddechem. Jocelyne miała wrażenie, że jeśli tak dalej pójdzie, najzwyczajniej w świecie oszaleje, więc nabrała powietrza do płuc, gotowa odezwać się raz jeszcze.
– Nic… Już… już dobrze… – doszedł ją jakby z oddali przytłumiony głos Layli. To wystarczyło, żeby odetchnęła, przynajmniej na chwilę. – Ale siedź tam, gdzie siedzisz. Ja…
Nie dokończyła, ale to wydawało się zbędne.
– W porządku – zgodziła się pośpiesznie Jocelyne. Dla pewności zacisnęła palce na krawędzi metalowej powierzchni, służącej jej za siedzisko. – Layla…?
– Jak się czujesz?
Prawie że prychnęła, słysząc to pytanie. Słodka bogini, przecież to ona powinna zadawać to pytanie!
– A ty? – zniecierpliwiła się. – Co ci jest? To głód…? – zaczęła, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne pytania, urwała jednak, widząc jak Layla ledwo zauważalnie kiwa głową.
– Zrobiłam ci krzywdę?
Jocelyne zacisnęła usta, porażona wręcz desperackim wydźwiękiem tego jednego pytania. Znów odniosła wrażenie, że Layla płakałam albo że przynajmniej była tego bliska, w miarę jak zaczęło do niej docierać, co takiego się wydarzyło. Chociaż to wydawało się niemożliwe, jeszcze bardziej spróbowała wcisnąć się w kąt celi, zupełnie jakby liczyła, że jakimś cudem uda jej się przeniknąć na drugą stronę, żeby gdzieś zniknąć.
„Druga strona”. Coś w tym sformułowaniu wystarczyło, żeby Joce zaczęła jeszcze bardziej niespokojnie drżeć.
– J-jestem… – Zamilkła, po czym odchrząknęła i zaczęła raz jeszcze, tym razem nie pozwalając sobie na nawet najmniejsze drżenie głosu albo jąkanie. – Jestem cała – zapewniła pośpiesznie, siląc się na jak najłagodniejszy ton. Tak mogłaby przemawiać do dziecka albo kociaka, którego dostała od Allegry, jednak to wydało się dziewczynie właściwe. – Nic mi nie zrobiłaś – dodała z przekonaniem.
Naprawdę w to wierzyła. To, że wcześniej ją odepchnęła, nie miało znaczenia, niezależnie od siły, której musiała do tego użyć. Przecież cały czas chodziło o bezpieczeństwo, prawda? Layla zrobiła to, żeby ją chronić, więc tym bardziej nie powinna mieć do siebie pretensji.
Przez kilka kolejnych sekund panowała znajoma już cisza. Joce zawahała się, rozważając to czy wampirzyca zasnęła, czy może po prostu ważyła jej słowa, próbując doszukać się ewentualnego kłamstwa.
Miała nawet o to zapytać, jednak wtedy Layla zdecydowała się odezwać.
– To… dobrze. Bardzo dobrze.
Nie powiedziała niczego więcej, zupełnie jakby tych kilka słów kończyło wszelaką dyskusję. Brzmiała przy tym na wyczerpaną i dopiero wtedy Joce pojęła, jak wiele wysiłku w panowanie nad sobą wampirzyca musiała wkładać już w chwili, w której znajdowały się poza celą. Teraz wydawała się wyczerpana, a każdy, nawet najdrobniejszy błąd…
Nie. Joce zdecydowanie wolała się nad tym nie zastanawiać.
Znów zapanowała cisza, a czas leniwie płynął dalej.

1 komentarz:

  1. Dobry wieczór!
    Wracam do Was z wielką ulgą, zwłaszcza że ostatnie dwa tygodnie były chyba najbardziej burzliwymi, jakich doświadczyłam w ostatnim czasie. Innymi słowy, wylądowałam w szpitalu, stąd kolejna przerwa, którą – mam nadzieję – mi wybaczycie :) Czuję, że to już ostatni raz, tym bardziej że rozwiązanie problemów zdrowotnych sprawiło, że kilka rozdziałów, które mam w zapasie, dosłownie pisało się samych. Wracam do Was z energią, której nie miałam od dawna, co cieszy mnie zwłaszcza z racji tego, że właśnie weszliśmy w finał tej księgi. W końcu :D
    No cóż, z mojej strony to wszystko. Pozostaje mi mieć nadzieję, że od tej chwili publikowanie przyjdzie mi równie łatwo, co i przez wszystkie te lata.
    Do napisania!

    Nessa.

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa