Jocelyne
Ocknęła się gwałtownie, dysząc
przy tym tak, jakby chwilę wcześniej przebiegła maraton. Poderwała się do
pozycji siedzącej, mimochodem zauważając, że ktoś przykrył ją czymś, co
ostatecznie uznała za rozpinany sweterek. Potrzebowała chwili, by wyczuć na nim
słodki, aż nazbyt charakterystyczny zapach Layli, pomieszany z całą masą
innych, o wiele mniej przyjemnych woni – coś jak dym, krew i…
Zacisnęła
usta. Nie rozpoznawała tego ostatniego, choć może o wiele właściwszym
stwierdzeniem było to, że nie chciała wypowiedzieć na głos tego, co w oczywisty
sposób przyszło jej na myśl. Jasne, że wiedziała z czym miała do czynienia
– musiałaby skłamać, gdyby stwierdziła, że jest inaczej. Musiała wiedzieć,
nawet jeśli w rzeczywistości tego nie chciała, zwłaszcza że w grę
wchodziło coś, czym została naznaczona wbrew sobie, być może nawet przed tym,
jak w ogóle się urodziła.
Śmierć.
Zadrżała,
po czym bezwiednie powiodła wzrokiem dookoła. W pamięci wciąż miała
intensywne resztki snu, którego doświadczyła chwilę wcześniej, jednak z jakiegoś
powodu nie potrafiła przypomnieć sobie jego treści. Machinalnie przeczesała
włosy palcami, odgarniając sobie z czoła wilgotną od potu grzywkę. Jasne
loki kleiły jej się do policzków i twarzy, Jocelyne zaś nie pierwszy raz
czuła się tak, jakby dopiero co wyrwała się ze snu wywołanego wysoką gorączką.
W głowie jej wirowało, a niespójne obrazy mieszały się ze sobą,
podczas gdy ona sama czuła, że za wszelką cenę powinna je uporządkować.
Chodziło o coś ważnego – nawet bardzo – kiedy zaś skupiła się bardziej,
gdzieś w głowie usłyszała dwa nieco podniesione, przeplatające się głosy.
Z wolna
wypuściła powietrze z płuc, zmuszając się do tego, by zachować spokój.
„Tylko powoli… Zaraz zaczniesz się jąkać, jeśli się nie uspokoisz” –
przypomniała sobie słowa, które w przeszłości słyszała wielokrotnie,
zwłaszcza od rodziców. Tym razem oczywiście nie zamierzała niczego mówić,
a tym bardziej tłumaczyć, ale miała wrażenie, że raz po raz powtarzana
rada okaże się kluczowa również teraz, gdy próbowała zapanować nad mętlikiem
w głowie.
Nie od razu
przypomniała sobie, w jakich okolicznościach straciła przytomność. W ostatnim
czasie to zdarzało jej się tak wiele razy, że już praktycznie nie zwracała na
to uwagi, zupełnie jakby częste omdlenia stanowiły jakąś wyjątkowo osobliwą,
ale za to należącą do niej cechę. Oczywiście,
razem z widzeniem umarłych, wskrzeszaniem i bogini raczy wiedzieć
czym jeszcze, pomyślała z przekąsem, jednak w najmniejszym nawet
stopniu nie poczuła się tą myślą rozbawiona.
Mimo
wszystko spokojne podejście pomogło, pozwalając jej choć po części zapanować
nad tłukącym się w piersi sercem i przyśpieszonym oddechem. Co
więcej, w końcu zdołała przyzwyczaić oczy do panujących dookoła ciemności.
Chociaż wciąż była zgrzana, wyraźnie uderzył w nią panujący w tym
dziwnym miejscu chłód i to sprawiło, że znowu zaczęła dygotać. Co prawda
to nie był ten sam rodzaj zimna, który kojarzył jej się z obecnością
jakiejkolwiek duszy (zabawne, ale chyba naprawdę zaczynała do tych zdolności
przywykać), ale i tak wystarczył, by Joce poczuła swego rodzaju ulgę.
Okej, tym razem raczej nie miała powodu, żeby krzyczeć i za wszelką cenę
próbować uciekać przed istotą, która i tak miała nad nią przewagę z racji
swojego… hm, stanu, ale to i tak niczego nie ułatwiało.
Nie, skoro
nie wiedziała co dalej.
Spróbowała
rozejrzeć się dookoła, ośmielona tym, że przynajmniej nie miała natrafić
wzrokiem na kogoś (albo coś), czego zdecydowanie nie chciała widzieć.
Najpewniej. Sęk w tym, że nawet mimo wszystko wyostrzone zmysły i czas,
który spędziła w mroku, nie pozwoliły jej zauważyć żadnych konkretnych
kształtów. Wiedziała jedynie, że leży na czymś, co wyglądało jak metalowa,
wystająca ze ściany pustka, stanowiąca właściwie jedyne wyposażenie malutkiego,
przypominającego celę pokoiku. Naprzeciwko widziała coś, co dopiero po chwili
zidentyfikowała jako przeszkloną ścianę, prowadzącą na również pogrążony
w niemalże całkowitych ciemnościach korytarz. Być może gdzieś w dalszej
części paliło się jakiekolwiek światło, którego resztki docierały aż do tego
miejsca, ale nie miała co do tego pewności.
Usiadła,
spuszczając stopy na posadzkę. W pierwszym odruchu zawirowało jej w głowie,
ale nie na tyle, by poczuła się jakkolwiek zrażona do pomysłu stawania. Czuła
się jak w potrzasku, co jedynie pogarszało sytuację, zwłaszcza kiedy
uprzytomniła sobie, że znalazła się sama na naprawdę niewielkiej, ograniczonej
powierzchni. Na dodatkiem w całkowitych ciemnościach, w miejscu,
w którym – jak zdążyła zauważyć – telepatia została wystarczająco
stanowczo stłamszona. To było tak, jakby ktoś nagle zamknął ją w srebrzystym
pudełku, nie pozostawiając nic prócz ciszy i narastającego poczucia
beznadziei.
Strach
chwycił ją za gardło, na dłuższą chwilę niemalże odbierając oddech. Jocelyne
potrzebowała kilku następnych sekund, by przynajmniej spróbować zapanować nad
narastającym z każdą koleją chwilą niepokojem. Nie… Nie, nie, nie… Miała klaustrofobię? Nigdy się nad tym nie
zastanawiała, ale też nigdy wcześniej nie wylądowała w takim miejscu
i takich warunków. To zresztą nie było istotne, skoro i tak miała
wrażenie, że bardzo niewiele brakuje, by jednak osunęła się na ziemię, zanosząc
szlochem. Co prawda wiedziała, że płacz niczego by nie zmienił, a ona
powinna pozostać czujna i skupić się na tym, co najważniejsze – a więc
na próbie ucieczki – ale to wcale nie było takie proste, skoro ostatecznie
została sama.
Serce jak
na zawołanie zabiło jej mocniej, ledwo tylko uświadomiła sobie, co to oznacza.
Layla i Claire… Gdzie były? Pamiętała rozmowę z Simonem i swego
rodzaju obietnicę tego, że nikomu nic się nie stanie, ta jednak wydawała się
równie odległa, co i resztki umykającego z jej umysłu snu. Trudno
zresztą, by choć zastanawiała się nad znaczeniem wypowiedzianych przez tamtego
mężczyznę słów, skoro ostatecznie przebudziła się w takich warunkach. Nie
mogła pozbyć się wrażenia, że śpiąc znajdowała się w o wiele
przyjemniejszych warunkach.
Kwiecista łąka.
Leżała na zalanej słońcem, kwiecistej łące
i…
Zacisnęła
powieki, krzywiąc się nieznacznie, kiedy załomotało jej w skroniach. Znów
poczuła nieprzyjemny ucisk w gardle, tym razem wydający się komunikować,
że jak najszybciej powinna przypomnieć sobie coś bardzo, ale to bardzo ważnego,
jednak machinalnie wyparła to poczucie ze świadomości. Zaraz po tym z jękiem
nachyliła się do przodu, bezwiednie zaciskając palce na gardle, kiedy znowu
zaschło jej w gardle.
A potem
zamarła, uświadamiając sobie, że coś ciasno przylegało do skóry jej szyi.
To była
gładka, wciąż chłodna obręcz – być może metalowa, chociaż materiał, z jakiego
została zrobiona, pozostawał dla Joce najmniej istotny. Liczyło się przede
wszystkim to, że z miejsca pomyślała o tej dziwnej obroży, którą
zaobserwowała u Layli i która z miejsca zaczęła napawać ją
silnym, trudnym do wytłumaczenia niepokojem.
Jocelyne
zamarła w bezruchu, przez kilka następnych sekund będąc w stanie
skupiać się wyłącznie na kolejnych nierównych, spazmatycznie chwytanych
wdechach. Łapała powietrze niemalże jak ryba, samej sobie nie potrafiąc
wytłumaczyć, skąd brał się ten dziwny, wręcz przyprawiający o mdłości
strach, który jak na zawołanie pojawił się w chwili, w której również
u siebie odkryła tę niecodzienną ozdobę. Mogła tylko zgadywać do czego
służyła ta obrożo podobna rzecz, ale nawet w tej sytuacji jedno wydawało
się aż nazbyt oczywiste: do niczego dobrego.
Wciąż
o tym myślała, kiedy w oszołomieniu zdołała wychwycić coś jeszcze.
Właściwie sama nie była pewna, jakim cudem przez tyle czasu nie wychwyciła
drugiego oddechu – o wiele cichszego, choć niemniej urywanego co jej
własny, Natychmiast wyprostowała się niczym struna, i to tak gwałtownie,
że w pośpiechu aż uderzyła tyłem głowy w ścianę celi. Nawet jeśli
w tamtej chwili pociemniało jej przed oczami, nie zauważyła tego, bardziej
przejęta targającymi ją emocjami. Inna sprawa, że dzięki swoim zdolnościom
mogła spodziewać się nieproszonych gości dosłownie w każdych
okolicznościach, ale tej możliwości wolała nie brać pod uwagę – przynajmniej na
razie.
Umarli nie
musieli oddychać. Zwykle zjawiali się bezszelestnie, niosąc ze sobą chłód
i ewentualne poczucie zagrożenia, jednak tym razem…
W końcu
dostrzegła drobną postać, wciśniętą w najbardziej oddalony od niej kąt
pomieszczenia. To było tak, jakby wręcz chciała pozostać niezauważona, nawet
jeśli w niewielkiej celi taka możliwość wydawała się graniczyć z cudem.
Oczy Jocelyne rozszerzyły się nieznacznie, zaraz też poderwała się na równe
nogi i nie zastanawiając nad ewentualnymi konsekwencjami, dosłownie
zmaterializowała przy opartym o ścianę ciele.
– Layla!
Jej głos
zabrzmiał dziwnie, wręcz piskliwie, przez co ledwo samą siebie zrozumiała.
Zaraz po tym ścisnęło ją w gardle, bynajmniej nie za sprawą ciążącej na
szyi obręczy. Gdyby nie to, że dookoła panowała ciemność, obraz jak nic
rozmazałby jej się przed oczami, w odpowiedzi na zbierające się pod powiekami
łzy. Co prawda kamień dosłownie spadł jej z serca, kiedy uprzytomniła
sobie obecność ciotki, ale to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, skoro
wyraźnie widziała, że coś jest nie tak.
Spróbowała
dotknąć ramienia wampirzycy, gotowa potrząsnąć z nią, by upewnić się,
czego powinna się spodziewać. Słodka bogini, nigdy wcześniej nie przypuszczała,
że w ogóle będzie miała do czynienia z kruchą, ledwo łapiącą oddech
Laylą – jej Li li laj, Laj Laj czy
jak tam przywykła nazywać ją jako dziecko. Wszystko było nie tak i chociaż
nade wszystko pragnęła nad tym zapanować, w żaden sposób nie potrafiła
wyobrazić sobie, jak mogłaby dziewczynie pomóc.
To była
wampirzyca, tak? Musiała o tym pamiętać, raz po raz powtarzając sobie, że
zabicie kogoś takiego jak Layla, stanowiło nie lada wyczyn. Nawet gdyby ktoś
dźgnął ją kołkiem albo jednak postrzelił… Wampirzyca,
pomyślała z uporem, uczepiając się tego słowa niczym kotwicy. Miała
wrażenie, że wyłącznie w ten sposób zdoła utrzymać się przy zdrowych
zmysłach. Poza tym oddycha. Ona po
prostu…
Nie zdążyła
dokończyć myśli. Nim w ogóle zastanowiła się nad tym, co działo się wokół
niej, została dosłownie odrzucona na drugi kraniec celi. Aż zabrakło jej tchu,
kiedy plecami uderzyła o ścianę, jednak o wiele bardziej wytrąciło ją
z równowagi to, przez kogo została w ten sposób potraktowana. Mogła
wyobrazić sobie wiele rzeczy, ale zdecydowanie nie Laylę, która próbuje ją
skrzywdzić, o podniesieniu nań ręki nie wspominając. To, że tak po prostu
została zaatakowana…
– Nie
zbliżaj się! – Ten głos zabrzmiał zimno i obco, niemalże histerycznie.
Jasne, że go znała, zwłaszcza że doskonale wiedziała, z kim ma do
czynienia, ale i tak pomyślała, że to niemożliwe. – Nie zbliżaj…
Dalsza
część wypowiedzi zabrzmiała o wiele bardziej jak Layla, a przy tym
wręcz ludzko i… porażająco krucho. A potem głos kobiety po prostu się
załamał i przerodził w szloch, co wytrąciło Jocelyne z równowagi
bardziej niż cokolwiek innego. Tkwiła pod ścianą, praktycznie nie czując bólu,
który oszołomił ją w chwili uderzenia. W tamtej chwili dominowały
przede wszystkim szok i dezorientacja, oba stopniowo przybierające na
sile, zwłaszcza kiedy uprzytomniła sobie, że Layla naprawdę płakała.
Spróbowała
podnieść się na rękach, ale zaniechała tego, kiedy ciotka bez jakiego ostrzeżenia
spojrzała w jej stronę. Joce zastygła w bezruchu, zdolna co najwyżej
patrzeć w parę lśniących, pozbawionych jakichkolwiek emocji tęczówek barwy
świeżej krwi. Wiedziała, co to oznacza, ale choć w tamtej chwili wszystko
powinno stać się jasne, dziewczyna nie poczuła się ani odrobinę pewniej – wręcz
przeciwnie.
Nie ruszaj się… Po prostu się nie ruszaj,
nakazała sobie stanowczo, dla odmiany sama wciskając się w róg celi.
Spróbowała wstrzymać oddech, a przynajmniej przestać łapać oddech przez
usta tak głośno, jak cudem uratowana topielica, to jednak wydawało się bez
znaczenia, skoro serce tak czy inaczej waliło jej jak młotem. „Hej, tutaj
jestem! Zjedz mnie!” – wydawało się komunikować całe jej ciało, w aż
nazbyt wyrazisty sposób komunikując potencjalnego łowcę, że wystraszona
zwierzyna łowna znajdowała się gdzieś na wyciągnięcie ręki.
Layla tego nie zrobi… nie mogłaby…
To była
głupia myśl i Jocelyne doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Kiedy
w grę wchodził instynkt, jakiekolwiek więzy rodzinne przestawały mieć
znaczenie. Przecież dorastała z tą świadomością, od samego początku mając
wpajane, że nawet jedna kropelka krwi mogła postawić ją na straconej pozycji.
Fakt, że przez całe lata nie spotkało ją nic złego, był wyłącznie łutem
szczęścia oraz tym, że od samego początku była dla każdego oczkiem w głowie.
Wprawa robiła swoje miłość też, ale to niczego nie zmieniało – nie w skrajnych
sytuacjach jak chociażby ta teraz. Gdzieś na krawędzi świadomości oczywiście
zawsze tkwiła myśl, że coś mogłoby pójść nie tak, ale machinalnie ją
ignorowała, uważając za coś absolutnie nieprawdopodobnego.
Jej własna
głupota.
Uciekła
wzrokiem gdzieś w bok, nie będąc w stanie spoglądać w te
niepokojące, jarzące się w ciemnościach oczy, to jednak okazało się
niemożliwe. Nie była w stanie tak po prostu zignorować zagrożenia,
zwłaszcza kiedy to okazało się aż tak materialne. Wiedziała, co potrafił
zdziałać wampir poza kontrolą, czasami biorąc pod uwagę, że może kiedyś będzie
musiała uciekać, ale zdecydowanie łatwej przychodziło jej wyobrażenie sobie, że
to wujek Rufus straci cierpliwość. Wiedziała, że to w jego przypadku możliwe,
a w przeszłości zdarzało się dość często. Tak, to mogła wziąć pod
uwagę, bo choć wampir nigdy jej nie skrzywdził, zwłaszcza przez wzgląd na
Laylę, czasami w jego towarzystwie wyczuwała, że z łatwością mógłby –
z tym, że najzwyczajniej w świecie nie chciał.
Mocniej
wtuliła się w ścianę. Gdyby to stało się gdzieś w domu albo
jakimkolwiek innym miejscu, mogłaby spróbować uciec. Nie była całkowicie
bezbronna, nawet jeśli telepatia wciąż lubiła wymykać jej się spod kontroli.
Wiedziała, że drapieżcy nie należało prowokować, jednak tata zawsze powtarzał,
że jeśli nie była w stanie walczyć, powinna uciekać. Cząstka
nieśmiertelności, którą w sobie miała, w połączeniu z telepatią
powinna wystarczyć, a jednak…
Cóż, nie
w zamknięciu.
Nikt nie
powiedział jej, co powinna zrobić, gdyby znalazła się w malutkim pokoiku
z wyraźnie spragnionym wampirem.
Oddychała
szybko i płytko, tak samo nierówno, co i wciąż wpatrzona w nią
Layla. Sytuacja była co najmniej nierealna – i to nie tylko dlatego, że
z głodem w oczach spoglądała na nią ukochana ciotka. Siedziały
w dwóch przeciwległych kątach celi, obie przerażone i wpatrzone
w siebie nawzajem. Do Jocelyne z opóźnieniem dotarło, że obie
płakały, najpewniej z różnych powodów, ale to wydawało się najmniej
istotne. Kolejne sekundy wydawały się ciągnąc w nieskończoność, zupełnie
jakby czas się zatrzymał, choć to przecież nie było możliwe.
Jedno uderzenie serca…
…dwa…
…trzy…
– Joce…
Szept był
ledwo słyszalny, ale to wystarczyło. Co prawda nawet nie drgnęła, a nawet
nie odważyła się głośniej odetchnąć, niemniej i tak poczuła się lepiej.
Również czerwony błysk w oczach Layli przygasł, najpewniej wracając do
naturalnego dla niej błękitu, chociaż w ciemnościach nie mogła tego
zobaczyć. Widziała jedynie, że wampirzyca nieznacznie się przesunęła, z jękiem
odchylając głowę w tył i na powrót zamierając w bezruchu.
Jocelyne
nawet nie drgnęła, zmuszając się do cierpliwego oczekiwania. Nasłuchiwała,
jednocześnie nerwowo napinając mieście. Nie zdawała sobie z tego sprawy,
zresztą jak i ze sposobu, w jaki wbiła paznokcie w skórę, póki
zdrowy rozsądek nie podpowiedział jej, że w ten sposób może upuści krew.
Gdyby do tego doszło, zepsułaby wszystko, ostatecznie zgubiona, dlatego w pośpiechu
rozprostowała palce, dłonie mocno przyciskając do ud. Napięcie wciąż się
utrzymywało, zresztą jak wiszące w powietrzu poczucie zagrożenie. W efekcie
miała wrażenie, że przez cały czas wisi nad nią niebezpieczeństwo – zupełnie
jak ostrze gilotyny, które w każdej chwili mogło na nią opaść.
Nie była
pewna, jak długo obie trwały w ciszy. Miała wrażenie, że minęła cała
wieczność, zanim raz jeszcze spróbowała się podnieść. Tym razem Layla nawet nie
drgnęła, jednak trudno było stwierdzić czy to dobrze, czy może wręcz
przeciwnie. Wszystko było nie takie jak powinno, chociaż dopiero w tamtej
chwili zaczynało do niej docierać to, jak beznadziejnie prezentowała się
sytuacja. Jasne, zrozumiała problem w chwili zaginięcia Layli, niemniej
mierząc się z tym teraz, a na dodatek widząc ciotkę w takim
stanie…
– Lay? –
rzuciła z wahaniem przestrzeń. W zasadzie ograniczyła się do nic
nieznaczącego poruszenia wargami, ale wiedziała, że jeśli wampirzyca jest
przytomna, to w zupełności wystarczy. – La li laj…? – zaryzykowała raz jeszcze, czując się przy tym jak
mała, zagubiona dziewczynka.
Jakby nie
patrzeć, taka właśnie była. Z trudem dźwignęła się na nogi, dopiero
w tamtej chwili w pełni uprzytomniając sobie, jak bardzo drży.
Dopiero w tamtej chwili we znaki dał jej się ból – i to nie tylko
głowy, ale całego ciała, zwłaszcza że wciąż ze wszystkich sił napinała mięśnie.
W efekcie sama nie była pewna, jakim cudem wciąż mogła utrzymać się na
nogach, ostatecznie zmuszona znów usiąść na wystającej ze ściany metalowej
półce, gdzie wcześniej się obudziła.
Cisza
dzwoniła jej w uszach. Mało kiedy doświadczało się aż tak przenikliwego
milczenia, nawet jeśli przerywanego biciem trzepocącego się w piersi serca
albo łapczywie chwytanym oddechem. Jocelyne miała wrażenie, że jeśli tak dalej
pójdzie, najzwyczajniej w świecie oszaleje, więc nabrała powietrza do
płuc, gotowa odezwać się raz jeszcze.
– Nic… Już…
już dobrze… – doszedł ją jakby z oddali przytłumiony głos Layli. To
wystarczyło, żeby odetchnęła, przynajmniej na chwilę. – Ale siedź tam, gdzie
siedzisz. Ja…
Nie
dokończyła, ale to wydawało się zbędne.
– W porządku
– zgodziła się pośpiesznie Jocelyne. Dla pewności zacisnęła palce na krawędzi
metalowej powierzchni, służącej jej za siedzisko. – Layla…?
– Jak się
czujesz?
Prawie że
prychnęła, słysząc to pytanie. Słodka bogini, przecież to ona powinna zadawać
to pytanie!
– A ty?
– zniecierpliwiła się. – Co ci jest? To głód…? – zaczęła, w pośpiechu
wyrzucając z siebie kolejne pytania, urwała jednak, widząc jak Layla ledwo
zauważalnie kiwa głową.
– Zrobiłam
ci krzywdę?
Jocelyne
zacisnęła usta, porażona wręcz desperackim wydźwiękiem tego jednego pytania.
Znów odniosła wrażenie, że Layla płakałam albo że przynajmniej była tego
bliska, w miarę jak zaczęło do niej docierać, co takiego się wydarzyło.
Chociaż to wydawało się niemożliwe, jeszcze bardziej spróbowała wcisnąć się
w kąt celi, zupełnie jakby liczyła, że jakimś cudem uda jej się przeniknąć
na drugą stronę, żeby gdzieś zniknąć.
„Druga strona”. Coś w tym sformułowaniu
wystarczyło, żeby Joce zaczęła jeszcze bardziej niespokojnie drżeć.
– J-jestem…
– Zamilkła, po czym odchrząknęła i zaczęła raz jeszcze, tym razem nie
pozwalając sobie na nawet najmniejsze drżenie głosu albo jąkanie. – Jestem cała
– zapewniła pośpiesznie, siląc się na jak najłagodniejszy ton. Tak mogłaby
przemawiać do dziecka albo kociaka, którego dostała od Allegry, jednak to
wydało się dziewczynie właściwe. – Nic mi nie zrobiłaś – dodała z przekonaniem.
Naprawdę
w to wierzyła. To, że wcześniej ją odepchnęła, nie miało znaczenia,
niezależnie od siły, której musiała do tego użyć. Przecież cały czas chodziło
o bezpieczeństwo, prawda? Layla zrobiła to, żeby ją chronić, więc tym
bardziej nie powinna mieć do siebie pretensji.
Przez kilka
kolejnych sekund panowała znajoma już cisza. Joce zawahała się, rozważając to
czy wampirzyca zasnęła, czy może po prostu ważyła jej słowa, próbując doszukać
się ewentualnego kłamstwa.
Miała nawet
o to zapytać, jednak wtedy Layla zdecydowała się odezwać.
– To…
dobrze. Bardzo dobrze.
Nie
powiedziała niczego więcej, zupełnie jakby tych kilka słów kończyło wszelaką
dyskusję. Brzmiała przy tym na wyczerpaną i dopiero wtedy Joce pojęła, jak
wiele wysiłku w panowanie nad sobą wampirzyca musiała wkładać już w chwili,
w której znajdowały się poza celą. Teraz wydawała się wyczerpana,
a każdy, nawet najdrobniejszy błąd…
Nie. Joce
zdecydowanie wolała się nad tym nie zastanawiać.
Znów
zapanowała cisza, a czas leniwie płynął dalej.
Dobry wieczór!
OdpowiedzUsuńWracam do Was z wielką ulgą, zwłaszcza że ostatnie dwa tygodnie były chyba najbardziej burzliwymi, jakich doświadczyłam w ostatnim czasie. Innymi słowy, wylądowałam w szpitalu, stąd kolejna przerwa, którą – mam nadzieję – mi wybaczycie :) Czuję, że to już ostatni raz, tym bardziej że rozwiązanie problemów zdrowotnych sprawiło, że kilka rozdziałów, które mam w zapasie, dosłownie pisało się samych. Wracam do Was z energią, której nie miałam od dawna, co cieszy mnie zwłaszcza z racji tego, że właśnie weszliśmy w finał tej księgi. W końcu :D
No cóż, z mojej strony to wszystko. Pozostaje mi mieć nadzieję, że od tej chwili publikowanie przyjdzie mi równie łatwo, co i przez wszystkie te lata.
Do napisania!
Nessa.