3 marca 2018

Dwieście osiemdziesiąt cztery

Jocelyne
Miała wrażenie, że już powinna przywyknąć do omdleń. W zasadzie już nawet nie była pewna, który raz w ostatnim czasie zdarzyło jej zapaść się w pustkę. Powoli zaczynała to uznawać za coś normalnego, tak jak i poczucie zagubienia, które towarzyszyło jej za każdym razem, gdy odzyskiwała świadomość. Co prawda nie przepadała za tym stanem, ale i tak nie była w stanie zrobić niczego, by w jakikolwiek sposób na to uczucie wpłynąć. To było tak, jakby trwanie gdzieś na pograniczu jawy i snu należało do jednego z „uroków” daru, który posiadała, chociaż Jocelyne sama nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie.
Tak czy inaczej, Joce nie po raz pierwszy towarzyszyło wrażenie, że się unosiła. Paradoksalnie czuła się przy tym słabo, gotowa przysiąc, że grawitacja w jakiś niepojęty sposób działała na nią z podwójną siłą. Przez to coś tak prozaicznego jak otwarcie oczu i choćby rozejrzenie się dookoła, wydało się dziewczynie co najmniej wymagającym, niemożliwym do realizacji zadaniem.
– Przesadzasz, Dylan… Mówię ci, że przesadzasz – doszło ją jakby z oddali.
W pierwszym odruchu skrzywiła się, czując nieprzyjemne pulsowanie w skroniach. Już pamiętała dlaczego odpłynęła, aż za dobrze pamiętając niespójne szepty, które towarzyszyły jej niemalże przez cały czas, odkąd znalazła się… gdzieś. Wciąż nie miała pojęcia, w jaki sposób powinna określić to dziwne miejsce, które zajmowali łowcy, niemniej kwestia nazewnictwa wydała się Jocelyne drugorzędna.
O ile ważniejsze było to, że wyraźnie słyszała głosy. Co więcej, rozpoznawała najwyraźniejszy z nich – dziewczęcy, zatroskany i zdradzający przede wszystkim irytację. Gniew absolutnie nie pasował do Rosy, a jednak wszystko wskazywało na to, że dusza była rozdrażniona – i że najwyraźniej przyczyną takiego stanu był właśnie niejaki Dylan.
Joce zawahała się, coraz bardziej zdezorientowana i oszołomiona. Rosa…, pomyślała i uczepiła się tego jednego imienia, dochodząc do wniosku, że było niczym zwiastun jakże upragnionego bezpieczeństwa. Co prawda obecność przyjaciółki jeszcze niczego nie rozwiązywała, ale na pewno dodawała Jocelyne przynajmniej odrobinę pewności siebie. Rosie mogła ufać, a ta chciała dla niej dobrze, a to zdecydowanie pozostawało dla niej ważną kwestią.
Gdyby mogła jeszcze w jakiś sposób zareagować, choćby tylko w ten sposób, że zdołałaby się odezwać…
– Czyli co? Siedzimy i obserwujemy? – zapytał ktoś i tym razem Jocelyne nie miała wątpliwości, że głos należał do mężczyzny. Co więcej, była gotowa przysiąc, że gdzieś już go słyszała, ale… – Wydawało mi się, że nazywasz Joce swoją przyjaciółką.
– Bo to prawda! – obruszyła się Rosa. Brzmiała na co najmniej urażoną tym, że ktoś mógłby podważyć jej intencje. – Ja po prostu…
– Po prostu się boisz – podsunął usłużnie rozmówca.
Po tych słowach zapanowała długa, wymowna cisza. Jocelyne zdołała wychwycić, że ktoś – najpewniej Rosa – gwałtownie nabrał powietrza do płuc, tym samym zdradzając, że to krótkie stwierdzenie miało więcej sensu, niż mogłoby się początkowo wydawać. Joce wciąż nie miała pewności, co tak naprawdę to oznaczało i co powinna sądzić o rozmowie tej dwójki, ale mimo wszystko…
– To nie tak. – Głos Rosy był cichy, a przy tym niemalże błagalny. – Ale zasady są jasne. Nie chcę sprawdzać, co się stanie, jeśli spróbujemy je złamać.
– I czym to się różni od tego, co powiedziałem? – zapytał z powątpiewaniem mężczyzna. – Boisz się.
– Mam powody.
Tym razem w odpowiedzi na słowa Rosy parsknął pozbawionym wesołości, nieco wymuszonym śmiechem.
– Ja też – zauważył z przekonaniem. – Z tym, że ja jestem martwy. Zasadniczo wszystko mi jedno, więc wolę przejmować się żywymi… Póki jeszcze nie dołączyli do nas – dodał z naciskiem i to wystarczyło, żeby po raz kolejny zamknąć Rosie usta.
Coś w tych słowach sprawiło, że Jocelyne mimowolnie zadrżała, nagle zaniepokojona. W porządku, nie pierwszy raz obcowała z umarłymi, w gruncie rzeczy już przyzwyczajona do tego, że balansowała gdzieś na granicy dwóch światów. Od samego początku wręcz nienaturalnym było to, że z jakiegoś powodu miała wgląd do miejsca, do którego sama nie przynależała. To oraz świadomość, że granica między życiem a śmiercią mogła okazać się wręcz przesadnie cienka, już od dłuższego czasu nie dawało jej spokoju, zwłaszcza w tamtej chwili wydając czymś co najmniej niepokojącym.
Nie, zdecydowanie nie chciała się nad tym zastanawiać. Ale i tak paradoksalnie nie mogła pozbyć się wrażenia, że wystarczyło naprawdę niewiele – choćby zwykły, nawet najbardziej niefortunny zbieg okoliczności – by wydarzyło się coś złego.
Ta myśl ją przerażała, sprawiając, że tym bardziej nie miała ochoty na to, by otworzyć oczy.
Wyraźnie wyczuła ruch, nagle uświadamiając sobie, że ktoś znalazł się tuż obok niej. Wyraźnie czuła na sobie przenikliwe spojrzenie, jednak nie była w stanie stwierdzić, czego powinna spodziewać się po intencjach obserwującej ją osoby. To wystarczyło, żeby poczuła się jeszcze bardziej nieswojo, zwłaszcza że dookoła panowała nieprzenikniona, nienaturalna wręcz cisza. Gdyby przynajmniej miała pewność, że Rosa jest wciąż w pobliżu i w razie potrzeby może ją osłonić…
– Cześć.
Aż zesztywniała, co najmniej wytrącona z równowagi spokojnym, męskim głosem, który rozbrzmiał tuż obok niej. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc, po czym cicho jęknęła, uświadamiając sobie, że w ten sposób popełniła błąd. Chciała czy też nie, już nie była w stanie udawać, że jest nieprzytomna. Co więcej, nagle poczuła się wręcz zobowiązana, żeby otworzyć oczy, woląc nie sprawdzać, co mogłoby się wydarzyć, gdyby tego odmówiła.
Potrzebowała kilku następnych sekund, by zebrać myśli i zareagować w jakiś sensowny sposób. Chociaż nie sądziła, że to możliwe, otwarcie oczu przyszło jej o wiele łatwej, niż początkowo mogłaby się spodziewać. Zamrugała nieco nieprzytomnie, po czym z wolna usiadła, wspierając się na rękach i w końcu decydując rozejrzeć dookoła.
A potem już tylko siedziała i tępo wodziła wzrokiem na prawo i lewo, próbując zrozumieć jakim cudem znalazła się na samym środku zalanej słonecznym blaskiem polany.
Zmrużyła oczy w blasku dnia, coraz bardziej zdezorientowana. W tamtej chwili nie miała już wątpliwości co do tego, że najpewniej śniła. Żadne inne rozwiązanie nie wchodziło w grę, przynajmniej na pierwszy rzut oka, chociaż i tak poczuła się dziwnie. Nie przypominała sobie, kiedy ostatnim razem któryś z jej snów wyglądał w przyjemny, bezpieczny sposób. Nie spodziewała się tego zwłaszcza po wszystkim, co działo się w ostatnim czasie, przyzwyczajona do tego, że zwykle musiała korzystać z pomocy ojca, by uniknąć koszmarów. W pewnym momencie przyłapała się wręcz na tym, że wodząc wzrokiem po kolorowych, intensywnie pachnących kwiatach, próbowała doszukać się w nich czegokolwiek niewłaściwego, co mogłoby świadczyć o tym, że za moment wszystko pójdzie nie tak.
Nieznacznie potrząsnęła głowa, coraz bardziej zdezorientowana. Machinalnie objęła się ramionami, energicznie je pocierając, chociaż wcale nie było jej zimno. Wręcz przeciwnie – wyraźnie czuła na sobie ciepło promieni słonecznych, zupełnie jakby doświadczenie było czymś więcej, aniżeli wytworem jej wyobraźni. Dawno nie miała do czynienia z tak realistycznym snem, nie wspominając o tym, że nawet w Mieście Nocy nie spotykała aż tak urokliwych, zapadającym w pamięć miejsc. W efekcie była pewna, że widziała kwiecistą polankę po raz pierwszy, niezależnie od tego, czy ta pod pewnymi względami wydawała się znajoma. To i tak nie miało znaczenia, a Joce zbytnio obawiała się tego, co mogłoby się popsuć, gdyby tylko straciła koncentracje.
– Hm… Wszystko w porządku? W końcu mnie słyszysz – odezwał się ponownie Dylan i to wystarczyło, by wyrwać ją z zamyślenia.
Mimowolnie wzdrygnęła się, w końcu koncentrując się na tym, że nie była sama. Udało jej się wypatrzeć Rosę, zwłaszcza że ta niespokojnie krążyła tam i z powrotem, wyraźnie przygnębiona i niezdolna ustać w miejscu. Coś w widoku przyjaciółki sprawiło, że kamień dosłownie spadł Joce z serca, zwłaszcza kiedy upewniła się, że ma przy sobie kogoś, komu mogła zaufać. Co prawda w ostatnim czasie Rosa zachowywała się dziwnie, a później najzwyczajniej w świecie zniknęła, ale jej obecność i tak wydała się Jocelyne kojąca. Co więcej, mimochodem zauważyła, że jej przyjaciółka pierwszy raz wyglądała jak ktoś, kto w zupełności pasował do otaczającej ją, niemalże baśniowej rzeczywistości. Otoczona kwiatami i skąpana w jasnym świetle, wyglądała jak rusałka, leśni duszek albo inna równie niezwykła istota, podlegająca wszechobecnej naturze. Również w sposobie, w jaki poruszały się jej długie, płomiennorude loki, a materiał białej sukienki wił się wokół kostek, było coś hipnotyzującego i zachwycającego zarazem.
Jocelyne potrzebowała kilku kolejnych sekund, by w końcu skupić się na stojącej najbliżej niej postaci. Dylan – a przynajmniej zakładała, że właśnie tak miał na imię – zatrzymał się tuż obok, przynajmniej na pierwszy rzut oka wydając się nad nią górować, co wcale nie było trudne, skoro sama wciąż siedziała na ziemi. W pierwszej kolejności zwróciła uwagę na parę lśniących, wpatrzonych w nią oczu – szmaragdowych, przenikliwych tęczówkach, które na krótką chwilę wytrąciły ją z równowagi. Zamrugała, bezskutecznie próbując doprowadzić się do porządku, po czym z uwagą zmierzyła mężczyznę wzrokiem, po chwili wahania dochodząc do wniosku, że wyglądał… całkiem przyjaźnie. Nie miała pojęcia, co tak naprawdę zadecydowało o tym, że doszła do wniosku, że jednak mogła mu zaufać, ale to i tak wydawało się mało istotne, zwłaszcza jeśli śniła. Być może zachęcający uśmiech, a może to, że przez rude włosy przypominał jej Damiena – i to nawet pomimo tego, że w przypadku Dylana niesforne kosmyki sięgały aż do ramion. Jakkolwiek by nie było, wszystko w Jocelyne aż krzyczało, że była bezpieczna, niezależnie od logiczności takiego stwierdzenia.
– Ehm… – Przełknęła z trudem, bezskutecznie próbując oczyścić gardło. Z wolna wyprostowała się, mimowolnie uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Była gotowa przysiąc, że każda kolejna sekunda zwłoki sprawiała, że robiła z siebie jeszcze większą idiotkę, jednak nawet jeśli tak było, Dylan w żaden sposób nie dał jej tego odczuć. On czekał – tak po prostu i cierpliwie, chociaż nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie. – Hej – wykrztusiła z siebie w końcu.
Tak, zdecydowanie była na dobrej drodze, by udowodnić mu, że coś jednak było z nią nie tak. Co prawda miała prawo, żeby czuć się zdezorientowaną, zwłaszcza w obecnej sytuacji, ale mimo wszystko…
Niczego już nie rozumiała – z naciskiem na to, co działo się wokół niej.
– Więc widzisz. – Dylan uśmiechnął się blado, wyraźnie usatysfakcjonowany takim stanem rzeczy. Jocelyne mimowolnie spięła się, kiedy jak gdyby nigdy nic wyciągnął rękę w jej stronę. – Pomóc ci?
– Ja…
Niby co miała mu powiedzieć? Po raz kolejny zawahała się, tym razem bezmyślnie wpatrując w wyciągniętą ku niej dłoń. Ostatecznie ujęła ją, pozwalając, by Dylan pomógł jej stanąć na nogi. W pierwszym odruchu zachwiała się, wciąż oszołomiona nadmiarem bodźców, jednak prawie natychmiast zdołała uchwycić równowagę.
– Jak się czujesz? – wtrąciła Rosa, jednak decydując się odezwać. W końcu przestała niespokojnie krążyć, w zamian zatrzymując się i już tylko niespokojnie podrygując w miejscu.
– Zdezorientowana – oznajmiła pod wpływem impulsu.
To była pierwsza rzecz, która przyszła jej na myśl. W zasadzie wątpiła, by mogła czuć się jakkolwiek inaczej, zwłaszcza w tej sytuacji.
– Hm… Niekoniecznie o to mi chodziło – przyznała z wahaniem Rosa. – Ale to dobrze, tak sądzę.
– Mówiłem, że nic jej się nie stanie – przypomniał nieco cierpko Dylan.
Dziewczyna jedynie potrząsnęła głową.
– Ale mogło – oznajmiła z uporem.
Jocelyne doszła do wniosku, że woli nie wnikać w to, co tak naprawdę mała na myśli… Przynajmniej na razie. W zamian wymownie rozejrzała się dookoła, raz jeszcze spoglądając na słoneczną, przyjemną dla oka polankę. Tak, miejsce zdecydowanie było urokliwe i zadziwiająco prawdziwe, zachwycając nie tylko kolorami, ale przede wszystkim przyprawiającą o zawroty głosy słodyczą kwiatów. Miała wrażenie, że nagle została rzucona w sam środek dziczy i to w wyjątkowo słoneczne lato, co samo w sobie okazało się całkiem przyjemnym doświadczeniem.
– Gdzie jestem? – zapytała pod wpływem impulsu.
Teoretycznie to i tak nie powinno mieć dla niej znaczenia, zwłaszcza we śnie, ale z jakiegoś powodu nie mogła powstrzymać się przed zadaniem tego pytania. Jakaś jej cząstka wydawała się w napięciu oczekiwać odpowiedzi, zupełnie jakby ta miała jakieś wyjątkowe znaczenie. To nie miało sensu, skoro trwała we śnie, ale…
– Tutaj – stwierdziła cicho Rosa, a Joce drgnęła i spojrzała na nią pytająco. Jeśli nawet ona zaczynała sobie z niej żartować, zwłaszcza w takiej chwili… – To miejsce nie ma nazwy. Więc tutaj. Albo między tu a teraz.
– Nie rozumiem…
Rosa westchnęła.
– Jasne, że nie, bo nie powinno cię tutaj być. Gdyby ktoś się zorientował… – Zamilkła, po czym niespokojnie powiodła wzrokiem dookoła. – Mówiłam Dylanowi, żeby tego nie robił. Jeśli coś ci się stanie, zabije go – zapowiedziała i zabrzmiało to wręcz zadziwiająco poważnie.
– To urocze, ale wiesz… Już nie żyję – przypomniał usłużnie sam zainteresowany. – Ty też.
– Co nie oznacza, że nie spróbuję – obruszyła się Rosa, gniewnie mrużąc oczy. Było coś nienaturalnego w sposobie, w jaki się złościła. W zasadzie to wyglądała przy tym równie zabawnie i niegroźnie, co i mały kotek, próbujący syczeć i zrobić użytek z pazurków.
– Cóż… Niby warto mieć jakiś cel nawet po śmierci.
Tym razem warknęła, a przynajmniej tak właśnie zabrzmiał dźwięk, który wyrwał się Rosie. Z drugiej strony, to równie dobrze mogło być poirytowane prychnięcie albo jęk – Joce sama nie była pewna, zresztą sytuacja wydała się jej na tyle absurdalna, że i tak mogła co najwyżej wpatrywać się w tę dwójkę, czekając aż którekolwiek z nich zwróci na nią uwagę.
– Nie… Nieważne – rzuciła w końcu Rosa. – Mamy mało czasu. Tak tylko mówię.
Dylan jedynie skinął głową. Nawet jeśli miał jakiekolwiek uwagi, zostawił je dla z siebie, w zamian zwracając się bezpośrednio do Jocelyne.
– Tak więc… Hm, chyba powinienem cię na początku przeprosić. Mam wrażenie, że nieźle dałem ci się we znaki – przyznał, siląc się na przepraszający uśmiech. – Dopiero tutaj możesz mnie usłyszeć, chociaż próbowałem się z tobą skontaktować od dłuższego czasu.
– Próbowałeś…? – Jocelyne zawahała się na dłuższą chwilę, próbując to wszystko uporządkować. W pamięci jak na zawołanie zamajaczyły jej niespójne szepty, które czasami słyszała, zwłaszcza kiedy była bliska omdlenia. Skoro na dodatek jego głos mimo wszystko wydawał się znajomy… – Chodziło o Laylę? O niej chciałeś rozmawiać? – zapytała natychmiast, a przez twarz Dylana jak na zawołanie przemknął cień.
– Zgadza się.
W jakiś pokrętny sposób to miało sens, a przynajmniej do takich wniosków ostatecznie doszła. Głos, który nawoływał ją w tamtym zaułku albo później, kiedy zadręczała się nieobecnością ciotki… To było tak, jakby przez cały czas był tuż obok niej ktoś, kto wiedział i chciał wskazać jej odpowiedni kierunek – z tym, że z jakiegoś powodu nie mogła należycie zinterpretować poszczególnych słów.
– Więc dlaczego? – zapytała, coraz bardziej zdezorientowana. – Teraz i tak nie mogę pomóc Layli. Dlaczego nie słyszałam cię wcześniej? – drążyła, uważnie wpatrując się w Dylana. – Słyszę cię dopiero teraz, ale…
– Bo nie wolno nam ingerować w to, co robią żywi – wtrąciła pośpiesznie Rosa. Brzmiała niemalże błagalnie, jakby prosząc o zrozumienie. – Dlatego odmówiłam, kiedy Rufus kazał ci mnie wypytywać. Tak, wiem różne rzeczy. Ale nie wolno mi o nich mówić.
– Dlaczego?
– Przez zasady – wyjaśniła pośpiesznie Rosa. – To skomplikowane. Ale najważniejsze jest to, co powiedziałam: nam nie wolno ingerować. A to, co teraz robi Dylan, to ingerencja – dodała z naciskiem. Zaraz po tym westchnęła przeciągle, wyraźnie zmęczona. – Wierz mi, że chciałam coś zrobić. Gdybym tylko mogła, sama bym zaryzykowała, ale tu chodzi o ciebie, Joce… Nie chcę, żebyś igrała z Ciemnością.
W tamtej chwili zamarła, spoglądając na przyjaciółkę tak, jakby wiedziała ją po raz pierwszy. Otworzyła i zaraz zamknęła usta, sama niepewna, jak powinna odnieść się do wyjaśnień Rosy. Co więcej, sama tylko wzmianka o istocie, która już i tak od jakiegoś czasu wydawała się wisieć nad jej rodziną…
Najwyraźniej Ciemność miała do powiedzenia o wiele więcej, niż do tej pory sądziła.
– Dlatego nie wolno wam ingerować… – wyszeptała, starannie dobierając słowa.
– W dużej mierze. – Rosa mimo wszystko brzmiała na przygnębioną. – Życie i śmierć nie powinny się ze sobą mieszać. Nekromanci naruszają naturalne prawa, więc muszą istnieć zasady, które je porządkują. Jeśli Layli pisana byłaby śmierć, ja nie mogłabym ci o tym powiedzieć. Nie mogłam zrobić nic, bo nie należę do tego świata… I dlatego nie słyszałaś Dylana. Skoro nie mógł z tobą porozmawiać, to oznacza, że nie miał tego robić.
– Ale teraz… – zaoponowała, jednak Rosa nie pozwoliła jej dokończyć.
– Jesteś w miejscu, w którym nie powinnaś. Albo to po prostu oznacza, że już nie ma znaczenia to, czego się dowiesz – przyznała, po czym westchnęła cicho. – Ciemność ostatnio skupiała się na innych sprawach, ale to nie znaczy, że niczego nie zauważa. Dalej nie powinniśmy…
– Te zasady są beznadziejne, a ja już ci powiedziałem, że nie zamierzam tylko biernie obserwować – wtrącił spiętym tonem Dylan. – Jeśli się boisz, rozumiem, ale to dalej Joce powinna zadecydować. Zwłaszcza że sprawa dotyczy kogoś, kto dla niej również jest ważny.
– Niby co mam zrobić? – zniecierpliwiła się, nie zamierzając czkać aż dookoła po raz kolejny zapanuje cisza. Spojrzała na Dylana w niemalże wyczekujący, naglący sposób. – Możemy porozmawiać, ale i tak niczego nie zrobię. Nie mogę stąd wyjść, więc…
– Ale możesz być ostrożna – stwierdził takim tonem, jakby to faktycznie cokolwiek zmieniało. – Nie wiem czy to wyczułaś, ale w tym miejscu… jest coś więcej niż tylko ludzie. Mam wrażenie, że oni sami nie zdają sobie sprawy z tego, co na siebie ściągnęli – przyznał, a Jocelyne zesztywniała.
Oczywiście, że tak. Czuła to w zasadzie od samego początku, nie tyle oszołomiona obecnością umarłych, którzy bez wątpienia kręcili się gdzieś w pobliżu. O wiele istotniejsze i bardziej wyraziste okazało się istnienie czegoś, z czym przecież już miała do czynienia. Przecież wyczuła to już w ośrodku, kiedy w grę wchodził Projekt Beta, ale…
– Demon… – wyrwało jej się. – Kiedyś więzili demona – dodała po chwili wahania.
Dylan jedynie wywrócił oczami.
– Ten tutaj nie wygląda na szczególnie zniewolonego – stwierdził, po czym zamilkł na dłuższą chwilę. – Może to tylko moje wrażenie, ale sama Ciemność jest zaniepokojona. Nie wiem czy…
– Przestańmy mówić o Ciemności! – jęknęła Rosa, energicznie potrząsając głową. – Zresztą to trwa już za długo. Ryzykujesz, Dylan.
– Byłoby dużo szybciej, gdybyś ciągle nie jęczała – obruszył się, a dziewczyna jak na zawołanie skrzywiła, wyraźnie urażona.
– Raczej gdybyś mnie posłuchał – stwierdziła chłodno. Gniewnie zmrużyła oczy, Joce jednak bez trudu zorientowała się, że w rzeczywistości była wystraszona. To w jaki sposób niespokojnie wodziła wzrokiem dookoła, również okazało się dość wymowną wskazówką co do tego, że Rosa się bała. – Powiedziałeś, co chciałaś. Teraz po prostu ją odeślij – wyrzuciła z siebie na wydechu, wciąż nie odrywając wzroku od swojego rozmówcy.
– Taki mam zamiar – dał za wygraną Dylan. Trudno było powiedzieć, co sam sądził o zaistniałej sytuacji. – Uważajcie tam na siebie, dobra? Pewnie będę kręcił się gdzieś w pobliżu… Nie wiem jak ona – dodał, a Rosa jęknęła.
– Jestem tutaj – przypomniała cicho. – Cały czas byłam, a teraz tym bardziej nie mam wyboru. Przestań zachowywać się tak, jakbym chciała dla Joce źle.
Mniej więcej w tamtej chwili Jocelyne doszła do wniosku, że zaczyna mieć ich dość.
– Możecie przestać? – zapytała, ale tym razem żadne z nich nawet na nią nie spojrzało.
– Po prostu bądź ostrożna, Joce – usłyszała w odpowiedzi.
Zaraz po tym świat dookoła stracił na ostrości, a kwiecista łąka po prostu zniknęła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa