Jocelyne
Miała wrażenie, że już powinna
przywyknąć do omdleń. W zasadzie już nawet nie była pewna, który raz w ostatnim
czasie zdarzyło jej zapaść się w pustkę. Powoli zaczynała to uznawać za
coś normalnego, tak jak i poczucie zagubienia, które towarzyszyło jej za
każdym razem, gdy odzyskiwała świadomość. Co prawda nie przepadała za tym
stanem, ale i tak nie była w stanie zrobić niczego, by w jakikolwiek
sposób na to uczucie wpłynąć. To było tak, jakby trwanie gdzieś na pograniczu
jawy i snu należało do jednego z „uroków” daru, który posiadała,
chociaż Jocelyne sama nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie.
Tak czy
inaczej, Joce nie po raz pierwszy towarzyszyło wrażenie, że się unosiła.
Paradoksalnie czuła się przy tym słabo, gotowa przysiąc, że grawitacja w jakiś
niepojęty sposób działała na nią z podwójną siłą. Przez to coś tak
prozaicznego jak otwarcie oczu i choćby rozejrzenie się dookoła, wydało
się dziewczynie co najmniej wymagającym, niemożliwym do realizacji zadaniem.
–
Przesadzasz, Dylan… Mówię ci, że przesadzasz – doszło ją jakby z oddali.
W pierwszym
odruchu skrzywiła się, czując nieprzyjemne pulsowanie w skroniach. Już
pamiętała dlaczego odpłynęła, aż za dobrze pamiętając niespójne szepty, które
towarzyszyły jej niemalże przez cały czas, odkąd znalazła się… gdzieś. Wciąż nie miała pojęcia, w jaki
sposób powinna określić to dziwne miejsce, które zajmowali łowcy, niemniej
kwestia nazewnictwa wydała się Jocelyne drugorzędna.
O ile
ważniejsze było to, że wyraźnie słyszała głosy. Co więcej, rozpoznawała
najwyraźniejszy z nich – dziewczęcy, zatroskany i zdradzający przede
wszystkim irytację. Gniew absolutnie nie pasował do Rosy, a jednak
wszystko wskazywało na to, że dusza była rozdrażniona – i że najwyraźniej
przyczyną takiego stanu był właśnie niejaki Dylan.
Joce
zawahała się, coraz bardziej zdezorientowana i oszołomiona. Rosa…, pomyślała i uczepiła się
tego jednego imienia, dochodząc do wniosku, że było niczym zwiastun jakże
upragnionego bezpieczeństwa. Co prawda obecność przyjaciółki jeszcze niczego
nie rozwiązywała, ale na pewno dodawała Jocelyne przynajmniej odrobinę pewności
siebie. Rosie mogła ufać, a ta chciała dla niej dobrze, a to
zdecydowanie pozostawało dla niej ważną kwestią.
Gdyby mogła
jeszcze w jakiś sposób zareagować, choćby tylko w ten sposób, że
zdołałaby się odezwać…
– Czyli co?
Siedzimy i obserwujemy? – zapytał ktoś i tym razem Jocelyne nie miała
wątpliwości, że głos należał do mężczyzny. Co więcej, była gotowa przysiąc, że
gdzieś już go słyszała, ale… – Wydawało mi się, że nazywasz Joce swoją
przyjaciółką.
– Bo to
prawda! – obruszyła się Rosa. Brzmiała na co najmniej urażoną tym, że ktoś
mógłby podważyć jej intencje. – Ja po prostu…
– Po prostu
się boisz – podsunął usłużnie rozmówca.
Po tych
słowach zapanowała długa, wymowna cisza. Jocelyne zdołała wychwycić, że ktoś –
najpewniej Rosa – gwałtownie nabrał powietrza do płuc, tym samym zdradzając, że
to krótkie stwierdzenie miało więcej sensu, niż mogłoby się początkowo wydawać.
Joce wciąż nie miała pewności, co tak naprawdę to oznaczało i co powinna
sądzić o rozmowie tej dwójki, ale mimo wszystko…
– To nie
tak. – Głos Rosy był cichy, a przy tym niemalże błagalny. – Ale zasady są
jasne. Nie chcę sprawdzać, co się stanie, jeśli spróbujemy je złamać.
– I czym
to się różni od tego, co powiedziałem? – zapytał z powątpiewaniem
mężczyzna. – Boisz się.
– Mam
powody.
Tym razem w odpowiedzi
na słowa Rosy parsknął pozbawionym wesołości, nieco wymuszonym śmiechem.
– Ja też –
zauważył z przekonaniem. – Z tym, że ja jestem martwy. Zasadniczo
wszystko mi jedno, więc wolę przejmować się żywymi… Póki jeszcze nie dołączyli
do nas – dodał z naciskiem i to wystarczyło, żeby po raz kolejny
zamknąć Rosie usta.
Coś w tych
słowach sprawiło, że Jocelyne mimowolnie zadrżała, nagle zaniepokojona. W porządku,
nie pierwszy raz obcowała z umarłymi, w gruncie rzeczy już
przyzwyczajona do tego, że balansowała gdzieś na granicy dwóch światów. Od
samego początku wręcz nienaturalnym było to, że z jakiegoś powodu miała
wgląd do miejsca, do którego sama nie przynależała. To oraz świadomość, że
granica między życiem a śmiercią mogła okazać się wręcz przesadnie cienka,
już od dłuższego czasu nie dawało jej spokoju, zwłaszcza w tamtej chwili wydając
czymś co najmniej niepokojącym.
Nie,
zdecydowanie nie chciała się nad tym zastanawiać. Ale i tak paradoksalnie
nie mogła pozbyć się wrażenia, że wystarczyło naprawdę niewiele – choćby
zwykły, nawet najbardziej niefortunny zbieg okoliczności – by wydarzyło się coś
złego.
Ta myśl ją
przerażała, sprawiając, że tym bardziej nie miała ochoty na to, by otworzyć
oczy.
Wyraźnie
wyczuła ruch, nagle uświadamiając sobie, że ktoś znalazł się tuż obok niej.
Wyraźnie czuła na sobie przenikliwe spojrzenie, jednak nie była w stanie
stwierdzić, czego powinna spodziewać się po intencjach obserwującej ją osoby.
To wystarczyło, żeby poczuła się jeszcze bardziej nieswojo, zwłaszcza że
dookoła panowała nieprzenikniona, nienaturalna wręcz cisza. Gdyby przynajmniej
miała pewność, że Rosa jest wciąż w pobliżu i w razie potrzeby
może ją osłonić…
– Cześć.
Aż
zesztywniała, co najmniej wytrącona z równowagi spokojnym, męskim głosem,
który rozbrzmiał tuż obok niej. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc, po
czym cicho jęknęła, uświadamiając sobie, że w ten sposób popełniła błąd.
Chciała czy też nie, już nie była w stanie udawać, że jest nieprzytomna.
Co więcej, nagle poczuła się wręcz zobowiązana, żeby otworzyć oczy, woląc nie
sprawdzać, co mogłoby się wydarzyć, gdyby tego odmówiła.
Potrzebowała
kilku następnych sekund, by zebrać myśli i zareagować w jakiś
sensowny sposób. Chociaż nie sądziła, że to możliwe, otwarcie oczu przyszło jej
o wiele łatwej, niż początkowo mogłaby się spodziewać. Zamrugała nieco
nieprzytomnie, po czym z wolna usiadła, wspierając się na rękach i w końcu
decydując rozejrzeć dookoła.
A potem już
tylko siedziała i tępo wodziła wzrokiem na prawo i lewo, próbując
zrozumieć jakim cudem znalazła się na samym środku zalanej słonecznym blaskiem
polany.
Zmrużyła
oczy w blasku dnia, coraz bardziej zdezorientowana. W tamtej chwili
nie miała już wątpliwości co do tego, że najpewniej śniła. Żadne inne
rozwiązanie nie wchodziło w grę, przynajmniej na pierwszy rzut oka,
chociaż i tak poczuła się dziwnie. Nie przypominała sobie, kiedy ostatnim
razem któryś z jej snów wyglądał w przyjemny, bezpieczny sposób. Nie
spodziewała się tego zwłaszcza po wszystkim, co działo się w ostatnim
czasie, przyzwyczajona do tego, że zwykle musiała korzystać z pomocy ojca,
by uniknąć koszmarów. W pewnym momencie przyłapała się wręcz na tym, że
wodząc wzrokiem po kolorowych, intensywnie pachnących kwiatach, próbowała
doszukać się w nich czegokolwiek niewłaściwego, co mogłoby świadczyć o tym,
że za moment wszystko pójdzie nie tak.
Nieznacznie
potrząsnęła głowa, coraz bardziej zdezorientowana. Machinalnie objęła się
ramionami, energicznie je pocierając, chociaż wcale nie było jej zimno. Wręcz
przeciwnie – wyraźnie czuła na sobie ciepło promieni słonecznych, zupełnie
jakby doświadczenie było czymś więcej, aniżeli wytworem jej wyobraźni. Dawno
nie miała do czynienia z tak realistycznym snem, nie wspominając o tym,
że nawet w Mieście Nocy nie spotykała aż tak urokliwych, zapadającym w pamięć
miejsc. W efekcie była pewna, że widziała kwiecistą polankę po raz
pierwszy, niezależnie od tego, czy ta pod pewnymi względami wydawała się
znajoma. To i tak nie miało znaczenia, a Joce zbytnio obawiała się
tego, co mogłoby się popsuć, gdyby tylko straciła koncentracje.
– Hm…
Wszystko w porządku? W końcu mnie słyszysz – odezwał się ponownie
Dylan i to wystarczyło, by wyrwać ją z zamyślenia.
Mimowolnie
wzdrygnęła się, w końcu koncentrując się na tym, że nie była sama. Udało
jej się wypatrzeć Rosę, zwłaszcza że ta niespokojnie krążyła tam i z powrotem,
wyraźnie przygnębiona i niezdolna ustać w miejscu. Coś w widoku
przyjaciółki sprawiło, że kamień dosłownie spadł Joce z serca, zwłaszcza
kiedy upewniła się, że ma przy sobie kogoś, komu mogła zaufać. Co prawda w ostatnim
czasie Rosa zachowywała się dziwnie, a później najzwyczajniej w świecie
zniknęła, ale jej obecność i tak wydała się Jocelyne kojąca. Co więcej,
mimochodem zauważyła, że jej przyjaciółka pierwszy raz wyglądała jak ktoś, kto w zupełności
pasował do otaczającej ją, niemalże baśniowej rzeczywistości. Otoczona kwiatami
i skąpana w jasnym świetle, wyglądała jak rusałka, leśni duszek albo
inna równie niezwykła istota, podlegająca wszechobecnej naturze. Również w sposobie,
w jaki poruszały się jej długie, płomiennorude loki, a materiał
białej sukienki wił się wokół kostek, było coś hipnotyzującego i zachwycającego
zarazem.
Jocelyne
potrzebowała kilku kolejnych sekund, by w końcu skupić się na stojącej
najbliżej niej postaci. Dylan – a przynajmniej zakładała, że właśnie tak
miał na imię – zatrzymał się tuż obok, przynajmniej na pierwszy rzut oka
wydając się nad nią górować, co wcale nie było trudne, skoro sama wciąż siedziała
na ziemi. W pierwszej kolejności zwróciła uwagę na parę lśniących,
wpatrzonych w nią oczu – szmaragdowych, przenikliwych tęczówkach, które na
krótką chwilę wytrąciły ją z równowagi. Zamrugała, bezskutecznie próbując
doprowadzić się do porządku, po czym z uwagą zmierzyła mężczyznę wzrokiem,
po chwili wahania dochodząc do wniosku, że wyglądał… całkiem przyjaźnie. Nie
miała pojęcia, co tak naprawdę zadecydowało o tym, że doszła do wniosku,
że jednak mogła mu zaufać, ale to i tak wydawało się mało istotne, zwłaszcza
jeśli śniła. Być może zachęcający uśmiech, a może to, że przez rude włosy
przypominał jej Damiena – i to nawet pomimo tego, że w przypadku
Dylana niesforne kosmyki sięgały aż do ramion. Jakkolwiek by nie było, wszystko
w Jocelyne aż krzyczało, że była bezpieczna, niezależnie od logiczności
takiego stwierdzenia.
– Ehm… – Przełknęła
z trudem, bezskutecznie próbując oczyścić gardło. Z wolna
wyprostowała się, mimowolnie uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Była gotowa
przysiąc, że każda kolejna sekunda zwłoki sprawiała, że robiła z siebie
jeszcze większą idiotkę, jednak nawet jeśli tak było, Dylan w żaden sposób
nie dał jej tego odczuć. On czekał – tak po prostu i cierpliwie, chociaż
nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie. – Hej – wykrztusiła z siebie
w końcu.
Tak,
zdecydowanie była na dobrej drodze, by udowodnić mu, że coś jednak było z nią
nie tak. Co prawda miała prawo, żeby czuć się zdezorientowaną, zwłaszcza w obecnej
sytuacji, ale mimo wszystko…
Niczego już
nie rozumiała – z naciskiem na to, co działo się wokół niej.
– Więc
widzisz. – Dylan uśmiechnął się blado, wyraźnie usatysfakcjonowany takim stanem
rzeczy. Jocelyne mimowolnie spięła się, kiedy jak gdyby nigdy nic wyciągnął
rękę w jej stronę. – Pomóc ci?
– Ja…
Niby co
miała mu powiedzieć? Po raz kolejny zawahała się, tym razem bezmyślnie
wpatrując w wyciągniętą ku niej dłoń. Ostatecznie ujęła ją, pozwalając, by
Dylan pomógł jej stanąć na nogi. W pierwszym odruchu zachwiała się, wciąż oszołomiona
nadmiarem bodźców, jednak prawie natychmiast zdołała uchwycić równowagę.
– Jak się
czujesz? – wtrąciła Rosa, jednak decydując się odezwać. W końcu przestała
niespokojnie krążyć, w zamian zatrzymując się i już tylko
niespokojnie podrygując w miejscu.
–
Zdezorientowana – oznajmiła pod wpływem impulsu.
To była
pierwsza rzecz, która przyszła jej na myśl. W zasadzie wątpiła, by mogła
czuć się jakkolwiek inaczej, zwłaszcza w tej sytuacji.
– Hm…
Niekoniecznie o to mi chodziło – przyznała z wahaniem Rosa. – Ale to
dobrze, tak sądzę.
– Mówiłem,
że nic jej się nie stanie – przypomniał nieco cierpko Dylan.
Dziewczyna
jedynie potrząsnęła głową.
– Ale mogło
– oznajmiła z uporem.
Jocelyne
doszła do wniosku, że woli nie wnikać w to, co tak naprawdę mała na myśli…
Przynajmniej na razie. W zamian wymownie rozejrzała się dookoła, raz
jeszcze spoglądając na słoneczną, przyjemną dla oka polankę. Tak, miejsce
zdecydowanie było urokliwe i zadziwiająco prawdziwe, zachwycając nie tylko
kolorami, ale przede wszystkim przyprawiającą o zawroty głosy słodyczą
kwiatów. Miała wrażenie, że nagle została rzucona w sam środek dziczy i to
w wyjątkowo słoneczne lato, co samo w sobie okazało się całkiem
przyjemnym doświadczeniem.
– Gdzie
jestem? – zapytała pod wpływem impulsu.
Teoretycznie
to i tak nie powinno mieć dla niej znaczenia, zwłaszcza we śnie, ale z jakiegoś
powodu nie mogła powstrzymać się przed zadaniem tego pytania. Jakaś jej cząstka
wydawała się w napięciu oczekiwać odpowiedzi, zupełnie jakby ta miała
jakieś wyjątkowe znaczenie. To nie miało sensu, skoro trwała we śnie, ale…
– Tutaj –
stwierdziła cicho Rosa, a Joce drgnęła i spojrzała na nią pytająco.
Jeśli nawet ona zaczynała sobie z niej żartować, zwłaszcza w takiej
chwili… – To miejsce nie ma nazwy. Więc tutaj.
Albo między tu a teraz.
– Nie
rozumiem…
Rosa
westchnęła.
– Jasne, że
nie, bo nie powinno cię tutaj być. Gdyby ktoś się zorientował… – Zamilkła, po
czym niespokojnie powiodła wzrokiem dookoła. – Mówiłam Dylanowi, żeby tego nie
robił. Jeśli coś ci się stanie, zabije go – zapowiedziała i zabrzmiało to
wręcz zadziwiająco poważnie.
– To
urocze, ale wiesz… Już nie żyję – przypomniał usłużnie sam zainteresowany. – Ty
też.
– Co nie
oznacza, że nie spróbuję – obruszyła się Rosa, gniewnie mrużąc oczy. Było coś
nienaturalnego w sposobie, w jaki się złościła. W zasadzie to
wyglądała przy tym równie zabawnie i niegroźnie, co i mały kotek,
próbujący syczeć i zrobić użytek z pazurków.
– Cóż… Niby
warto mieć jakiś cel nawet po śmierci.
Tym razem warknęła,
a przynajmniej tak właśnie zabrzmiał dźwięk, który wyrwał się Rosie. Z drugiej
strony, to równie dobrze mogło być poirytowane prychnięcie albo jęk – Joce sama
nie była pewna, zresztą sytuacja wydała się jej na tyle absurdalna, że i tak
mogła co najwyżej wpatrywać się w tę dwójkę, czekając aż którekolwiek z nich
zwróci na nią uwagę.
– Nie…
Nieważne – rzuciła w końcu Rosa. – Mamy mało czasu. Tak tylko mówię.
Dylan
jedynie skinął głową. Nawet jeśli miał jakiekolwiek uwagi, zostawił je dla z siebie,
w zamian zwracając się bezpośrednio do Jocelyne.
– Tak więc…
Hm, chyba powinienem cię na początku przeprosić. Mam wrażenie, że nieźle dałem
ci się we znaki – przyznał, siląc się na przepraszający uśmiech. – Dopiero tutaj
możesz mnie usłyszeć, chociaż próbowałem się z tobą skontaktować od
dłuższego czasu.
–
Próbowałeś…? – Jocelyne zawahała się na dłuższą chwilę, próbując to wszystko uporządkować.
W pamięci jak na zawołanie zamajaczyły jej niespójne szepty, które czasami
słyszała, zwłaszcza kiedy była bliska omdlenia. Skoro na dodatek jego głos mimo
wszystko wydawał się znajomy… – Chodziło o Laylę? O niej chciałeś
rozmawiać? – zapytała natychmiast, a przez twarz Dylana jak na zawołanie
przemknął cień.
– Zgadza
się.
W jakiś
pokrętny sposób to miało sens, a przynajmniej do takich wniosków
ostatecznie doszła. Głos, który nawoływał ją w tamtym zaułku albo później,
kiedy zadręczała się nieobecnością ciotki… To było tak, jakby przez cały czas
był tuż obok niej ktoś, kto wiedział i chciał wskazać jej odpowiedni
kierunek – z tym, że z jakiegoś powodu nie mogła należycie
zinterpretować poszczególnych słów.
– Więc
dlaczego? – zapytała, coraz bardziej zdezorientowana. – Teraz i tak nie
mogę pomóc Layli. Dlaczego nie słyszałam cię wcześniej? – drążyła, uważnie
wpatrując się w Dylana. – Słyszę cię dopiero teraz, ale…
– Bo nie
wolno nam ingerować w to, co robią żywi – wtrąciła pośpiesznie Rosa.
Brzmiała niemalże błagalnie, jakby prosząc o zrozumienie. – Dlatego
odmówiłam, kiedy Rufus kazał ci mnie wypytywać. Tak, wiem różne rzeczy. Ale nie
wolno mi o nich mówić.
– Dlaczego?
– Przez
zasady – wyjaśniła pośpiesznie Rosa. – To skomplikowane. Ale najważniejsze jest
to, co powiedziałam: nam nie wolno ingerować. A to, co teraz robi Dylan,
to ingerencja – dodała z naciskiem. Zaraz po tym westchnęła przeciągle,
wyraźnie zmęczona. – Wierz mi, że chciałam coś zrobić. Gdybym tylko mogła, sama
bym zaryzykowała, ale tu chodzi o ciebie, Joce… Nie chcę, żebyś igrała z Ciemnością.
W tamtej
chwili zamarła, spoglądając na przyjaciółkę tak, jakby wiedziała ją po raz
pierwszy. Otworzyła i zaraz zamknęła usta, sama niepewna, jak powinna odnieść
się do wyjaśnień Rosy. Co więcej, sama tylko wzmianka o istocie, która już
i tak od jakiegoś czasu wydawała się wisieć nad jej rodziną…
Najwyraźniej
Ciemność miała do powiedzenia o wiele więcej, niż do tej pory sądziła.
– Dlatego
nie wolno wam ingerować… – wyszeptała, starannie dobierając słowa.
– W dużej
mierze. – Rosa mimo wszystko brzmiała na przygnębioną. – Życie i śmierć nie
powinny się ze sobą mieszać. Nekromanci naruszają naturalne prawa, więc muszą
istnieć zasady, które je porządkują. Jeśli Layli pisana byłaby śmierć, ja nie
mogłabym ci o tym powiedzieć. Nie mogłam zrobić nic, bo nie należę do tego
świata… I dlatego nie słyszałaś Dylana. Skoro nie mógł z tobą porozmawiać,
to oznacza, że nie miał tego robić.
– Ale teraz…
– zaoponowała, jednak Rosa nie pozwoliła jej dokończyć.
– Jesteś w miejscu,
w którym nie powinnaś. Albo to po prostu oznacza, że już nie ma znaczenia
to, czego się dowiesz – przyznała, po czym westchnęła cicho. – Ciemność
ostatnio skupiała się na innych sprawach, ale to nie znaczy, że niczego nie
zauważa. Dalej nie powinniśmy…
– Te zasady
są beznadziejne, a ja już ci powiedziałem, że nie zamierzam tylko biernie
obserwować – wtrącił spiętym tonem Dylan. – Jeśli się boisz, rozumiem, ale to
dalej Joce powinna zadecydować. Zwłaszcza że sprawa dotyczy kogoś, kto dla niej
również jest ważny.
– Niby co
mam zrobić? – zniecierpliwiła się, nie zamierzając czkać aż dookoła po raz
kolejny zapanuje cisza. Spojrzała na Dylana w niemalże wyczekujący,
naglący sposób. – Możemy porozmawiać, ale i tak niczego nie zrobię. Nie
mogę stąd wyjść, więc…
– Ale
możesz być ostrożna – stwierdził takim tonem, jakby to faktycznie cokolwiek
zmieniało. – Nie wiem czy to wyczułaś, ale w tym miejscu… jest coś więcej
niż tylko ludzie. Mam wrażenie, że oni sami nie zdają sobie sprawy z tego,
co na siebie ściągnęli – przyznał, a Jocelyne zesztywniała.
Oczywiście,
że tak. Czuła to w zasadzie od samego początku, nie tyle oszołomiona obecnością
umarłych, którzy bez wątpienia kręcili się gdzieś w pobliżu. O wiele
istotniejsze i bardziej wyraziste okazało się istnienie czegoś, z czym
przecież już miała do czynienia. Przecież wyczuła to już w ośrodku, kiedy w grę
wchodził Projekt Beta, ale…
– Demon… –
wyrwało jej się. – Kiedyś więzili demona – dodała po chwili wahania.
Dylan
jedynie wywrócił oczami.
– Ten tutaj
nie wygląda na szczególnie zniewolonego – stwierdził, po czym zamilkł na
dłuższą chwilę. – Może to tylko moje wrażenie, ale sama Ciemność jest
zaniepokojona. Nie wiem czy…
–
Przestańmy mówić o Ciemności! – jęknęła Rosa, energicznie potrząsając głową.
– Zresztą to trwa już za długo. Ryzykujesz, Dylan.
– Byłoby
dużo szybciej, gdybyś ciągle nie jęczała – obruszył się, a dziewczyna jak
na zawołanie skrzywiła, wyraźnie urażona.
– Raczej
gdybyś mnie posłuchał – stwierdziła chłodno. Gniewnie zmrużyła oczy, Joce
jednak bez trudu zorientowała się, że w rzeczywistości była wystraszona.
To w jaki sposób niespokojnie wodziła wzrokiem dookoła, również okazało
się dość wymowną wskazówką co do tego, że Rosa się bała. – Powiedziałeś, co
chciałaś. Teraz po prostu ją odeślij – wyrzuciła z siebie na wydechu,
wciąż nie odrywając wzroku od swojego rozmówcy.
– Taki mam
zamiar – dał za wygraną Dylan. Trudno było powiedzieć, co sam sądził o zaistniałej
sytuacji. – Uważajcie tam na siebie, dobra? Pewnie będę kręcił się gdzieś w pobliżu…
Nie wiem jak ona – dodał, a Rosa jęknęła.
– Jestem
tutaj – przypomniała cicho. – Cały czas byłam, a teraz tym bardziej nie
mam wyboru. Przestań zachowywać się tak, jakbym chciała dla Joce źle.
Mniej
więcej w tamtej chwili Jocelyne doszła do wniosku, że zaczyna mieć ich
dość.
– Możecie przestać?
– zapytała, ale tym razem żadne z nich nawet na nią nie spojrzało.
– Po prostu
bądź ostrożna, Joce – usłyszała w odpowiedzi.
Zaraz po
tym świat dookoła stracił na ostrości, a kwiecista łąka po prostu
zniknęła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz