Shannon
Pukanie do drzwi wyrwało ją
z zamyślenia. W zasadzie to nawet nie było „pukanie”, ale wręcz
przesadnie energiczne dobijanie się do wejścia. Zupełnie jakby ktoś ledwo
powstrzymywał się przed bezceremonialnym wyważeniem ich i w ogóle
robił jej łaskę, skoro wciąż miała szansę zwlec się na dół i osobiście
otworzyć.
Shannon
zamarła, wciąż nerwowo zaciskając palce na telefonie. Zamierzała odłożyć
komórkę na stolik w swoim pokoju, ale w tamtej chwili zwątpiła czy
faktycznie powinna to robić. Jak nic zaczynała być przewrażliwiona, bo
wystarczyło zaledwie kilka sekund, by z miejsca zrobiło jej się gorąco. Co tym razem?, pomyślała z niepokojem,
aż nazbyt świadoma, że istniała mała szansa, by to Nigel, Liz albo któreś
z rodziców aż tak bezceremonialnie dobijali się do domu. Cóż, wszyscy
mieli klucze, a nawet jeśli któreś ich zapomniało, zdecydowanie nie
zachowywaliby się tak, jakby się paliło.
Walenie
powtórzyło się, skutecznie wyrywając dziewczynę z letargu. Miała wrażenie,
że powoli kończył jej się czas, zwłaszcza że zachowanie ewentualnego intruza
dobitnie wskazywało, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż ktoś jest
w domu. Co więcej, jeśli pod drzwiami tkwił jakiś zniecierpliwiony
nieśmiertelny, tym bardziej nie mogłaby udawać nieobecnej. W zasadzie
dopiero wtedy miałaby powody, by cieszyć się, że drzwi nadal tkwiły z zawiasach.
Nie miała pojęcia, w jaki sposób wytłumaczyłaby się rodzicom, gdyby nagle
okazało się, że ich tam nie ma.
Jason uprzejmie nie pukałby, żeby zapytać
czy Liz nie ma ochoty na berka gryzionego, prawda?, pomyślała
i z miejsca zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco. To nie był dobry
moment, żeby żartować w ten sposób, ale naprawdę nie mogła się
powstrzymać. Swoją drogą, gdyby ktoś jakiś rok temu oznajmił jej, że będzie
tkwiła na środku własnej sypialni, gorączkowo zastanawiając nad tym, czy do jej
drzwi czasem nie dobijał się wampir albo jakakolwiek inna nadnaturalna istota,
bez wahania wysłałaby go do psychiatry. Teraz zaczynała dochodzić do wniosku,
że sama będzie go potrzebować.
Tak, zdecydowanie,
skoro ostatecznie ostrożnie wsunęła telefon do tylnej kieszeni spodni
i z wolna wyszła na korytarz, jak najbardziej zamierzając otworzyć.
W gruncie
rzeczy… Jaki miała wybór? Wywarzone drzwi zdecydowanie nie były szczytem jej
marzeń. Chyba wolała udawać, że nie działo się nic wartego uwagi, niż po raz
kolejny doświadczyć czegoś nietypowego. Zabawne, ale naprawdę zaczynała
przywykać do pewnych myśli – w tym tej, że w razie potrzeby mogła
bronić się krzykiem. Na swój sposób przerażało ją to, co mogła zdziałać za
sprawą swojego głosu, ale gdyby jednak musiała nakopać komuś do tyłka, by nie
skończyć jako przekąska…
Szlag,
ewentualnie powinna zadzwonić do bliźniaków albo Damiena. Taka była umowa: gdy
tylko zacznie dziać się coś niedobrego, natychmiast da znać.
Zupełnie jakby którykolwiek z nich miał
nagle zmaterializować się na środku salonu, jeśli bym tego potrzebowała…
Działała
niemalże jak automat, w pośpiechu dopadła drzwi wejściowych. Położyła dłoń
na klamce i – wcześniej dając sobie chwilę na złapanie oddechu, trwający
dosłownie jedno uderzenie serca moment – w końcu sięgnęła do zamka i otworzyła
drzwi.
Intruz,
który najwyraźniej był zniecierpliwiony na tyle, by znów zacząć ją niepokoić,
momentalnie zaniechał kolejnej próby zwrócenia na siebie uwagę. Shannon
przystanęła w progu, wymownie unosząc brwi ku górze i z zaciekawieniem
patrząc na trójkę stojących przed nią osób.
– Tak? –
wykrztusiła w końcu. Była z siebie dumna, zwłaszcza że głos nawet jej
nie zadrżał, brzmiąc tak do bólu normalnie, że to wydawało się wręcz
niemożliwe.
– W końcu
– usłyszała i już nie miała wątpliwości, kto z obecnych niecierpliwił
się najbardziej. – Ogłuchłaś, dziewczyno? Zeszła ci cała wieczność.
Pamiętała
Rufusa, zwłaszcza że widziała go nie tak dawno temu, kiedy towarzyszył Jocelyne
i wypytywał o żonę – kobietę, która podobno miała pilnować domu na
życzenie Damiena. Już wcześniej zaobserwowała, że miał w sobie coś
nadludzkiego, a już na pewno był niecierpliwy, zdecydowanie nie sprawiając
wrażenia kogoś, kto potrafi przebywać i rozmawiać z ludźmi. W zasadzie
wciąż ją onieśmielał, zdecydowanie mając w sobie coś drapieżnego, co
w pełni pasowało jej do niebezpiecznego wampira.
Drgnęła, po
czym machinalnie usunęła się na bok, kiedy nieśmiertelny bezceremonialnie
zdecydował się wejść do środka. Szlag, niepotrzebnie kogokolwiek wtedy
zapraszała, ale skąd mogła wiedzieć?
– Ehm… Panu
też dzień dobry – rzuciła z wahaniem, mając wrażenie, że niejako igra
z ogniem.
Hm, w zasadzie
zaczynało jej być wszystko jedno. Nieźle wkopała się jeszcze w tamtym
ośrodku, a ostatecznie i tak przesiadywała w domu pełnym
wampirów, gdzie potraktowano ją w niemal przyjazny sposób. Mogła chyba
założyć, że w takim wypadku Rufus nie pojawił się tylko po to, by na nią
warczeć, a finalnie przetrącić kark albo wgryźć się w jej gardło.
Chyba.
–
Przestraszyłeś dziewczynę – upomniała wampira wciąż tkwiąca w progu
kobieta. – Mówiłam ci, żebyś się uspokoił. Kilka minut nas nie zbawi i naprawdę…
– mruknęła, po czym urwała, zupełnie jakby nagle doszła do wniosku, że tak czy
inaczej tylko strzępiła sobie język.
Dopiero
wtedy Shannon zwróciła uwagę na pozostałą dwójkę, mimochodem zauważając, że tę
kobietę i stojącego u jej boku mężczyznę również miała już okazję
widzieć. Trudno było nie zapamiętać rodziny Jocelyne, zwłaszcza że wszyscy
nieśmiertelni wręcz porażali swoim wyglądem. Ta kobieta – Allegra, jak nagle
sobie uświadomiła, chociaż nie była pewna, czy dobrze zapamiętała jej imię –
dodatkowo miała w sobie coś naprawdę wyjątkowego. Może chodziło o charakterystyczne
rysy twarzy, o jej postawę albo po prostu charyzmę, którą wydawała się
emanować nawet wtedy gdy milczała, to zresztą wydawało się najmniej istotne.
Liczyło się przede wszystkim to, że Allegra miała w sobie coś władczego,
chociaż sposób, w jaki spoglądała na Shannon, okazał się co najmniej
życzliwy.
Dziewczyna
zawahała się, kątem oka spoglądając na stojącego tuż obok wampirzycy mężczyznę.
Diametralnie różnił się od swojej towarzyszki, ciemnowłosy i nienaturalnie
blady. W jego rysach było coś znajomego, co sprawiło, że z miejsca
pomyślała o ojcu Jocelyne, jednak nie chciała się nad tym zastanawiać.
Jego imię również jej uciekło, więc w pośpiechu odwróciła wzrok, nie chcąc
zbyt nachalnie się na niego gapić i zastanawiać nad tą kwestią. Co prawda
zachowywał się o wiele spokojniej od Rufusa, ale z pewnością był
niemniej zmartwiony i spięty. Coś się stało – i to bez wątpienia
niedobrego – więc to na tym musiała się skomentować.
– Co
właściwie…? – wykrztusiła z siebie z trudem, w końcu będąc
w stanie się odezwać, jednak nie było jej dane dokończyć.
– Ta mała
łowczyni Damiena – przerwał spiętym tonem Rufus. – Muszę z nią
porozmawiać. Gdzie ona jest? – zapytał wprost.
Oho,
trafiła na kogoś, kto nie lubił tracić czasu. Co więcej, najwyraźniej cenił
sobie bezpośredniość, co mogłoby być całkiem dobrą cechą, gdyby nagle nie
poczuła się jak na przesłuchaniu – i to takim, gdzie źle wyważona
odpowiedź mogła kosztować ją życie.
– Rufus –
syknęła Allegra.
Wampir
rzucił jej poirytowane spojrzenie.
– Zabrałem
was, bo się uparłaś. Jeśli poszłaś, żeby ciągle mnie pouczać, wracaj do domu –
obruszył się sam zainteresowany. – Nie mam czasu bawić się w uprzejmości.
– Co się
stało? – zapytała natychmiast Shannon. Teraz już nie miała wątpliwości co do
tego, że sprawy nie miały się dobrze.
– Moje
pytanie – ponaglił Rufus. – Przyjaźnisz się z Jocelyne i resztą
dzieciaków, to odpowiedz. Tak przydasz się bardziej, niż zmuszając mnie do
tracenia czasu na wyjaśnienia.
– Naprawdę
mógłbyś… – zaczęła Allegra, ale tym razem Shannon zdecydowała się jej przerwać.
– W porządku
– zapewniła pośpiesznie. Wzmianka o Joce i to, że w ogóle tutaj
byli, wypytując o Liz, w zupełności jej wystarczyła. Cóż,
przynajmniej na razie. – Liz nie ma w domu.
Gdyby wzrok
zabijał, Rufus jak nic miałby ją na sumieniu.
– To czuję,
na litość bogini!
Shannon
energicznie potrząsnęła głową.
– Nie ma
jej już od wczoraj. Napisała mi tylko, że potrzebuje oddechu i jest
w bezpiecznym miejscu. Myślałam, że Damien… – zaczęła, ale czuła się przy
tym tak, jakby się pogrążała. Słodka bogini, wiedziała, że powinna zadzwonić!
– Nie ma
jej od wczoraj? – Coś w tonie Rufusa sprawiło, że poczuła się jak
skończona idiotka. – Co jeszcze? Wiesz, gdzie może być? – ponaglił, nagle
materializując się tuż przed nią. – Skup się, dziewczyno.
W pierwszym
odruchu zapragnęła cofnąć się o krok, ale z jakiegoś powodu tego nie
zrobiła. Na krótką chwilę zamarła, bezmyślnie wpatrując się w twarz
wampira, a zwłaszcza w parę jego lśniących, czekoladowych oczu.
Poczuła się dziwnie, zdolna co najwyżej na niego patrzeć, chociaż do tej pory
podświadomie unikała zbyt otwartego wgapiania się w swoich gości. Nie była
pewna, co się zmieniło, ale…
Skup się.
Tak, tak…
Chyba mogła to zrobić.
– J-ja… Liz
była ostatnio nieswoja. Nawet bardziej niż od chwili, w której się wprowadziła
– przyznała zgodnie z prawdą. Zabawne, ale myślenie przychodziło jej
z trudem, pomijając tę z kwestii, o którą wypytywał ją Rufus.
Zupełnie jakby mogła koncentrować się wyłącznie na tym, czego chciał się od
niej dowiedzieć. – Chyba mówiłam, że mamy małe problemy z policją, kiedy
była tutaj Joce… Wtedy, kiedy zasłabła – dodała, a Rufus w milczeniu
skinął głową, tym samym dając jej do zrozumienia, że pamiętał tamtą wizytę. –
Wiem, że jeden z policjantów nie dawał jej spokoju… A potem Liz
zaczęła się z kimś spotykać.
– Z chłopakiem?
– zapytał z rezerwą towarzyszący Allegrze wampir, odzywając się pierwszy
raz od chwili, w której wszedł do domu.
Shannon
pokręciła głową. Swoją drogą, to pytanie zabrzmiało niemalże jak pretensje, co
po chwili wahania uznała za jak najbardziej zrozumiałe. Och, przecież sama
dopiero co doszła do wniosku, że ma przed sobą bliskich Damiena; jasne że się
nim przejmowali, zwłaszcza że Liz była dla niego ważna.
– Nie
chciała mówić, ale to zdecydowanie nie był chłopak – oznajmiła z przekonaniem
Shannon. – Nie zwierzała mi się. Ale wiem, że chodziło o… przyjaciela rodziny. Przyjaciel rodziny – powtórzyła z naciskiem.
– Tak, dokładnie w ten sposób to ujęła. Miał jej pomagać.
– Ciekawe…
– Po tonie Rufusa trudno było stwierdzić, co tak naprawdę kryło się pod tym
stwierdzeniem. – I nie wiesz nic więcej, a dziewczyny tutaj nie ma?
– Zgadza
się – rzuciła niemalże przepraszającym tonem. Z jakiegoś powodu czuła się
całkowicie wyczerpana.
Westchnął,
ale przynajmniej odsunął się od niej. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że od
dłuższej chwili tkwiła w miejscu, nerwowo napinając mięśnie i czując
się tak, jakby w każdej chwili mogła się przewrócić. Szlag, nie chciała
okazywać podenerwowania, a jednak sama obecność Rufusa i coś w jego
spojrzeniu wystarczyło, żeby zlała się potem, a serce omal nie wyskoczyło
jej z piersi.
– W porządku.
– Tym razem głos wampira zabrzmiał niemalże łagodnie, chociaż on sam wyglądał
na chętnego, żeby coś rozwalić. Wydawał się nad czymś intensywnie myśleć, być
może analizując jej słowa.
Nie
kłamała, nagle uświadamiając sobie, że nawet gdyby coś podobnego przyszło jej
do głowy, nie byłaby w stanie. Nie miała pojęcia czy chodziło o to
spojrzenie, instynkt samozachowawczy czy zwykły strach, ale to wydawało się
najmniej istotne. Ważne, że z jakiegoś powodu przestała skupiać się na
emocjach i zadawaniu własnych pytań, w zamian w pełni
koncentrując na informacjach, które były ważne dla Rufusa. To było tak, jakby
wampir nawet w zdenerwowaniu mógł zmanipulować ją do tego stopnia, by
zaczęła analizować rzeczy, które do tej pory nie wydawały jej się aż tak
istotne – po prostu łączyła fakty, zupełnie jakby w głowie nagle zapaliła
jej się jakaś cudowna, pokazująca wszystkie te powiązania lampka.
Hipnoza… Wampiry hipnotyzują?, pomyślała
w oszołomieniu, próbując jakkolwiek to wszystko uporządkować i przypomnieć,
co tak naprawdę o tych istotach słyszała, ale nie potrafiła się skupić.
Wciąż czuła się tak, jakby ktoś zdzielił ją czymś ciężkim po głowie – i to
porządnie.
– Jeszcze
jedna rzecz – usłyszała i to wystarczyło, żeby wyrwać ją z oszołomienia.
Zamrugała nieco nieprzytomnie, po czym w roztargnieniu przeniosła wzrok na
wpatrzonego w nią wampira. – Ten mężczyzna, który się nią interesował…
Wiesz jak się nazywa?
Zdecydowanie
zaczynała czuć się jak w marnym kryminale.
– Ehm… To
było dziwne imię. Chyba niemieckie – przyznała, po czym w pośpiechu
ciągnęła dalej, woląc nie czekać aż usłyszy, że nie narodowość jest tu
najważniejsza. – Ulrich – wykrztusiła z siebie w końcu.
– Niewiele
mi to mówi…
– Zły Wilk – oznajmiła z naciskiem,
w końcu wyrywając się z letargu. Wciąż czuła się otępiała, ale
z wolna emocje zaczęły powracać, łącznie z frustracją, którą czuła,
kiedy po raz pierwszy rozmawiała na ten temat z Elizabeth. – Ulrich Wolfer,
jeden z najlepszych agentów w FBI. Mówiłam Liz, że mamy przeje… –
zaczęła, zanim zdążyła ugryźć się w język.
– Ładny mi
„jakiś policjant”! – usłyszała, ale prawie nie zwróciła na to uwagi. Myślami
była już gdzieś daleko, uświadamiając sobie, że jak najbardziej mogła się
przydać.
–
Sprawdzałam go w internecie. Mam znaleźć adres? – wypaliła, już nawet nie
zastanawiając się nad tym, co i dlaczego mówi.
Była
niemalże pewna, że Rufus miał ochotę na nią warknąć, być może już z przyzwyczajenia
zamierzając zanegować sensowność tego, co mówiła. Ostatecznie nie zrobił tego,
w zamian spoglądając na nią w zaskoczony, niemalże przechylny sposób.
Kto wie,
może gdyby postarała się jeszcze bardziej, jakimś cudem zasłużyłaby sobie na
podziękowania.
Marco
Miał złe przeczucia. W zasadzie
to nie było nic nowego, zresztą w innym wypadku jak nic nie okazałby się
na tyle zdesperowany, by zgodzić się spędzać czas akurat z Rufusem, ale
nie o to w tym wszystkim chodziło. Oczywiście, w największym
stopniu chodziło o Allegrę i o to, by przynajmniej na nią jedną
mieć oko. Tym przynajmniej próbował się zasłaniać, bo brzmiało o wiele
lepiej niż przyznanie, że uznawał działania pewnego niezrównoważonego wampira
za zasadne.
Wszyscy
martwili się o Laylę. Starał się tego nie okazywać, przyzwyczajony do
trzymania nerwów na wodzy, zresztą dobrze wiedział, co wszyscy sądzili o jakichkolwiek
przejawach troski z jego strony. Przeszłość niemalże cały czas ciągnęła
się za nim, będąc niczym cień – czymś nieuchwytnym, co jednak pozostawało aż nazbyt
wyraźne. Marco aż za dobrze wiedział, że choć przez te wszystkie lata
doprowadził do sytuacji, w której wszyscy tolerowali jego obecność,
w rzeczywistości nadal patrzyli mu na ręce. Zwłaszcza Gabriel.
Cóż, nie
żeby był jakkolwiek takim stanem rzeczy zaskoczony. To było normalne
i z jego perspektywy najzupełniej właściwe, nawet jeśli w jakimś
stopniu utrudniało mu życie. Miał dokładnie to, na co sobie zasłużył i nigdy
nie próbował ukrywać, że mogłoby być inaczej.
Nie
zmieniało to jednak faktu, że nadal troszczył się o rodzinę.
Podejrzewał,
że dla niektórych to samo w sobie brzmiało niedorzecznie. „Ty nie masz
rodziny” – najpewniej usłyszałby od Gabriela, gdyby zdecydował się zasugerować
synowi coś podobnego. Może coś w tym było, bo jak najbardziej trwał gdzieś
na uboczu, kryjąc się za plecami Allegry, która z jakiegoś powodu chciała
dać mu szansę. Obserwował, w razie potrzeby gotów chronić zarówno swoje
wnuki, jak i dzieci. Nie miał pewności, co sądzić o całej tej
sytuacji i jak w takim wypadku powinien określić swoją rolę w całym
tym systemie, ale nazewnictwo nie miało znaczenia. W gruncie rzeczy
przejmował się naprawdę niewieloma kwestiami, co zresztą tłumaczyło dlaczego
wciąż tutaj był, a w skrajnych wypadkach bywał wręcz bezczelny – jak
chociażby wtedy, gdy odważył się złożyć Renesmee ślubowanie, biorąc synową pod
swoją opiekę.
O, tak –
mógł mieć na sumieniu naprawdę wiele, ale jedno było pewne: nie zamierzał
spokojnie spoglądać jak ktokolwiek krzywdzi jego bliskich. Właśnie z tego
powodu przejmował się Laylą, a teraz dodatkowo Jocelyne i Claire.
Chodziło o jego krew, jego córkę i wnuczki, a skoro tak…
Cóż, mógł
posunąć się daleko. Również do tego, by znosić dziwne pomysły Rufusa, skoro ten
jako jedyny działał, obojętny na swoje towarzystwo tak długo, jak Marco i Allegra
nie próbowali wchodzić mu w drogę.
Wampir
milczał podczas rozmowy z Shannon, próbując doszukać się w niej
jakiegokolwiek sensu. Zapamięta nas na
długo, to pewne, pomyślał mimochodem i ledwo powstrzymał się przed
parsknięciem pozbawionym wesołości śmiechem. No, przynajmniej Rufusa. Trudno
nie zapamiętać zdesperowanego wampira, który jak gdyby nigdy nic władował jej
się do domu i ciskał na prawo i lewo.
Początkowo
to wszystko jawiło się Marco jako strata czasu. Mógł pojąć wypytywanie o tę
dziewczynę, Liz, nie tyle przez wzgląd na jej związek z Damienem, ale
przede wszystkim łowcami. W jakiś sposób to wszystko musiało się łączyć
i nawet on to widział, nie potrzebując jakiegoś wyjątkowego geniuszu,
którym rzekomo odznaczał się Rufus. Sęk w tym, że nieobecność dziewczyny
niejako ukrócała wszystko, przynajmniej z perspektywy Marco, który doszedł
do wniosku, że naukowiec jednak na życzenie tracił czas, wypytując Shannon
o szczegóły, które tak naprawdę nie miały znaczenia.
Dobra,
interesowała się nią policja. Albo raczej jakiś wyjątkowy gość z FBI. Co,
na litość bogini, wnosiło to do tego, co wiedzieli wcześniej?
– Na
cholerę ci ten adres? – zniecierpliwił się, ledwo tylko znów znaleźli się na
ulicy. Z opóźnieniem uświadomił sobie, że bezwiednie wszedł w słowo
Allegrze, która mruczała coś gniewnie na temat tego, że Rufus mógł zachowywać
się w co najmniej milszy sposób, zwłaszcza że Shannon koniec końców im
pomogła. – Tyle powtarzałeś, że nie zamierzasz tracić czasu, a jednak…
– I nie
tracę – rzucił lakonicznie wampir.
W chwilach
takich jak ta, Marco naprawdę miał ochotę mu przyłożyć.
– I co?
Teraz nawiedzisz przypadkowego gościa, bo potrzebna ci Liz, a on mógł mieć
z nią jakąś styczność? – zapytał z niedowierzaniem.
– Po co
pytasz, skoro wiesz?
Marco ledwo
powstrzymał przekleństwo.
– Bo to nie
ma sensu – oznajmił wprost, ale naukowiec jedynie spojrzał na niego w niemalże
pobłażliwy sposób.
– Jak dla
kogo. Właśnie dlatego pracuję w pojedynkę – stwierdził z rozdrażnieniem,
ale z jakiegoś powodu zdecydował się pociągnąć temat. – Ta dziewczyna –
skinął głową w kierunku domu, który dopiero co opuścili – już wcześniej
narzekała, że mają problem z policjantem. Średnio interesuje mnie, jak
działa ludzki wymiar sprawiedliwości, ale wiem dość, by to wydawało mi się
dziwne. FBI to wyższy szczebel, a jeśli ten mężczyzna jest taki dobry, to
nie chodziłby i nie prosił, by jakiś dzieciak z nim porozmawiał. Nie,
jeśli faktycznie działałby oficjalnie.
– Co ty
sugerujesz? – wtrąciła Allegra, ale Rufus jedynie potrząsnął głową.
– Byliście
tam i słuchaliście, co ona mówi? Na litość bogini… – Zamilkł, po czym
wywrócił oczami. – Mieli problem z nachodzącym ich policjantem, ale już
nie mają. Czas przeszły. A panna Damiena nagle zaczęła wspominać o „przyjacielu
rodziny”, chociaż najwyraźniej bardzo lakonicznie, skoro musiałem niemal siłą
wyciągać tę informację… Claire nie musiałbym tłumaczyć oczywistości – stwierdził,
a potem tak po prostu zamilkł, szybkim krokiem ruszając w swoją
stronę.
Marco
milczał, w pierwszym odruchu będąc w stanie co najwyżej wymienić
z Allegrą oszołomione spojrzenia. Gdyby sam miał łączyć fakty w ten
sposób, doszedł by do wniosku, że to bez sensu, ale z perspektywy Rufusa
brzmiało to… zadziwiająco logicznie.
Szlag, nie
chciał tego wprost przyznać, ale ten wampir rzeczywiście był genialny. Nie żeby
Marco kiedykolwiek zamierzał przyznać to na głos, ale…
– Cholera –
wyrwało mu się. – Pewnie już o to pytałem, ale… jakim cudem ktokolwiek
z nim wytrzymuje? – mruknął, a Allegra wzruszyła ramionami.
– Niektórzy
mężczyźni mają to do siebie, że przyciągają nawet wtedy, gdy jednocześnie ma
się ochotę ich zabić – stwierdziła w końcu.
Nie musiał
pytać, by wiedzieć, że mówiła również o nim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz