23 marca 2018

Dwieście osiemdziesiąt siedem

Shannon
Pukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia. W zasadzie to nawet nie było „pukanie”, ale wręcz przesadnie energiczne dobijanie się do wejścia. Zupełnie jakby ktoś ledwo powstrzymywał się przed bezceremonialnym wyważeniem ich i w ogóle robił jej łaskę, skoro wciąż miała szansę zwlec się na dół i osobiście otworzyć.
Shannon zamarła, wciąż nerwowo zaciskając palce na telefonie. Zamierzała odłożyć komórkę na stolik w swoim pokoju, ale w tamtej chwili zwątpiła czy faktycznie powinna to robić. Jak nic zaczynała być przewrażliwiona, bo wystarczyło zaledwie kilka sekund, by z miejsca zrobiło jej się gorąco. Co tym razem?, pomyślała z niepokojem, aż nazbyt świadoma, że istniała mała szansa, by to Nigel, Liz albo któreś z rodziców aż tak bezceremonialnie dobijali się do domu. Cóż, wszyscy mieli klucze, a nawet jeśli któreś ich zapomniało, zdecydowanie nie zachowywaliby się tak, jakby się paliło.
Walenie powtórzyło się, skutecznie wyrywając dziewczynę z letargu. Miała wrażenie, że powoli kończył jej się czas, zwłaszcza że zachowanie ewentualnego intruza dobitnie wskazywało, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż ktoś jest w domu. Co więcej, jeśli pod drzwiami tkwił jakiś zniecierpliwiony nieśmiertelny, tym bardziej nie mogłaby udawać nieobecnej. W zasadzie dopiero wtedy miałaby powody, by cieszyć się, że drzwi nadal tkwiły z zawiasach. Nie miała pojęcia, w jaki sposób wytłumaczyłaby się rodzicom, gdyby nagle okazało się, że ich tam nie ma.
Jason uprzejmie nie pukałby, żeby zapytać czy Liz nie ma ochoty na berka gryzionego, prawda?, pomyślała i z miejsca zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco. To nie był dobry moment, żeby żartować w ten sposób, ale naprawdę nie mogła się powstrzymać. Swoją drogą, gdyby ktoś jakiś rok temu oznajmił jej, że będzie tkwiła na środku własnej sypialni, gorączkowo zastanawiając nad tym, czy do jej drzwi czasem nie dobijał się wampir albo jakakolwiek inna nadnaturalna istota, bez wahania wysłałaby go do psychiatry. Teraz zaczynała dochodzić do wniosku, że sama będzie go potrzebować.
Tak, zdecydowanie, skoro ostatecznie ostrożnie wsunęła telefon do tylnej kieszeni spodni i z wolna wyszła na korytarz, jak najbardziej zamierzając otworzyć.
W gruncie rzeczy… Jaki miała wybór? Wywarzone drzwi zdecydowanie nie były szczytem jej marzeń. Chyba wolała udawać, że nie działo się nic wartego uwagi, niż po raz kolejny doświadczyć czegoś nietypowego. Zabawne, ale naprawdę zaczynała przywykać do pewnych myśli – w tym tej, że w razie potrzeby mogła bronić się krzykiem. Na swój sposób przerażało ją to, co mogła zdziałać za sprawą swojego głosu, ale gdyby jednak musiała nakopać komuś do tyłka, by nie skończyć jako przekąska…
Szlag, ewentualnie powinna zadzwonić do bliźniaków albo Damiena. Taka była umowa: gdy tylko zacznie dziać się coś niedobrego, natychmiast da znać.
Zupełnie jakby którykolwiek z nich miał nagle zmaterializować się na środku salonu, jeśli bym tego potrzebowała…
Działała niemalże jak automat, w pośpiechu dopadła drzwi wejściowych. Położyła dłoń na klamce i – wcześniej dając sobie chwilę na złapanie oddechu, trwający dosłownie jedno uderzenie serca moment – w końcu sięgnęła do zamka i otworzyła drzwi.
Intruz, który najwyraźniej był zniecierpliwiony na tyle, by znów zacząć ją niepokoić, momentalnie zaniechał kolejnej próby zwrócenia na siebie uwagę. Shannon przystanęła w progu, wymownie unosząc brwi ku górze i z zaciekawieniem patrząc na trójkę stojących przed nią osób.
– Tak? – wykrztusiła w końcu. Była z siebie dumna, zwłaszcza że głos nawet jej nie zadrżał, brzmiąc tak do bólu normalnie, że to wydawało się wręcz niemożliwe.
– W końcu – usłyszała i już nie miała wątpliwości, kto z obecnych niecierpliwił się najbardziej. – Ogłuchłaś, dziewczyno? Zeszła ci cała wieczność.
Pamiętała Rufusa, zwłaszcza że widziała go nie tak dawno temu, kiedy towarzyszył Jocelyne i wypytywał o żonę – kobietę, która podobno miała pilnować domu na życzenie Damiena. Już wcześniej zaobserwowała, że miał w sobie coś nadludzkiego, a już na pewno był niecierpliwy, zdecydowanie nie sprawiając wrażenia kogoś, kto potrafi przebywać i rozmawiać z ludźmi. W zasadzie wciąż ją onieśmielał, zdecydowanie mając w sobie coś drapieżnego, co w pełni pasowało jej do niebezpiecznego wampira.
Drgnęła, po czym machinalnie usunęła się na bok, kiedy nieśmiertelny bezceremonialnie zdecydował się wejść do środka. Szlag, niepotrzebnie kogokolwiek wtedy zapraszała, ale skąd mogła wiedzieć?
– Ehm… Panu też dzień dobry – rzuciła z wahaniem, mając wrażenie, że niejako igra z ogniem.
Hm, w zasadzie zaczynało jej być wszystko jedno. Nieźle wkopała się jeszcze w tamtym ośrodku, a ostatecznie i tak przesiadywała w domu pełnym wampirów, gdzie potraktowano ją w niemal przyjazny sposób. Mogła chyba założyć, że w takim wypadku Rufus nie pojawił się tylko po to, by na nią warczeć, a finalnie przetrącić kark albo wgryźć się w jej gardło. Chyba.
– Przestraszyłeś dziewczynę – upomniała wampira wciąż tkwiąca w progu kobieta. – Mówiłam ci, żebyś się uspokoił. Kilka minut nas nie zbawi i naprawdę… – mruknęła, po czym urwała, zupełnie jakby nagle doszła do wniosku, że tak czy inaczej tylko strzępiła sobie język.
Dopiero wtedy Shannon zwróciła uwagę na pozostałą dwójkę, mimochodem zauważając, że tę kobietę i stojącego u jej boku mężczyznę również miała już okazję widzieć. Trudno było nie zapamiętać rodziny Jocelyne, zwłaszcza że wszyscy nieśmiertelni wręcz porażali swoim wyglądem. Ta kobieta – Allegra, jak nagle sobie uświadomiła, chociaż nie była pewna, czy dobrze zapamiętała jej imię – dodatkowo miała w sobie coś naprawdę wyjątkowego. Może chodziło o charakterystyczne rysy twarzy, o jej postawę albo po prostu charyzmę, którą wydawała się emanować nawet wtedy gdy milczała, to zresztą wydawało się najmniej istotne. Liczyło się przede wszystkim to, że Allegra miała w sobie coś władczego, chociaż sposób, w jaki spoglądała na Shannon, okazał się co najmniej życzliwy.
Dziewczyna zawahała się, kątem oka spoglądając na stojącego tuż obok wampirzycy mężczyznę. Diametralnie różnił się od swojej towarzyszki, ciemnowłosy i nienaturalnie blady. W jego rysach było coś znajomego, co sprawiło, że z miejsca pomyślała o ojcu Jocelyne, jednak nie chciała się nad tym zastanawiać. Jego imię również jej uciekło, więc w pośpiechu odwróciła wzrok, nie chcąc zbyt nachalnie się na niego gapić i zastanawiać nad tą kwestią. Co prawda zachowywał się o wiele spokojniej od Rufusa, ale z pewnością był niemniej zmartwiony i spięty. Coś się stało – i to bez wątpienia niedobrego – więc to na tym musiała się skomentować.
– Co właściwie…? – wykrztusiła z siebie z trudem, w końcu będąc w stanie się odezwać, jednak nie było jej dane dokończyć.
– Ta mała łowczyni Damiena – przerwał spiętym tonem Rufus. – Muszę z nią porozmawiać. Gdzie ona jest? – zapytał wprost.
Oho, trafiła na kogoś, kto nie lubił tracić czasu. Co więcej, najwyraźniej cenił sobie bezpośredniość, co mogłoby być całkiem dobrą cechą, gdyby nagle nie poczuła się jak na przesłuchaniu – i to takim, gdzie źle wyważona odpowiedź mogła kosztować ją życie.
– Rufus – syknęła Allegra.
Wampir rzucił jej poirytowane spojrzenie.
– Zabrałem was, bo się uparłaś. Jeśli poszłaś, żeby ciągle mnie pouczać, wracaj do domu – obruszył się sam zainteresowany. – Nie mam czasu bawić się w uprzejmości.
– Co się stało? – zapytała natychmiast Shannon. Teraz już nie miała wątpliwości co do tego, że sprawy nie miały się dobrze.
– Moje pytanie – ponaglił Rufus. – Przyjaźnisz się z Jocelyne i resztą dzieciaków, to odpowiedz. Tak przydasz się bardziej, niż zmuszając mnie do tracenia czasu na wyjaśnienia.
– Naprawdę mógłbyś… – zaczęła Allegra, ale tym razem Shannon zdecydowała się jej przerwać.
– W porządku – zapewniła pośpiesznie. Wzmianka o Joce i to, że w ogóle tutaj byli, wypytując o Liz, w zupełności jej wystarczyła. Cóż, przynajmniej na razie. – Liz nie ma w domu.
Gdyby wzrok zabijał, Rufus jak nic miałby ją na sumieniu.
– To czuję, na litość bogini!
Shannon energicznie potrząsnęła głową.
– Nie ma jej już od wczoraj. Napisała mi tylko, że potrzebuje oddechu i jest w bezpiecznym miejscu. Myślałam, że Damien… – zaczęła, ale czuła się przy tym tak, jakby się pogrążała. Słodka bogini, wiedziała, że powinna zadzwonić!
– Nie ma jej od wczoraj? – Coś w tonie Rufusa sprawiło, że poczuła się jak skończona idiotka. – Co jeszcze? Wiesz, gdzie może być? – ponaglił, nagle materializując się tuż przed nią. – Skup się, dziewczyno.
W pierwszym odruchu zapragnęła cofnąć się o krok, ale z jakiegoś powodu tego nie zrobiła. Na krótką chwilę zamarła, bezmyślnie wpatrując się w twarz wampira, a zwłaszcza w parę jego lśniących, czekoladowych oczu. Poczuła się dziwnie, zdolna co najwyżej na niego patrzeć, chociaż do tej pory podświadomie unikała zbyt otwartego wgapiania się w swoich gości. Nie była pewna, co się zmieniło, ale…
Skup się.
Tak, tak… Chyba mogła to zrobić.
– J-ja… Liz była ostatnio nieswoja. Nawet bardziej niż od chwili, w której się wprowadziła – przyznała zgodnie z prawdą. Zabawne, ale myślenie przychodziło jej z trudem, pomijając tę z kwestii, o którą wypytywał ją Rufus. Zupełnie jakby mogła koncentrować się wyłącznie na tym, czego chciał się od niej dowiedzieć. – Chyba mówiłam, że mamy małe problemy z policją, kiedy była tutaj Joce… Wtedy, kiedy zasłabła – dodała, a Rufus w milczeniu skinął głową, tym samym dając jej do zrozumienia, że pamiętał tamtą wizytę. – Wiem, że jeden z policjantów nie dawał jej spokoju… A potem Liz zaczęła się z kimś spotykać.
– Z chłopakiem? – zapytał z rezerwą towarzyszący Allegrze wampir, odzywając się pierwszy raz od chwili, w której wszedł do domu.
Shannon pokręciła głową. Swoją drogą, to pytanie zabrzmiało niemalże jak pretensje, co po chwili wahania uznała za jak najbardziej zrozumiałe. Och, przecież sama dopiero co doszła do wniosku, że ma przed sobą bliskich Damiena; jasne że się nim przejmowali, zwłaszcza że Liz była dla niego ważna.
– Nie chciała mówić, ale to zdecydowanie nie był chłopak – oznajmiła z przekonaniem Shannon. – Nie zwierzała mi się. Ale wiem, że chodziło o… przyjaciela rodziny. Przyjaciel rodziny – powtórzyła z naciskiem. – Tak, dokładnie w ten sposób to ujęła. Miał jej pomagać.
– Ciekawe… – Po tonie Rufusa trudno było stwierdzić, co tak naprawdę kryło się pod tym stwierdzeniem. – I nie wiesz nic więcej, a dziewczyny tutaj nie ma?
– Zgadza się – rzuciła niemalże przepraszającym tonem. Z jakiegoś powodu czuła się całkowicie wyczerpana.
Westchnął, ale przynajmniej odsunął się od niej. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że od dłuższej chwili tkwiła w miejscu, nerwowo napinając mięśnie i czując się tak, jakby w każdej chwili mogła się przewrócić. Szlag, nie chciała okazywać podenerwowania, a jednak sama obecność Rufusa i coś w jego spojrzeniu wystarczyło, żeby zlała się potem, a serce omal nie wyskoczyło jej z piersi.
– W porządku. – Tym razem głos wampira zabrzmiał niemalże łagodnie, chociaż on sam wyglądał na chętnego, żeby coś rozwalić. Wydawał się nad czymś intensywnie myśleć, być może analizując jej słowa.
Nie kłamała, nagle uświadamiając sobie, że nawet gdyby coś podobnego przyszło jej do głowy, nie byłaby w stanie. Nie miała pojęcia czy chodziło o to spojrzenie, instynkt samozachowawczy czy zwykły strach, ale to wydawało się najmniej istotne. Ważne, że z jakiegoś powodu przestała skupiać się na emocjach i zadawaniu własnych pytań, w zamian w pełni koncentrując na informacjach, które były ważne dla Rufusa. To było tak, jakby wampir nawet w zdenerwowaniu mógł zmanipulować ją do tego stopnia, by zaczęła analizować rzeczy, które do tej pory nie wydawały jej się aż tak istotne – po prostu łączyła fakty, zupełnie jakby w głowie nagle zapaliła jej się jakaś cudowna, pokazująca wszystkie te powiązania lampka.
Hipnoza… Wampiry hipnotyzują?, pomyślała w oszołomieniu, próbując jakkolwiek to wszystko uporządkować i przypomnieć, co tak naprawdę o tych istotach słyszała, ale nie potrafiła się skupić. Wciąż czuła się tak, jakby ktoś zdzielił ją czymś ciężkim po głowie – i to porządnie.
– Jeszcze jedna rzecz – usłyszała i to wystarczyło, żeby wyrwać ją z oszołomienia. Zamrugała nieco nieprzytomnie, po czym w roztargnieniu przeniosła wzrok na wpatrzonego w nią wampira. – Ten mężczyzna, który się nią interesował… Wiesz jak się nazywa?
Zdecydowanie zaczynała czuć się jak w marnym kryminale.
– Ehm… To było dziwne imię. Chyba niemieckie – przyznała, po czym w pośpiechu ciągnęła dalej, woląc nie czekać aż usłyszy, że nie narodowość jest tu najważniejsza. – Ulrich – wykrztusiła z siebie w końcu.
– Niewiele mi to mówi…
Zły Wilk – oznajmiła z naciskiem, w końcu wyrywając się z letargu. Wciąż czuła się otępiała, ale z wolna emocje zaczęły powracać, łącznie z frustracją, którą czuła, kiedy po raz pierwszy rozmawiała na ten temat z Elizabeth. – Ulrich Wolfer, jeden z najlepszych agentów w FBI. Mówiłam Liz, że mamy przeje… – zaczęła, zanim zdążyła ugryźć się w język.
– Ładny mi „jakiś policjant”! – usłyszała, ale prawie nie zwróciła na to uwagi. Myślami była już gdzieś daleko, uświadamiając sobie, że jak najbardziej mogła się przydać.
– Sprawdzałam go w internecie. Mam znaleźć adres? – wypaliła, już nawet nie zastanawiając się nad tym, co i dlaczego mówi.
Była niemalże pewna, że Rufus miał ochotę na nią warknąć, być może już z przyzwyczajenia zamierzając zanegować sensowność tego, co mówiła. Ostatecznie nie zrobił tego, w zamian spoglądając na nią w zaskoczony, niemalże przechylny sposób.
Kto wie, może gdyby postarała się jeszcze bardziej, jakimś cudem zasłużyłaby sobie na podziękowania.
Marco
Miał złe przeczucia. W zasadzie to nie było nic nowego, zresztą w innym wypadku jak nic nie okazałby się na tyle zdesperowany, by zgodzić się spędzać czas akurat z Rufusem, ale nie o to w tym wszystkim chodziło. Oczywiście, w największym stopniu chodziło o Allegrę i o to, by przynajmniej na nią jedną mieć oko. Tym przynajmniej próbował się zasłaniać, bo brzmiało o wiele lepiej niż przyznanie, że uznawał działania pewnego niezrównoważonego wampira za zasadne.
Wszyscy martwili się o Laylę. Starał się tego nie okazywać, przyzwyczajony do trzymania nerwów na wodzy, zresztą dobrze wiedział, co wszyscy sądzili o jakichkolwiek przejawach troski z jego strony. Przeszłość niemalże cały czas ciągnęła się za nim, będąc niczym cień – czymś nieuchwytnym, co jednak pozostawało aż nazbyt wyraźne. Marco aż za dobrze wiedział, że choć przez te wszystkie lata doprowadził do sytuacji, w której wszyscy tolerowali jego obecność, w rzeczywistości nadal patrzyli mu na ręce. Zwłaszcza Gabriel.
Cóż, nie żeby był jakkolwiek takim stanem rzeczy zaskoczony. To było normalne i z jego perspektywy najzupełniej właściwe, nawet jeśli w jakimś stopniu utrudniało mu życie. Miał dokładnie to, na co sobie zasłużył i nigdy nie próbował ukrywać, że mogłoby być inaczej.
Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal troszczył się o rodzinę.
Podejrzewał, że dla niektórych to samo w sobie brzmiało niedorzecznie. „Ty nie masz rodziny” – najpewniej usłyszałby od Gabriela, gdyby zdecydował się zasugerować synowi coś podobnego. Może coś w tym było, bo jak najbardziej trwał gdzieś na uboczu, kryjąc się za plecami Allegry, która z jakiegoś powodu chciała dać mu szansę. Obserwował, w razie potrzeby gotów chronić zarówno swoje wnuki, jak i dzieci. Nie miał pewności, co sądzić o całej tej sytuacji i jak w takim wypadku powinien określić swoją rolę w całym tym systemie, ale nazewnictwo nie miało znaczenia. W gruncie rzeczy przejmował się naprawdę niewieloma kwestiami, co zresztą tłumaczyło dlaczego wciąż tutaj był, a w skrajnych wypadkach bywał wręcz bezczelny – jak chociażby wtedy, gdy odważył się złożyć Renesmee ślubowanie, biorąc synową pod swoją opiekę.
O, tak – mógł mieć na sumieniu naprawdę wiele, ale jedno było pewne: nie zamierzał spokojnie spoglądać jak ktokolwiek krzywdzi jego bliskich. Właśnie z tego powodu przejmował się Laylą, a teraz dodatkowo Jocelyne i Claire. Chodziło o jego krew, jego córkę i wnuczki, a skoro tak…
Cóż, mógł posunąć się daleko. Również do tego, by znosić dziwne pomysły Rufusa, skoro ten jako jedyny działał, obojętny na swoje towarzystwo tak długo, jak Marco i Allegra nie próbowali wchodzić mu w drogę.
Wampir milczał podczas rozmowy z Shannon, próbując doszukać się w niej jakiegokolwiek sensu. Zapamięta nas na długo, to pewne, pomyślał mimochodem i ledwo powstrzymał się przed parsknięciem pozbawionym wesołości śmiechem. No, przynajmniej Rufusa. Trudno nie zapamiętać zdesperowanego wampira, który jak gdyby nigdy nic władował jej się do domu i ciskał na prawo i lewo.
Początkowo to wszystko jawiło się Marco jako strata czasu. Mógł pojąć wypytywanie o tę dziewczynę, Liz, nie tyle przez wzgląd na jej związek z Damienem, ale przede wszystkim łowcami. W jakiś sposób to wszystko musiało się łączyć i nawet on to widział, nie potrzebując jakiegoś wyjątkowego geniuszu, którym rzekomo odznaczał się Rufus. Sęk w tym, że nieobecność dziewczyny niejako ukrócała wszystko, przynajmniej z perspektywy Marco, który doszedł do wniosku, że naukowiec jednak na życzenie tracił czas, wypytując Shannon o szczegóły, które tak naprawdę nie miały znaczenia.
Dobra, interesowała się nią policja. Albo raczej jakiś wyjątkowy gość z FBI. Co, na litość bogini, wnosiło to do tego, co wiedzieli wcześniej?
– Na cholerę ci ten adres? – zniecierpliwił się, ledwo tylko znów znaleźli się na ulicy. Z opóźnieniem uświadomił sobie, że bezwiednie wszedł w słowo Allegrze, która mruczała coś gniewnie na temat tego, że Rufus mógł zachowywać się w co najmniej milszy sposób, zwłaszcza że Shannon koniec końców im pomogła. – Tyle powtarzałeś, że nie zamierzasz tracić czasu, a jednak…
– I nie tracę – rzucił lakonicznie wampir.
W chwilach takich jak ta, Marco naprawdę miał ochotę mu przyłożyć.
– I co? Teraz nawiedzisz przypadkowego gościa, bo potrzebna ci Liz, a on mógł mieć z nią jakąś styczność? – zapytał z niedowierzaniem.
– Po co pytasz, skoro wiesz?
Marco ledwo powstrzymał przekleństwo.
– Bo to nie ma sensu – oznajmił wprost, ale naukowiec jedynie spojrzał na niego w niemalże pobłażliwy sposób.
– Jak dla kogo. Właśnie dlatego pracuję w pojedynkę – stwierdził z rozdrażnieniem, ale z jakiegoś powodu zdecydował się pociągnąć temat. – Ta dziewczyna – skinął głową w kierunku domu, który dopiero co opuścili – już wcześniej narzekała, że mają problem z policjantem. Średnio interesuje mnie, jak działa ludzki wymiar sprawiedliwości, ale wiem dość, by to wydawało mi się dziwne. FBI to wyższy szczebel, a jeśli ten mężczyzna jest taki dobry, to nie chodziłby i nie prosił, by jakiś dzieciak z nim porozmawiał. Nie, jeśli faktycznie działałby oficjalnie.
– Co ty sugerujesz? – wtrąciła Allegra, ale Rufus jedynie potrząsnął głową.
– Byliście tam i słuchaliście, co ona mówi? Na litość bogini… – Zamilkł, po czym wywrócił oczami. – Mieli problem z nachodzącym ich policjantem, ale już nie mają. Czas przeszły. A panna Damiena nagle zaczęła wspominać o „przyjacielu rodziny”, chociaż najwyraźniej bardzo lakonicznie, skoro musiałem niemal siłą wyciągać tę informację… Claire nie musiałbym tłumaczyć oczywistości – stwierdził, a potem tak po prostu zamilkł, szybkim krokiem ruszając w swoją stronę.
Marco milczał, w pierwszym odruchu będąc w stanie co najwyżej wymienić z Allegrą oszołomione spojrzenia. Gdyby sam miał łączyć fakty w ten sposób, doszedł by do wniosku, że to bez sensu, ale z perspektywy Rufusa brzmiało to… zadziwiająco logicznie.
Szlag, nie chciał tego wprost przyznać, ale ten wampir rzeczywiście był genialny. Nie żeby Marco kiedykolwiek zamierzał przyznać to na głos, ale…
– Cholera – wyrwało mu się. – Pewnie już o to pytałem, ale… jakim cudem ktokolwiek z nim wytrzymuje? – mruknął, a Allegra wzruszyła ramionami.
– Niektórzy mężczyźni mają to do siebie, że przyciągają nawet wtedy, gdy jednocześnie ma się ochotę ich zabić – stwierdziła w końcu.
Nie musiał pytać, by wiedzieć, że mówiła również o nim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa