Jocelyne
Przez kilka sekund panowała
wymowna, nieprzenikniona cisza. Zaraz po tym wszystko potoczyło się
błyskawicznie, a przynajmniej takie wrażenie odniosła Jocelyne, która
zdążyła wyłącznie zarejestrować ciche warknięcie Layli, błysk czerwieni w oczach
wampirzycy, a także to, że ta bezceremonialnie skoczyła do przodu, w ułamku
sekundy materializując się przy Simonie.
Kiedy do
tego wszystkiego ciotka zastygła, z siłą zaciskając palce na gardle
mężczyzny, Joce była w stanie wyłącznie siedzieć i z niedowierzaniem
obserwować to, co się działo.
– Ani mi
się waż – wyrzuciła z siebie na wydechu wampirzyca. Jej głos brzmiał
dziwnie, zniekształcony przed nadmiar emocji. – Ani mi się…
– Layla.
To było
tylko jedno słowo, które jakimś cudem zdołał wykrztusić Simon, ale najwyraźniej
coś w brzmieniu własnego imienia dało kobiecie do myślenia. Wyraźnie
zawahała się, ostatecznie luzując uścisk na tyle, by pozwolić złapać swojej
niedoszłej ofierze oddech, wciąż jednak sprawiała wrażenie chętnej, by rozerwać
komuś gardło.
– Masz…
masz coś wymyślić – wyszeptała rozgorączkowanym tonem. – Słyszysz? Cokolwiek
mówiłam, ja nie…
– A niby
ja mam cokolwiek do powiedzenia – obruszył się. Mówił szybko, wyraźnie próbując
przemówić jej do rozsądku. – Puść mnie, zanim będę musiał sam się uwolnić –
dodał i chociaż w pierwszym odruchu Jocelyne wydało się absurdalne
to, że śmiertelnik mógłby mieć w planach walkę z wampirem, coś w jego
słowach najwyraźniej zdołało zaniepokoić Laylę.
Kobieta drgnęła,
po czym cofnęła się o krok, chcąc nie chcąc dostosowując się do tego, co
powiedział. Przez jej bladą twarz wyraźnie przemknął cień, zaraz też uniosła
dłoń do szyi. Dopiero wtedy Jocelyne zauważyła coś, co wyglądało jak metalowa
obręcz albo – choć to skojarzenie wydało jej się co najmniej niewłaściwe –
obroża. Z miejsca zapragnęła zapytać, co takiego się działo, ale głos
uwiązł jej w gardle, wątpiła zresztą, by w obecnej sytuacji
ktokolwiek zwrócił na nią uwagę.
– Mamo?
Layla
drgnęła, po czym w pośpiechu obejrzała się na Claire. Wyglądała na
roztrzęsioną i chwiejną, co w jej przypadku zdecydowanie nie było
normalne. Wyglądała wręcz na kogoś, kto ma wyraźne trudności z tym, żeby
ustać w miejscu, w zamian zaczynając niespokojnie krążyć, byleby
tylko się czymś zająć.
– Tak, tak…
Wszystko w porządku. – To brzmiało jak jedno wielkie kłamstwo i nawet
w zmęczeniu Jocelyne doskonale zdawała sobie z tego sprawę. – Nie dam
was tknąć. Ja tylko…
– Nie o to
chcę zapytać – przyznała cicho Claire.
Martwiła
się i to wydawało się aż nadto oczywiste. Znów spróbowała przesunąć się
bliżej matki, po czym westchnęła, chcąc nie chcąc dając za wygraną, kiedy ta po
raz kolejny rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie.
– Tutaj nie
ma krwi? – zapytała wprost Jocelyne, nie mogąc się powstrzymać. To było pierwsze
pytanie, które przyszło jej do głowy, a które wydawało się przy tym
wystarczająco neutralne, by mogła bezpiecznie je zadać.
Simon
rzucił jej niemalże udręczone spojrzenie.
– Nie w tym
pokoju – powiedział w końcu. – Mógłbym spróbować coś skombinować, ale…
– Ty mi
lepiej powiedz, co robimy – przerwała mu spiętym tonem Layla.
Gdyby wzrok
mógł zabijać, zdecydowanie miałaby kogoś na sumieniu. W tamtej chwili
prezentowała się co najmniej źle, chorobliwie blada, z roziskrzonymi
oczami i drżącymi mięśniami. Wyraźnie miała problem z tym, żeby nad
sobą zapanować, zaś połączeni głodu i gniewu zdecydowanie nie ułatwiało
jej podjęcia jakiejkolwiek decyzji
Mężczyzna
nie odpowiedział od razu, w zamian niespokojnie wodząc wzrokiem po
pomieszczeniu. Kiedy w końcu się odezwał, brzmiał w sposób
sugerujący, że w tamtej chwili zdecydowanie chciał znaleźć się gdzieś
daleko.
– Nie wiem.
Layla
jęknęła, po czym spojrzała na niego z niedowierzaniem. Jakimś cudem
pobladła jeszcze bardziej, chociaż Jocelyne nie sądziła, że to w ogóle
możliwe.
– Nie
wiesz…? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Mówisz nam te wszystkie rzeczy,
zapewniasz, że rozumiesz i chcesz pomagać, a jednak…
– Ja nie…
– Dajmy
spokój mnie, bo jestem najmniej istotna. Powiedziałam ci już, że to są dzieci –
powtórzyła z naciskiem, wyraźnie nie zamierzając słuchać. – Może to nie ma
dla ciebie znaczenia, skoro patrzyłeś na śmierć tamtych ludzi, ale – na litość
bogini – ja myślałam… – Zamilkła, po czym z niedowierzaniem głową. – Jeśli
ktokolwiek tknie którąkolwiek z nich, to przysięgam, że znajdę sposób, by
zrównać to miejsce z ziemią.
Po jej
słowach zapanowała długa, nieprzenikniona cisza. Jeśli do tej pory atmosfera
była napięta, w tamtej chwili dosłownie można było krajać ją nożem.
Jocelyne zamarła, zdolna co najwyżej wpatrywać się w ciotkę i nie
będąc w stanie wykrztusić z siebie nawet słowa. Czuła, że serce
trzepocze jej się w piersi, uderzając tak szybko i mocno, że ledwo
mogła oddychać. W głowie miała pustkę, w efekcie ledwo nadążając za
tym, co się działo, to jednak nie zmieniało faktu, że pewne kwestie były dla
niej aż nazbyt oczywiste.
Layla
mówiła poważnie.
Nie musiała
pytać, by wiedzieć, że tak jest. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek
wcześniej widziała tę wampirzycę aż do tego stopnia zagniewana i skłonną
do zrobienia czegoś naprawdę nieprzewidywalnego, ale tym razem zdecydowanie tak
było. Wszystko w niej aż krzyczało, że straciła cierpliwość, ten jeden raz
zdolna posunąć się naprawdę daleko. Zmęczona, przerażona i głodna czy też
nie, zdecydowanie była świadoma swoich słów – i najpewniej faktycznie
miała okazać się zdolna do tego, by je zrealizować.
Cisza
dosłownie ogłuszała. Przez moment Joce przestała słyszeć nawet dotychczas
towarzyszące jej szepty, co mogłoby być przyjemną odmianą, gdyby wciąż nie
czuła się tak dziwnie. Oddychała płytko i powoli, nie chcąc niepotrzebnie
zwracać na siebie uwagi, choć przecież doskonale wiedziała, że nic jej nie
groziło – nie ze strony Layli, która prędzej zrobiłaby krzywdę sobie, niż jednak
pozwoliła sobie na utratę kontroli. Z drugiej strony, przecież wszystko
było nie tak, a ona…
– Tak
naprawdę to nasz najmniejszy problem… SA i przemiana, skoro o tym
cały czas mowa – oznajmiła z wahaniem Claire. Mówiła cicho, starannie dobierając
słowa i przez cały czas wpatrując się w matkę. – O ile mi
wiadomo, mnie i Joce nic nie powinno grozić – dodała, brzmiąc przy tym
tak, jakby faktycznie była pewna tych słów.
– Dlaczego?
Wiesz, co mnie martwi, Claire – zaoponowała natychmiast Layla. – Kto jak kto,
ale ty powinnaś zrozumieć.
Dziewczyna
jedynie skinęła głową.
– I rozumiem.
Tłumaczył mi – przyznała ze spokojem. Jocelyne nie musiała pytać, by wiedzieć,
że miała na myśli Rufusa. – I to od samego początku, kiedy ty jeszcze… –
Urwała, po czym cicho westchnęła. – Sama siedziałam z tatą w laboratorium,
kiedy pracował nad lekiem. Nie dla tych, którzy zostali zarażeni, ale
szczepionka działa.
– To
znaczy…
Claire
wysiliła się na blady uśmiech.
–
Mieszkaliśmy wtedy w podziemiach. Tam był pełno niestabilnych wampirów,
więc… Cóż, brał pod uwagę, że ktoś może spróbować zrobić coś głupiego –
przyznała, a Layla przez moment wyglądała tak, jakby miała się przewrócić
przez nadmiar emocji – a już zwłaszcza ulgi.
– Słodka
bogini… Wiedziałam, że jest coś, co musiał zrobić wtedy dobrze – wyrzuciła z siebie
na wydechu, na krótką chwilę ukrywając twarz w dłoniach. Potrzebowała
kilku następnych sekund, zanim zdołała się uspokoić. – Nawet jeśli nadal nie
podoba mi się, że mógłby eksperymentować na tobie – dodała mimochodem.
–
Siedzieliśmy przy tym razem – przypomniała Claire. – Sama zadecydowałam.
Layla
pojrzała na nią przez rozstawione palce. Przez krótką chwilę wyglądała na
chętną, żeby się uśmiechnąć, ale ostatecznie tego nie zrobiła.
–
Oczywiście, że tak – mruknęła, wydając się zwracać bardziej do siebie niż
kogokolwiek innego. – Jesteście tacy podobni… – Nieznacznie potrząsnęła głową. –
W porządku. A Joce?
– O ile
mi wiadomo, z Renesmee też o tym rozmawiał. Dzieci przejmują
odporność matki, więc…
– Ktoś
uświadomi mnie, o czym teraz mowa? – zniecierpliwił się Simon,
bezceremonialnie wchodząc dziewczynie w słowo.
Claire
nawet się nie zawahała.
– O to,
że żadna z nas nie będzie dla was przydatna – stwierdziła z rozbrajającym
wręcz spokojem. – Nie da się pomóc tym, którzy zostali zarażeni, ale… można
ochronić tych, którzy do tej pory nie mieli z wampirzą krwią styczności.
Ani ja, ani Jocelyne nie jesteśmy w stanie przejść przemiany. – Clare na
dłuższą chwilę zamilkła, wydając się intensywnie nad czymś myśleć. – Mogłabym
pomóc, jeśli jest taka potrzeba. Ciekawi was ta krew, prawda? To, co w niej
jest… Mogłabym wytłumaczyć – zaproponowała nieoczekiwanie. – Bez dalszych ofiar
i zarażania ludzi. Wiem wystarczająco dużo, by pokończyć przynajmniej te
projekty.
Wyglądała
na co najmniej zdeterminowaną, by jednak się przydać. Co więcej, Jocelyne jakoś
nie miała wątpliwości, że jej kuzynka mówiła prawdę – w końcu spędzała z Rufusem
tyle czasu, że omówienie przemiany musiało być dla niej dziecinnie proste.
Zwłaszcza po tym, co powiedział Simon o motywach, które kierowały wszystkimi
wokół, takie rozwiązanie wydawało się najbardziej prawdopodobne.
– W zasadzie…
– Mężczyzna wyraźnie się zawahał, wyglądając przy tym tak, jakby słowa Claire
zdołały wytrącić go z równowagi. Zaskoczyła go, chociaż trudno było
powiedzieć czy wyłącznie chęcią współpracy, czy może tym, że ktoś o aparycji
kruchej nastolatki mógłby okazać się wystarczająco wprawiony, by nadawać się do
pracy w laboratorium. – Spróbuję coś zdziałać, ale nic nie mogę wam
obiecać. Naprawdę nie mam tutaj do powiedzenia tak wiele, jak mógłbym sobie
życzyć – jęknął.
Na dobry
początek musiało wystarczyć. Tak przynajmniej w pierwszym odruchu
pomyślała Jocelyne, sama mogąc co najwyżej obserwować rozwój wypadków i mieć
nadzieję, że wszystko samo się ułoży. Nie była zachwycona takim stanem rzeczy,
jednak próbowała o tym nie myśleć, raz po raz powtarzając sobie w duchu,
że będzie w porządku.
Musiało
być, bo…
Nie będzie. Nie, skoro on słucha, doszło
ją jakby z oddali. Aż jęknęła, przez krótką chwilę mając wrażenie, że
głowa jednak pęknie jej z bólu. Jocelyne,
wy nie…
Nie
słyszała niczego więcej.
Miała
wrażenie, że ktoś jeszcze próbował wypowiedzieć jej imię, a potem po
prostu osunęła się w ciemność.
Renesmee
Miałam wrażenie, że wyjdę z siebie.
Byłam w stanie co najwyżej miotać się na prawo i lewo, zbytnio
zaniepokojona, by być w stanie się uspokoić. W zasadzie gdyby nie
obecność Carlisle’a, który okazał się bardziej przytomny ode mnie, ostatecznie
biorąc na siebie sprowadzenie pozostałych, najpewniej nie byłabym w stanie
zrobić niczego sensownego aż do chwili powrotu Gabriela. Nie musiałam pytać, by
wiedzieć, że sprawy miały się co najmniej źle – wystarczyło, że mój mąż pojawił
się sam, na dodatek wyglądając przy tym na wystarczająco rozeźlonego, bym
doszła do wniosku, że bez wahania spróbowałby kogoś zabić, gdyby zaszła taka
potrzeba.
Co więcej,
przyprowadził ze sobą Sage’a, co samo w sobie wydało mi się nietypowe.
Może i zaczęli się dogadywać, ale dobrze wiedziałam, że Gabriel mimo
wszystko wolał trzymać się z daleka od swojej przeszłości.
– Szukałem i w bibliotece,
i w okolicy – oznajmił mi już na wstępie, bez trudu orientując się, o co
chciałam zapytać. – Wiem, że wyszły, bo to akurat mogłem wyczuć… I to na
tyle, bo reszta wygląda tak, jak w przypadku Layli. Nie mogę skontaktować
się ani z jedną, ani z drugą – wyjaśnił i być może mówił coś
więcej, ale ja już właściwie nie słuchałam. Jego wyjaśnienia w zupełności
mi wystarczyły, bym zrozumiała na czym staliśmy.
– Ale… –
wyrwało mi się. Zaraz po tym urwałam, sama niepewna, co tak naprawdę chciałam
powiedzieć.
– Tym razem
to nie wszystko – przyznał niechętnie Gabriel. – Wyczułem… kogoś jeszcze. I prawie
na pewno chodzi o wampiry.
Zamrugałam,
sama niepewna, co powinnam sądzić o jego słowach. W pierwszym odruchu
otworzyłam usta, tylko po to by natychmiast je zamknąć i zacząć potrząsać
głową. Chyba powinnam się cieszyć, że mieliśmy jakikolwiek trop, bo wszystko
wydawało się lepsze od niepewności, która towarzyszyła nam od zniknięcia Layli,
ale wcale nie czułam się lepiej. Kolejny raz odchodziłam od zmysłów, nie będąc w stanie
powiedzieć, co działo się z którymś z moich dzieci i mimowolnie
zastanawiając nad tym, co było ze mną nie tak.
Słodka
bogini, to była moja wina. Inaczej nie potrafiłam tego wytłumaczyć, zwłaszcza
że osobiście wypuściłam gdziekolwiek Joce. Skupiona na sprawie Ryana i Cassandry
popełniłam tak głupi błąd, że to wydawało mi się wręcz nieprawdopodobne. Co
prawda ufałam Claire, zwłaszcza że ta od dawna była dorosła, ale to niczego nie
zmieniało – a ja powinnam była zatroszczyć się o nie obie, bo…
– Przestań.
Aż
wzdrygnęłam się, skutecznie wyrwana z zamyślenia brzmieniem głosu
Gabriela. Natychmiast skupiłam na nim wzrok, tym samym przekonując się, że
dosłownie zmaterializował się tuż przede mną. Nie zaprotestowałam, kiedy jak
gdyby nigdy nic ujął moje ręce w swoje, sprawiając wrażenie całkowicie obojętnego
na to, że nie byliśmy sami. Mnie również z łatwością przyszło zignorowanie
Carlisle’a i Sage’a, zwłaszcza kiedy moje spojrzenie skupiło się na niemalże
hipnotyzujących, przypominających dwie czarne dziury oczach.
– Jak? –
zapytałam cicho. Mój głos zabrzmiał nienaturalnie chrypliwie, więc
odchrząknęłam, próbując wziąć się w garść. Cóż, bezskutecznie. – Nie wiem,
co robić. Żadne z nas tego nie wie i to od samego początku, więc…
– Więc
najwyższa pora coś wymyślić – przerwał mi spiętym tonem. Pozwoliłam mu na to,
gotowa przyjąć w zasadzie jakiekolwiek rozwiązanie, byleby mieć poczucie,
że mogłam coś zdziałać. – Dlatego chcę, żebyśmy porozmawiali. Wszyscy. Może
przy okazji powiesz nam, co tam kombinujecie z Rufusem – dodał, po czym
rzucił mi bliżej nieokreślone spojrzenie.
– Fakt –
zreflektowałam się. Wzięłam kilka głębszych wdechów, próbując się uspokoić. –
Możliwe, że… mamy coś. To może być trop…
Musiałam
wypowiedzieć te słowa na głos, bardziej niż wcześniej pragnąc w nie
uwierzyć. Skupiona na Jocelyne i panice, którą nagle poczułam, kiedy
uświadomiłam sobie, że coś jest nie tak, z łatwością zapomniałam o znaczeniu
Cassandry i tego, co ta powiedziała Rufusowi i mnie podczas rozmowy.
Wiedziałam, że muszę się skupić i działać praktycznie, zwłaszcza że mimo
wszystko mieliśmy jakiś punkt zaczepienia – nawet najmniej znaczący. Na
początek musiało wystarczyć, poza tym wszystko wydawało się lepsze od paniki.
– Świetnie.
– Gabriel chwycił mnie za ramiona i bez słowa przyciągnął do siebie. Byłam
mu wdzięczna za to, że przynajmniej próbował wymusić na mnie zachowanie
zdrowego rozsądku. Nie pierwszy raz mieliśmy kłopoty, co samo w sobie może
i nie było pocieszające, ale przynajmniej dowodziło, że nigdy nie było
sytuacji bez wyjścia. – I o to cały czas mi chodzi. Będę potrzebował
Beau, bo niewykluczone, że widziała coś nowego… Albo że będzie nam potrzebna –
przyznał po chwili wahania, a ja zesztywniałam.
Nie byłam
pewna, co martwiło mnie bardziej: fakt, że Isabeau jednak mogłaby doświadczyć
wizji, która zwiastowałaby kolejną nieuchronną katastrofę, czy może przeczucie,
że Gabriel zaczynał brać pod uwagę naszą ostatnią rozmowę o kroplach
astralnych. Co prawda nie oznajmił tego wprost, ale coś w jego słowach
uświadomiło mi, że byłby w stanie posunąć się równie daleko, co i Rufus,
gdyby zaszła taka potrzeba. Co więcej, sama również zaczynałam dochodzić do
wniosku, że jest mi wszystko jedno, zwłaszcza że w grę mogłoby wchodzić życie
naszej córki.
Z wolna
skinęłam głową. Gdyby przyszła taka potrzeba, osobiście mogłabym spróbować
opuścić ciało, by rozejrzeć się po okolicy. Nigdy wcześniej nie robiłam tego na
życzenie, dotychczas doświadczając tej formy podróży absolutnym przypadkiem i w pozbawiony
kontroli sposób. W żadnym wypadku nie zastanawiałam się też nad tym, jakie
to mogłoby nieść ze sobą konsekwencje, w chwili podróży po prostu nie zastanawiając
się nad tym, że cokolwiek miałoby pójść źle. Oczywiście uwagi Isabeau na temat
cienkiej granicy między życiem a śmiercią i tym, jak łatwo można było
zerwać nić łączącą duszę z ciałem, wydawały się jednoznaczne, ale…
– Wciąż nie
daje mi spokoju sprawa z Volturi – doszedł mnie spięty głos Gabriela.
Potrzebowałam chwili, by na powrót skoncentrować się na jego słowach. – O tym
też będziemy musieli porozmawiać.
– Uważasz,
że Volturi mimo wszystko mają w tym jakiś udział? – zapytał go wprost
Carlisle.
Gabriel
jedynie potrząsnął głową.
– W tej
chwili wszystko jest dla mnie równie prawdopodobne. Skoro nie panują nad
własnymi strażnikami, biorę pod uwagę każdą możliwość – stwierdził spiętym
tonem. – Jak mówiłem, tym razem czułem wampiry. To dość wymowne, przynajmniej moim
zdaniem.
Coś
nieprzyjemnie ścisnęło mnie w gardle, kiedy dotarło do mnie, jak wiele
niepokojących scenariuszy wchodziło w grę. Momentalnie pomyślałam o Jane,
zwłaszcza że ta pałała do nas nienawiścią wystarczająco silną, bym z łatwością
mogła wyobrazić sobie, że byłaby w stanie skrzywdzić nawet dziecko.
Jocelyne od początku wydawała się być w jej oczach najsłabszym ogniwem, w szczególności
odkąd ta sadystka uświadomiła sobie, że już nie będzie w stanie skrzywdzić
mnie.
Napięłam
mięśnie, coraz bardziej podenerwowana. Już nawet uścisk Gabriela przestał
działać na mnie kojąco, a ja uświadomiłam sobie, że zaczynam drżeć – i to
bynajmniej nie dlatego, że mogłabym być bliska płaczu. Z jednej strony
załamywanie rąk wydawało mi się w pełni uzasadnioną reakcją, jednak z jakiegoś
powodu nie potrafiłam się na nią zdobyć. W zamian czułam, że w razie
potrzeby byłabym w stanie rzucić się komuś do gardła, a to w moim
przypadku zdecydowanie nie było normą.
Wciąż o tym
myślałam, kiedy usłyszałam ciche kroki. Momentalnie przeniosłam wzrok w stronę
schodów, zwłaszcza kiedy usłyszałam tłukące się w nienaturalnie szybkim
tempie serce. Do głowy przyszła mi irracjonalna myśl, że za moment jednak
zobaczę Jocelyne, przez co doświadczyłam niemalże bolesnego rozczarowania,
kiedy w zamian moim oczom ukazała się Beatrycze.
Kobieta
przystanęła na ostatnim stopniu, zwracając się w naszą stronę i zaciskając
palce na poręczy. Chociaż w tamtej chwili trudno było mi się skupić na
czymkolwiek innym, prócz zamartwianiu u Joce, nawet ja zauważyłam, że
prezentowała się co najmniej marnie. Co więcej, wyraźnie zawahała się, na
dłuższą chwilę zamierając w bezruchu i tępo wpatrując w obecnego
w salonie Carlisle’a. Wyglądała tak, jakby nie spała od dłuższego czasu, a ostatnie
godziny spędziła na wypłakiwaniu sobie oczu – blada i z głębokimi
cieniami, co w jakiś pokrętny sposób upodabniało ją do wampira.
– Dobrze
się czujesz? – zapytał natychmiast Carlisle, tym samym wyrywając mnie z zamyślenia.
– Czy Lawrence…? – dodał pod wpływem impulsu, co wydało mi się dość sensowne,
bo kobieta zdecydowanie przejmowała się nieobecnością tego nieśmiertelnego.
Beatrycze
również drgnęła, w końcu odrywając wzrok od doktora. Natychmiast uciekła
spojrzeniem gdzieś w bok, przez moment sprawiając wrażenie niemalże
spanikowanej. Ta reakcja wydała mi się co najmniej dziwna i to nawet
pomimo tego, że w ostatnim czasie nic nie było takie, jakie z założenia
powinno.
– Ja… T-tak
– mruknęła z opóźnieniem Beatrycze. Głos wyraźnie jej zadrżał, stanowczo zaprzeczając
temu, co mówiła. – Miałam… zły sen – dodała wymijająco. Oczywistym wydawało się
to, że kłamała, jednak żadne z nas nie próbowało jej niczego zarzucać.
Mnie samej w tamtej chwili było już wszystko jedno. – Co się stało?
Słyszałam, że jesteście zdenerwowani, więc…
Urwała, ale
to nie miało znaczenia. Jej błękitne tęczówki wydawały się nienaturalnie duże,
poza tym zdradzały to, jak bardzo była zmartwiona. Wiedziałam, że Lawrence i Carlisle
już chyba z przyzwyczajenia trzymali ja na dystans, tym samym próbując
chronić przed tym, co się działo. W zasadzie sama Beatrycze brzmiała tak,
jakby szczerze wątpiła w to, że otrzyma jakąkolwiek sensowną odpowiedź,
skoro do tej pory wszyscy wokół traktowali ją tak, jakby była niedoświadczonym
dzieckiem.
– Za
chwilę… Chodź – zasugerował Gabriel, odzywając się, zanim ktokolwiek inny spróbowałby
zabrać głos. Kobieta drgnęła, po czym spojrzała na niego z zaskoczeniem,
ale i wyraźną nadzieją. – Na razie musimy poczekać na resztę… A potem
się zobaczy – dodał, a ja doszłam do wniosku, że jak na ironię to
najlepszy plan, jaki do tej pory udało nam się ułożyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz