12 lutego 2018

Dwieście siedemdziesiąt osiem

Jocelyne
Przez kilka sekund panowała wymowna, nieprzenikniona cisza. Zaraz po tym wszystko potoczyło się błyskawicznie, a przynajmniej takie wrażenie odniosła Jocelyne, która zdążyła wyłącznie zarejestrować ciche warknięcie Layli, błysk czerwieni w oczach wampirzycy, a także to, że ta bezceremonialnie skoczyła do przodu, w ułamku sekundy materializując się przy Simonie.
Kiedy do tego wszystkiego ciotka zastygła, z siłą zaciskając palce na gardle mężczyzny, Joce była w stanie wyłącznie siedzieć i z niedowierzaniem obserwować to, co się działo.
– Ani mi się waż – wyrzuciła z siebie na wydechu wampirzyca. Jej głos brzmiał dziwnie, zniekształcony przed nadmiar emocji. – Ani mi się…
– Layla.
To było tylko jedno słowo, które jakimś cudem zdołał wykrztusić Simon, ale najwyraźniej coś w brzmieniu własnego imienia dało kobiecie do myślenia. Wyraźnie zawahała się, ostatecznie luzując uścisk na tyle, by pozwolić złapać swojej niedoszłej ofierze oddech, wciąż jednak sprawiała wrażenie chętnej, by rozerwać komuś gardło.
– Masz… masz coś wymyślić – wyszeptała rozgorączkowanym tonem. – Słyszysz? Cokolwiek mówiłam, ja nie…
– A niby ja mam cokolwiek do powiedzenia – obruszył się. Mówił szybko, wyraźnie próbując przemówić jej do rozsądku. – Puść mnie, zanim będę musiał sam się uwolnić – dodał i chociaż w pierwszym odruchu Jocelyne wydało się absurdalne to, że śmiertelnik mógłby mieć w planach walkę z wampirem, coś w jego słowach najwyraźniej zdołało zaniepokoić Laylę.
Kobieta drgnęła, po czym cofnęła się o krok, chcąc nie chcąc dostosowując się do tego, co powiedział. Przez jej bladą twarz wyraźnie przemknął cień, zaraz też uniosła dłoń do szyi. Dopiero wtedy Jocelyne zauważyła coś, co wyglądało jak metalowa obręcz albo – choć to skojarzenie wydało jej się co najmniej niewłaściwe – obroża. Z miejsca zapragnęła zapytać, co takiego się działo, ale głos uwiązł jej w gardle, wątpiła zresztą, by w obecnej sytuacji ktokolwiek zwrócił na nią uwagę.
– Mamo?
Layla drgnęła, po czym w pośpiechu obejrzała się na Claire. Wyglądała na roztrzęsioną i chwiejną, co w jej przypadku zdecydowanie nie było normalne. Wyglądała wręcz na kogoś, kto ma wyraźne trudności z tym, żeby ustać w miejscu, w zamian zaczynając niespokojnie krążyć, byleby tylko się czymś zająć.
– Tak, tak… Wszystko w porządku. – To brzmiało jak jedno wielkie kłamstwo i nawet w zmęczeniu Jocelyne doskonale zdawała sobie z tego sprawę. – Nie dam was tknąć. Ja tylko…
– Nie o to chcę zapytać – przyznała cicho Claire.
Martwiła się i to wydawało się aż nadto oczywiste. Znów spróbowała przesunąć się bliżej matki, po czym westchnęła, chcąc nie chcąc dając za wygraną, kiedy ta po raz kolejny rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie.
– Tutaj nie ma krwi? – zapytała wprost Jocelyne, nie mogąc się powstrzymać. To było pierwsze pytanie, które przyszło jej do głowy, a które wydawało się przy tym wystarczająco neutralne, by mogła bezpiecznie je zadać.
Simon rzucił jej niemalże udręczone spojrzenie.
– Nie w tym pokoju – powiedział w końcu. – Mógłbym spróbować coś skombinować, ale…
– Ty mi lepiej powiedz, co robimy – przerwała mu spiętym tonem Layla.
Gdyby wzrok mógł zabijać, zdecydowanie miałaby kogoś na sumieniu. W tamtej chwili prezentowała się co najmniej źle, chorobliwie blada, z roziskrzonymi oczami i drżącymi mięśniami. Wyraźnie miała problem z tym, żeby nad sobą zapanować, zaś połączeni głodu i gniewu zdecydowanie nie ułatwiało jej podjęcia jakiejkolwiek decyzji
Mężczyzna nie odpowiedział od razu, w zamian niespokojnie wodząc wzrokiem po pomieszczeniu. Kiedy w końcu się odezwał, brzmiał w sposób sugerujący, że w tamtej chwili zdecydowanie chciał znaleźć się gdzieś daleko.
– Nie wiem.
Layla jęknęła, po czym spojrzała na niego z niedowierzaniem. Jakimś cudem pobladła jeszcze bardziej, chociaż Jocelyne nie sądziła, że to w ogóle możliwe.
– Nie wiesz…? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Mówisz nam te wszystkie rzeczy, zapewniasz, że rozumiesz i chcesz pomagać, a jednak…
– Ja nie…
– Dajmy spokój mnie, bo jestem najmniej istotna. Powiedziałam ci już, że to są dzieci – powtórzyła z naciskiem, wyraźnie nie zamierzając słuchać. – Może to nie ma dla ciebie znaczenia, skoro patrzyłeś na śmierć tamtych ludzi, ale – na litość bogini – ja myślałam… – Zamilkła, po czym z niedowierzaniem głową. – Jeśli ktokolwiek tknie którąkolwiek z nich, to przysięgam, że znajdę sposób, by zrównać to miejsce z ziemią.
Po jej słowach zapanowała długa, nieprzenikniona cisza. Jeśli do tej pory atmosfera była napięta, w tamtej chwili dosłownie można było krajać ją nożem. Jocelyne zamarła, zdolna co najwyżej wpatrywać się w ciotkę i nie będąc w stanie wykrztusić z siebie nawet słowa. Czuła, że serce trzepocze jej się w piersi, uderzając tak szybko i mocno, że ledwo mogła oddychać. W głowie miała pustkę, w efekcie ledwo nadążając za tym, co się działo, to jednak nie zmieniało faktu, że pewne kwestie były dla niej aż nazbyt oczywiste.
Layla mówiła poważnie.
Nie musiała pytać, by wiedzieć, że tak jest. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek wcześniej widziała tę wampirzycę aż do tego stopnia zagniewana i skłonną do zrobienia czegoś naprawdę nieprzewidywalnego, ale tym razem zdecydowanie tak było. Wszystko w niej aż krzyczało, że straciła cierpliwość, ten jeden raz zdolna posunąć się naprawdę daleko. Zmęczona, przerażona i głodna czy też nie, zdecydowanie była świadoma swoich słów – i najpewniej faktycznie miała okazać się zdolna do tego, by je zrealizować.
Cisza dosłownie ogłuszała. Przez moment Joce przestała słyszeć nawet dotychczas towarzyszące jej szepty, co mogłoby być przyjemną odmianą, gdyby wciąż nie czuła się tak dziwnie. Oddychała płytko i powoli, nie chcąc niepotrzebnie zwracać na siebie uwagi, choć przecież doskonale wiedziała, że nic jej nie groziło – nie ze strony Layli, która prędzej zrobiłaby krzywdę sobie, niż jednak pozwoliła sobie na utratę kontroli. Z drugiej strony, przecież wszystko było nie tak, a ona…
– Tak naprawdę to nasz najmniejszy problem… SA i przemiana, skoro o tym cały czas mowa – oznajmiła z wahaniem Claire. Mówiła cicho, starannie dobierając słowa i przez cały czas wpatrując się w matkę. – O ile mi wiadomo, mnie i Joce nic nie powinno grozić – dodała, brzmiąc przy tym tak, jakby faktycznie była pewna tych słów.
– Dlaczego? Wiesz, co mnie martwi, Claire – zaoponowała natychmiast Layla. – Kto jak kto, ale ty powinnaś zrozumieć.
Dziewczyna jedynie skinęła głową.
– I rozumiem. Tłumaczył mi – przyznała ze spokojem. Jocelyne nie musiała pytać, by wiedzieć, że miała na myśli Rufusa. – I to od samego początku, kiedy ty jeszcze… – Urwała, po czym cicho westchnęła. – Sama siedziałam z tatą w laboratorium, kiedy pracował nad lekiem. Nie dla tych, którzy zostali zarażeni, ale szczepionka działa.
– To znaczy…
Claire wysiliła się na blady uśmiech.
– Mieszkaliśmy wtedy w podziemiach. Tam był pełno niestabilnych wampirów, więc… Cóż, brał pod uwagę, że ktoś może spróbować zrobić coś głupiego – przyznała, a Layla przez moment wyglądała tak, jakby miała się przewrócić przez nadmiar emocji – a już zwłaszcza ulgi.
– Słodka bogini… Wiedziałam, że jest coś, co musiał zrobić wtedy dobrze – wyrzuciła z siebie na wydechu, na krótką chwilę ukrywając twarz w dłoniach. Potrzebowała kilku następnych sekund, zanim zdołała się uspokoić. – Nawet jeśli nadal nie podoba mi się, że mógłby eksperymentować na tobie – dodała mimochodem.
– Siedzieliśmy przy tym razem – przypomniała Claire. – Sama zadecydowałam.
Layla pojrzała na nią przez rozstawione palce. Przez krótką chwilę wyglądała na chętną, żeby się uśmiechnąć, ale ostatecznie tego nie zrobiła.
– Oczywiście, że tak – mruknęła, wydając się zwracać bardziej do siebie niż kogokolwiek innego. – Jesteście tacy podobni… – Nieznacznie potrząsnęła głową. – W porządku. A Joce?
– O ile mi wiadomo, z Renesmee też o tym rozmawiał. Dzieci przejmują odporność matki, więc…
– Ktoś uświadomi mnie, o czym teraz mowa? – zniecierpliwił się Simon, bezceremonialnie wchodząc dziewczynie w słowo.
Claire nawet się nie zawahała.
– O to, że żadna z nas nie będzie dla was przydatna – stwierdziła z rozbrajającym wręcz spokojem. – Nie da się pomóc tym, którzy zostali zarażeni, ale… można ochronić tych, którzy do tej pory nie mieli z wampirzą krwią styczności. Ani ja, ani Jocelyne nie jesteśmy w stanie przejść przemiany. – Clare na dłuższą chwilę zamilkła, wydając się intensywnie nad czymś myśleć. – Mogłabym pomóc, jeśli jest taka potrzeba. Ciekawi was ta krew, prawda? To, co w niej jest… Mogłabym wytłumaczyć – zaproponowała nieoczekiwanie. – Bez dalszych ofiar i zarażania ludzi. Wiem wystarczająco dużo, by pokończyć przynajmniej te projekty.
Wyglądała na co najmniej zdeterminowaną, by jednak się przydać. Co więcej, Jocelyne jakoś nie miała wątpliwości, że jej kuzynka mówiła prawdę – w końcu spędzała z Rufusem tyle czasu, że omówienie przemiany musiało być dla niej dziecinnie proste. Zwłaszcza po tym, co powiedział Simon o motywach, które kierowały wszystkimi wokół, takie rozwiązanie wydawało się najbardziej prawdopodobne.
– W zasadzie… – Mężczyzna wyraźnie się zawahał, wyglądając przy tym tak, jakby słowa Claire zdołały wytrącić go z równowagi. Zaskoczyła go, chociaż trudno było powiedzieć czy wyłącznie chęcią współpracy, czy może tym, że ktoś o aparycji kruchej nastolatki mógłby okazać się wystarczająco wprawiony, by nadawać się do pracy w laboratorium. – Spróbuję coś zdziałać, ale nic nie mogę wam obiecać. Naprawdę nie mam tutaj do powiedzenia tak wiele, jak mógłbym sobie życzyć – jęknął.
Na dobry początek musiało wystarczyć. Tak przynajmniej w pierwszym odruchu pomyślała Jocelyne, sama mogąc co najwyżej obserwować rozwój wypadków i mieć nadzieję, że wszystko samo się ułoży. Nie była zachwycona takim stanem rzeczy, jednak próbowała o tym nie myśleć, raz po raz powtarzając sobie w duchu, że będzie w porządku.
Musiało być, bo…
Nie będzie. Nie, skoro on słucha, doszło ją jakby z oddali. Aż jęknęła, przez krótką chwilę mając wrażenie, że głowa jednak pęknie jej z bólu. Jocelyne, wy nie…
Nie słyszała niczego więcej.
Miała wrażenie, że ktoś jeszcze próbował wypowiedzieć jej imię, a potem po prostu osunęła się w ciemność.
Renesmee
Miałam wrażenie, że wyjdę z siebie. Byłam w stanie co najwyżej miotać się na prawo i lewo, zbytnio zaniepokojona, by być w stanie się uspokoić. W zasadzie gdyby nie obecność Carlisle’a, który okazał się bardziej przytomny ode mnie, ostatecznie biorąc na siebie sprowadzenie pozostałych, najpewniej nie byłabym w stanie zrobić niczego sensownego aż do chwili powrotu Gabriela. Nie musiałam pytać, by wiedzieć, że sprawy miały się co najmniej źle – wystarczyło, że mój mąż pojawił się sam, na dodatek wyglądając przy tym na wystarczająco rozeźlonego, bym doszła do wniosku, że bez wahania spróbowałby kogoś zabić, gdyby zaszła taka potrzeba.
Co więcej, przyprowadził ze sobą Sage’a, co samo w sobie wydało mi się nietypowe. Może i zaczęli się dogadywać, ale dobrze wiedziałam, że Gabriel mimo wszystko wolał trzymać się z daleka od swojej przeszłości.
– Szukałem i w bibliotece, i w okolicy – oznajmił mi już na wstępie, bez trudu orientując się, o co chciałam zapytać. – Wiem, że wyszły, bo to akurat mogłem wyczuć… I to na tyle, bo reszta wygląda tak, jak w przypadku Layli. Nie mogę skontaktować się ani z jedną, ani z drugą – wyjaśnił i być może mówił coś więcej, ale ja już właściwie nie słuchałam. Jego wyjaśnienia w zupełności mi wystarczyły, bym zrozumiała na czym staliśmy.
– Ale… – wyrwało mi się. Zaraz po tym urwałam, sama niepewna, co tak naprawdę chciałam powiedzieć.
– Tym razem to nie wszystko – przyznał niechętnie Gabriel. – Wyczułem… kogoś jeszcze. I prawie na pewno chodzi o wampiry.
Zamrugałam, sama niepewna, co powinnam sądzić o jego słowach. W pierwszym odruchu otworzyłam usta, tylko po to by natychmiast je zamknąć i zacząć potrząsać głową. Chyba powinnam się cieszyć, że mieliśmy jakikolwiek trop, bo wszystko wydawało się lepsze od niepewności, która towarzyszyła nam od zniknięcia Layli, ale wcale nie czułam się lepiej. Kolejny raz odchodziłam od zmysłów, nie będąc w stanie powiedzieć, co działo się z którymś z moich dzieci i mimowolnie zastanawiając nad tym, co było ze mną nie tak.
Słodka bogini, to była moja wina. Inaczej nie potrafiłam tego wytłumaczyć, zwłaszcza że osobiście wypuściłam gdziekolwiek Joce. Skupiona na sprawie Ryana i Cassandry popełniłam tak głupi błąd, że to wydawało mi się wręcz nieprawdopodobne. Co prawda ufałam Claire, zwłaszcza że ta od dawna była dorosła, ale to niczego nie zmieniało – a ja powinnam była zatroszczyć się o nie obie, bo…
– Przestań.
Aż wzdrygnęłam się, skutecznie wyrwana z zamyślenia brzmieniem głosu Gabriela. Natychmiast skupiłam na nim wzrok, tym samym przekonując się, że dosłownie zmaterializował się tuż przede mną. Nie zaprotestowałam, kiedy jak gdyby nigdy nic ujął moje ręce w swoje, sprawiając wrażenie całkowicie obojętnego na to, że nie byliśmy sami. Mnie również z łatwością przyszło zignorowanie Carlisle’a i Sage’a, zwłaszcza kiedy moje spojrzenie skupiło się na niemalże hipnotyzujących, przypominających dwie czarne dziury oczach.
– Jak? – zapytałam cicho. Mój głos zabrzmiał nienaturalnie chrypliwie, więc odchrząknęłam, próbując wziąć się w garść. Cóż, bezskutecznie. – Nie wiem, co robić. Żadne z nas tego nie wie i to od samego początku, więc…
– Więc najwyższa pora coś wymyślić – przerwał mi spiętym tonem. Pozwoliłam mu na to, gotowa przyjąć w zasadzie jakiekolwiek rozwiązanie, byleby mieć poczucie, że mogłam coś zdziałać. – Dlatego chcę, żebyśmy porozmawiali. Wszyscy. Może przy okazji powiesz nam, co tam kombinujecie z Rufusem – dodał, po czym rzucił mi bliżej nieokreślone spojrzenie.
– Fakt – zreflektowałam się. Wzięłam kilka głębszych wdechów, próbując się uspokoić. – Możliwe, że… mamy coś. To może być trop…
Musiałam wypowiedzieć te słowa na głos, bardziej niż wcześniej pragnąc w nie uwierzyć. Skupiona na Jocelyne i panice, którą nagle poczułam, kiedy uświadomiłam sobie, że coś jest nie tak, z łatwością zapomniałam o znaczeniu Cassandry i tego, co ta powiedziała Rufusowi i mnie podczas rozmowy. Wiedziałam, że muszę się skupić i działać praktycznie, zwłaszcza że mimo wszystko mieliśmy jakiś punkt zaczepienia – nawet najmniej znaczący. Na początek musiało wystarczyć, poza tym wszystko wydawało się lepsze od paniki.
– Świetnie. – Gabriel chwycił mnie za ramiona i bez słowa przyciągnął do siebie. Byłam mu wdzięczna za to, że przynajmniej próbował wymusić na mnie zachowanie zdrowego rozsądku. Nie pierwszy raz mieliśmy kłopoty, co samo w sobie może i nie było pocieszające, ale przynajmniej dowodziło, że nigdy nie było sytuacji bez wyjścia. – I o to cały czas mi chodzi. Będę potrzebował Beau, bo niewykluczone, że widziała coś nowego… Albo że będzie nam potrzebna – przyznał po chwili wahania, a ja zesztywniałam.
Nie byłam pewna, co martwiło mnie bardziej: fakt, że Isabeau jednak mogłaby doświadczyć wizji, która zwiastowałaby kolejną nieuchronną katastrofę, czy może przeczucie, że Gabriel zaczynał brać pod uwagę naszą ostatnią rozmowę o kroplach astralnych. Co prawda nie oznajmił tego wprost, ale coś w jego słowach uświadomiło mi, że byłby w stanie posunąć się równie daleko, co i Rufus, gdyby zaszła taka potrzeba. Co więcej, sama również zaczynałam dochodzić do wniosku, że jest mi wszystko jedno, zwłaszcza że w grę mogłoby wchodzić życie naszej córki.
Z wolna skinęłam głową. Gdyby przyszła taka potrzeba, osobiście mogłabym spróbować opuścić ciało, by rozejrzeć się po okolicy. Nigdy wcześniej nie robiłam tego na życzenie, dotychczas doświadczając tej formy podróży absolutnym przypadkiem i w pozbawiony kontroli sposób. W żadnym wypadku nie zastanawiałam się też nad tym, jakie to mogłoby nieść ze sobą konsekwencje, w chwili podróży po prostu nie zastanawiając się nad tym, że cokolwiek miałoby pójść źle. Oczywiście uwagi Isabeau na temat cienkiej granicy między życiem a śmiercią i tym, jak łatwo można było zerwać nić łączącą duszę z ciałem, wydawały się jednoznaczne, ale…
– Wciąż nie daje mi spokoju sprawa z Volturi – doszedł mnie spięty głos Gabriela. Potrzebowałam chwili, by na powrót skoncentrować się na jego słowach. – O tym też będziemy musieli porozmawiać.
– Uważasz, że Volturi mimo wszystko mają w tym jakiś udział? – zapytał go wprost Carlisle.
Gabriel jedynie potrząsnął głową.
– W tej chwili wszystko jest dla mnie równie prawdopodobne. Skoro nie panują nad własnymi strażnikami, biorę pod uwagę każdą możliwość – stwierdził spiętym tonem. – Jak mówiłem, tym razem czułem wampiry. To dość wymowne, przynajmniej moim zdaniem.
Coś nieprzyjemnie ścisnęło mnie w gardle, kiedy dotarło do mnie, jak wiele niepokojących scenariuszy wchodziło w grę. Momentalnie pomyślałam o Jane, zwłaszcza że ta pałała do nas nienawiścią wystarczająco silną, bym z łatwością mogła wyobrazić sobie, że byłaby w stanie skrzywdzić nawet dziecko. Jocelyne od początku wydawała się być w jej oczach najsłabszym ogniwem, w szczególności odkąd ta sadystka uświadomiła sobie, że już nie będzie w stanie skrzywdzić mnie.
Napięłam mięśnie, coraz bardziej podenerwowana. Już nawet uścisk Gabriela przestał działać na mnie kojąco, a ja uświadomiłam sobie, że zaczynam drżeć – i to bynajmniej nie dlatego, że mogłabym być bliska płaczu. Z jednej strony załamywanie rąk wydawało mi się w pełni uzasadnioną reakcją, jednak z jakiegoś powodu nie potrafiłam się na nią zdobyć. W zamian czułam, że w razie potrzeby byłabym w stanie rzucić się komuś do gardła, a to w moim przypadku zdecydowanie nie było normą.
Wciąż o tym myślałam, kiedy usłyszałam ciche kroki. Momentalnie przeniosłam wzrok w stronę schodów, zwłaszcza kiedy usłyszałam tłukące się w nienaturalnie szybkim tempie serce. Do głowy przyszła mi irracjonalna myśl, że za moment jednak zobaczę Jocelyne, przez co doświadczyłam niemalże bolesnego rozczarowania, kiedy w zamian moim oczom ukazała się Beatrycze.
Kobieta przystanęła na ostatnim stopniu, zwracając się w naszą stronę i zaciskając palce na poręczy. Chociaż w tamtej chwili trudno było mi się skupić na czymkolwiek innym, prócz zamartwianiu u Joce, nawet ja zauważyłam, że prezentowała się co najmniej marnie. Co więcej, wyraźnie zawahała się, na dłuższą chwilę zamierając w bezruchu i tępo wpatrując w obecnego w salonie Carlisle’a. Wyglądała tak, jakby nie spała od dłuższego czasu, a ostatnie godziny spędziła na wypłakiwaniu sobie oczu – blada i z głębokimi cieniami, co w jakiś pokrętny sposób upodabniało ją do wampira.
– Dobrze się czujesz? – zapytał natychmiast Carlisle, tym samym wyrywając mnie z zamyślenia. – Czy Lawrence…? – dodał pod wpływem impulsu, co wydało mi się dość sensowne, bo kobieta zdecydowanie przejmowała się nieobecnością tego nieśmiertelnego.
Beatrycze również drgnęła, w końcu odrywając wzrok od doktora. Natychmiast uciekła spojrzeniem gdzieś w bok, przez moment sprawiając wrażenie niemalże spanikowanej. Ta reakcja wydała mi się co najmniej dziwna i to nawet pomimo tego, że w ostatnim czasie nic nie było takie, jakie z założenia powinno.
– Ja… T-tak – mruknęła z opóźnieniem Beatrycze. Głos wyraźnie jej zadrżał, stanowczo zaprzeczając temu, co mówiła. – Miałam… zły sen – dodała wymijająco. Oczywistym wydawało się to, że kłamała, jednak żadne z nas nie próbowało jej niczego zarzucać. Mnie samej w tamtej chwili było już wszystko jedno. – Co się stało? Słyszałam, że jesteście zdenerwowani, więc…
Urwała, ale to nie miało znaczenia. Jej błękitne tęczówki wydawały się nienaturalnie duże, poza tym zdradzały to, jak bardzo była zmartwiona. Wiedziałam, że Lawrence i Carlisle już chyba z przyzwyczajenia trzymali ja na dystans, tym samym próbując chronić przed tym, co się działo. W zasadzie sama Beatrycze brzmiała tak, jakby szczerze wątpiła w to, że otrzyma jakąkolwiek sensowną odpowiedź, skoro do tej pory wszyscy wokół traktowali ją tak, jakby była niedoświadczonym dzieckiem.
– Za chwilę… Chodź – zasugerował Gabriel, odzywając się, zanim ktokolwiek inny spróbowałby zabrać głos. Kobieta drgnęła, po czym spojrzała na niego z zaskoczeniem, ale i wyraźną nadzieją. – Na razie musimy poczekać na resztę… A potem się zobaczy – dodał, a ja doszłam do wniosku, że jak na ironię to najlepszy plan, jaki do tej pory udało nam się ułożyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa