20 stycznia 2018

Dwieście sześćdziesiąt cztery

Jocelyne
Claire zawsze była milcząca i cicha, ale to jej nie przeszkadzało. Nie potrzebowała rozmowy, w towarzystwie kuzynki czując się po prostu dobrze, zwłaszcza że do głowy nie przychodziło jej nic, co mogłaby powiedzieć. Wystarczyło, że zwierzyła się pół-wampirzycy z problemów z Dallasem, pod wpływem impulsu zdradzając o wiele więcej, niż początkowo zakładała. Co więcej, czuła się dzięki temu lepiej, aż nazbyt świadoma, że Claire ją rozumiała – może nie z doświadczenia, ale to nie miało znaczenia.
Wciąż czuła się dziwnie roztrzęsiona po wszystkim, co powiedziała i usłyszała. Słowa kuzynki nie dawały jej spokoju, tym bardziej że całą sobą czuła, że znalezione w bibliotece wzmianki o duchach nie wzięły się znikąd. Już od Rosy wiedziała wystarczająco wiele, by widzieć związek między energią, własnymi umiejętnościami i tym, jaki wpływ na to wszystko miały emocje. Wiedziała również, że zraniła Dallasa, a skoro tak…
Nie myśl o tym, nakazała sobie stanowczo.
Odrzucenie od siebie niechcianych myśli okazało się o wiele trudniejsze, niż mogłaby się tego spodziewać. W głowie wciąż miała mętlik, aż nazbyt świadoma, że prędzej czy później miała stanąć przed koniecznością zmierzenia się z tym, co ją dręczyło. Cóż, jakby nie patrzeć, sama obiecała to Dallasowi przed wyjściem. Czuła, że wydarzy się coś naprawdę złego, jeśli zacznie go unikać, a tym bardziej jeśli pozwoli, żeby sprawy toczyły się swoim rytmem. Miała wrażenie, że utknęła w martwym punkcie, a jedynym bezpiecznym wyjściem było udawanie, że nie wydarzyło się nic szczególnego, a związek jej i martwego chłopaka miał jakikolwiek sens. Wiedziała, że to prowadziło donikąd, nie wspominając o tym, że było nieuczciwe, ale gdyby okazało się jedynym sensownym wyjściem…
Nie chciała tego. Ba! Dobrze wiedziała, że doprowadzenie do sytuacji, w której duch znowu zacząłby żyć iluzją, okazałoby się najgorszym, na co mogłaby pozwolić. Chciała zrobić cokolwiek sensownego, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że – o ironio! – była zarówno osobą, która mogła Dallasowi pomóc, jak i doprowadzić do jego zguby.
Claire zniknęła gdzieś między regałami, zajęta przeglądaniem kolejnych książek. Jocelyne dobrze wiedziała, że kuzynkę coś dręczyło, chociaż nie miała pojęcia w czym rzecz. Nie pytała, po prostu przyjmując dość lakoniczne wyjaśnienia na temat tego, że dziewczyna próbowała znaleźć kogoś, kto w przeszłości również pisał prorocze wiersze. To brzmiało sensownie, prawda? W końcu sama również pragnęła poznać odpowiedzi, nawet jeśli wciąż przerażała ją perspektywa tego, co mogłoby się łączyć z umiejętnościami widzenia umarłych. W przypadku Claire sytuacja wydawała się o wiele prostsza, bo – przynajmniej na pierwszy rzut oka – pisanie wierszy zdecydowanie nie brzmiało jak coś, co mogłoby się okazać wyjątkowo szkodliwe. Co prawda pozory potrafiły mylić, ale Joce mimo wszystko nie potrafiła sobie wyobrazić, że cokolwiek złego mogłoby się kryć za takimi umiejętnościami.
Przez jakiś czas siedziała przy stoliku, pochłonięta własnymi myślami. Jakby od niechcenia przerzucała strony pozostawionych przez Claire książek, czasami koncentrując się na pojedynczych akapitach. Mimo wszystko nie potrafiła się skupić, mając wrażenie, że kolejne linijki przemykały przez jej umysł, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Było zresztą coś niepokojącego zarówno w tematyce tekstów, które miała przed sobą, jak i niektórych rysunkach – zwłaszcza takich, które wyglądały jak żywcem wyjęte z horrorów. Podejrzewała, że wiele wzmianek o nekromantach i nadnaturalnych umiejętnościach miało naprawdę niewiele związku z rzeczywistością, niemniej nie mogła powstrzymać drżenia za każdym razem, kiedy natykała się na coś niepokojącego. Obcowanie z umarłymi nie było normalne, zaś wyobrażenia ludzi na wiele związanych z niejasnymi dla nich praktykami, bywały naprawdę przerażające.
– Claire… – rzuciła z wahaniem, kiedy tylko kuzynka znalazła się w zasięgu jej wzroku. Dziewczyna natychmiast spojrzała na nią zachęcająco, wyraźni zaintrygowana. Joce nerwowo przygryzła dolną wargę, wciąż mając wątpliwości co do tego, czy chodzące jej po głowie pomysły miały jakikolwiek sens. – Powinnam coś zrobić… Prawda? Z Dallasem – dodała pośpiesznie.
– Zależy, co masz na myśli – stwierdziła, momentalnie poważniejąc. – Boisz się go, Joce, a to coś znaczy. Zwłaszcza po tym, co mi powiedziałaś…
– Wiem. – Nie pierwszy raz nerwowo zacisnęła usta. – Ale widzę go i wiem, że mi ufa. Ma do mnie żal o to, że udało mi się z Beatrycze, jednak… – zaczęła, po czym natychmiast urwała, kiedy coś nieprzyjemnie ścisnęło ją w gardle.
– Słodka bogini. – Claire z niedowierzaniem potrzasnęła głową. – Chcesz, żeby on wró…
– Nie! – zaoponowała, nawet nie zastanawiając się nad odpowiedzią.
Skrzywiła się, samą siebie zaskakując tym, że podniosła głos. Natychmiast uciekła wzrokiem gdzieś w bok, równie zmieszana, co i dziwnie rozbita. W tamtej chwili błogosławiła fakt, że ta część biblioteki, do której zaprowadziła ją Claire, wyglądała na całkowicie opustoszałą. Już nawet nie chodziło o to, że nie miała cierpliwości, by znosić kolejne wymowne spojrzenia i uwagi na temat tego, jak się zachowywała. Wystarczyło, że w głowie miała pustkę, nie wspominając o tym, że wciąż przerażało ją samo wspomnienie tego, co wydarzyło się w Londynie.
Wzięła kilka głębszych wdechów, żeby łatwiej się uspokoić. Potrzebowała kilku następnych sekund, by na powrót skupić się na Claire i mieć przy tym pewność, że przypadkiem nie znowu nie zrobi czegoś, czego tak naprawdę nie chciała.
– Przepraszam – zreflektowała się pośpiesznie. – Ja po prostu… Och, nie wiem, co stało się, kiedy wróciła Beatrycze, ale czuję, że to nic dobrego. Jej nie powinno tutaj być – dodała z naciskiem.
Z jakiegoś powodu nagle zrobiło jej się jeszcze bardziej zimno. Z chwilą, w której wypowiedziała te słowa, uświadomiła sobie, że były jak najbardziej prawdziwe. Jasne, już wcześniej czuła, że przywrócenie kogokolwiek do życia, było co najmniej nienaturalne, ale mimo wszystko…
Nawet gdyby chciała, nie zdecydowałaby się na to po raz kolejny. I to nie tylko dlatego, że nie miała pojęcia, w jaki sposób dokonała tego ostatnim razem.
– Hej… – Claire dosłownie zmaterializowała się tuż przed nią. – W porządku? Nikt cię do niczego nie zmusza, Joce – usłyszała i choć wiedziała, że to prawda, energicznie potrząsnęła głową.
– Ale…
O dziwo, kuzynka nie pozwoliła jej dokończyć.
– Mówię poważnie – oznajmiła z naciskiem. – Na tę chwilę wyglądasz na przerażoną, więc tym bardziej nie sądzę, byś była w stanie podjąć jakąkolwiek decyzję. Zresztą to, co mówiłaś mi o Dallasie…
– Nie mogę unikać go w nieskończoność – zauważyła przytomnie.
Claire z wolna skinęła głową.
– To prawda – przyznała, ale nie brzmiała na szczególnie przekonaną. – Ale boisz się go. Nie dziwię ci się, zwłaszcza po tym, co się wydarzyło. Nie miałam okazji poznać Dallasa jakoś szczególnie dobrze, ale mimo wszystko… Tutaj też chodzi o ciebie, prawda? Nie jesteś mu niczego winna, niezależnie od tego, co potrafisz.
To brzmiało sensownie i prosto, przynajmniej teoretycznie. Joce chciała w to uwierzyć, ale jednak odrzucenie od siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności za Dallasa brzmiało jak coś, co zdecydowanie nie wchodziło w grę. Nie chodziło nawet o to, że sam zainteresowany nie wydawał się chętny, żeby ot tak odpuścić. Już sama ta świadomość wystarczyła, by wzbudzić w niej kolejne wątpliwości, to jednak wciąż nie było najważniejszą z przyczyn tego, co ją dręczyło.
Sęk w tym, że to przecież była jej wina. Co więcej, przecież Dallas był dla niej ważny, prawda? Był przy niej, kochał ją i uratował, a skoro tak…
– Wracajmy do domu, co? – usłyszała i to wystarczyło, żeby wyrwać ją z zamyślenia. Nieco nieprzytomnie spojrzała na Claire, czując, że coś nieprzyjemnie ściska ją w żołądku. – Hej… Wszystko gra, Joce? Pobladłaś, ale…
– Jestem… zmęczona – przyznała, bo to wcale aż tak bardzo nie mijało się z prawdą.
Claire spojrzała na nią z powątpiewaniem, ale nawet jeśli miała jakieś uwagi, zachowała je dla siebie. Joce przyjęła to z ulgą, chociaż to nadal nie rozwiązywało żadnego z dręczących ją problemów. Nie potrafiła się rozluźnić, w pamięci wciąż mając to, co obiecała Dallasowi. W tamtej chwili żałowała, że dała mu nadzieję na jakąkolwiek rozmowę po powrocie, ale z drugiej strony… Och, jaki właściwie miała wybór? Zresztą żałował, tak? To, że wydawał się spokojniejszy, również zapowiadało się obiecująco, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Nie pojmowała, dlaczego wciąż czuła czyste przerażenie, skoro myśl o tym, że Dallas miałby świadomie ją skrzywdzić, wydawała się abstrakcyjna.
Przez krótką chwilę miała ochotę zapytać Claire, czy znalazła to, po co przyszła, ale ostatecznie zrezygnowała. Myślami wciąż była gdzieś daleko, kiedy obie w końcu znalazły się na jednej z zatłoczonych ulic. Zadrżała od różnicy temperatur, choć przebywanie na mrozie w jakimś stopniu pozwoliło jej się otrząsnąć. Po prostu pozwól mu mówić i… porozmawiaj z Rosą, zadecydowała, bo to wydawało się brzmieć najrozsądniej. Potrzebowała planu, zaś w obecnej sytuacji każdy wydawał się lepszy niż nic. Wiedziała, że potrzebuje czas i informacji, zaś z pomocą przyjaciółki miała szansę zdecydować, co powinna zrobić dalej. Prawda była taka, że już od dłuższego czasu czuła, że mogła zrobić tylko jedno, ale…
– Joce.
Drgnęła, po czym przeniosła wzrok na Claire. Początkowo nie była pewna, dlaczego coś w sposobie, w jaki kuzynka wypowiedziała jej imię, wydało się niepokojące. Dopiero gdy dziewczyna nagle przystanęła, gestem zmuszając ją do tego samego, Joce naprawdę zaczęła się martwić.
– Co się stało? – zapytała, machinalnie napinając mięśnie. W milczeniu powiodła wzrokiem dookoła, z powątpiewaniem spoglądając na kolejnych, zmierzających w swoje strony ludzi.
– Ja… – Claire urwała, po czym energicznie potrząsnęła głową. – Sama nie wiem, ale mam złe przeczucia. Po prostu się pośpieszmy – zadecydowała w końcu.
Jocelyne wzdrygnęła się, co najmniej wytrącona z równowagi tymi słowami. Obserwując przechodniów nie widziała, ani nie czuła niczego, co świadczyłoby o niebezpieczeństwie, ale to mogło nie mieć żadnego znaczenia. Co więcej, Claire już od jakiegoś czasu odznaczała się niepokojąco wręcz rozwiniętą intuicją, a skoro nagle zaczęła się niepokoić, coś zdecydowanie było na rzeczy.
Nie zaprotestowała, kiedy kuzynka bez jakiegokolwiek ostrzeżenia chwyciła ją za ramię, bardziej stanowczo ciągnąć za sobą. Chociaż wciąż nie dostrzegała nikogo, kto wydałby jej się podejrzany, zdecydowała się nie zadawać pytań, w zamian próbując dostosować się do narzuconego przez dziewczynę tempa. Co prawda wciąż były ograniczone przez ludzi, z oczywistych względów nie mogąc pozwolić sobie na nadmierną prędkość, nawet szybki marsz okazał się dla Joce problematyczny. Denerwowała się, co w połączeniu z nagłym napięciem i niejasnym poczuciem, że ktoś ją obserwował…
Jęknęła, nagle tracąc równowagę. Nie była pewna, jakim cudem zdołała potknąć się na prostej drodze, ale to nie miało znaczenia. Nie upadła wyłącznie dzięki Claire, która stanowczo chwyciła ją za ramiona, zdecydowanym ruchem stawiając do pionu. Pozwoliła chwili, by odzyskać równowagę, nim jednak zdążyła zastanowić się nad doborem słów albo jakąkolwiek inną reakcją, kuzynka bez słowa wciągnęła ją w jedną z bocznych uliczek, żeby mogły na chwilę przystanąć. Ze swojego miejsca wciąż doskonale widziały główną drogę i przechodzących ludzi, nie musząc się przy tym obawiać, że przypadkiem zaczną komuś zawadzać.
– Wybacz – mruknęła Claire. Joce uniosła brwi, zwłaszcza że to ona miała więcej powodów, żeby przepraszać. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale… Och, mogłabym przysiąc, że ktoś za nami szedł – wyjaśniła, po czym na krótką chwilę ukryła twarz w dłoniach. – Chyba naprawdę zaczynam być przewrażliwiona.
Joce zawahała się, bynajmniej nie przekonana. Sama również czuła się dziwnie, zwłaszcza po tym, o czym rozmawiały. Inna sprawa, że z łatwością mogła sobie wyobrazić, co takiego czuła Claire, najpewniej wciąż zamartwiając się nieobecnością Layli. Sama wciąż martwiła się o ukochaną ciotkę, więc co miała powiedzieć jej córka…?
– Nic się nie stało – zapewniła pośpiesznie. – Ja też… – zaczęła, chcąc uświadomić kuzynce, że sama również miała złe przeczucia, nie miała jednak okazji dokończyć myśli.
Wyraźnie usłyszała ciche, zbliżające się kroki. Joce sama nie była pewna, dlaczego to właśnie ten dźwięk zwrócił jej uwagę, na dodatek w ogólnym ulicznym gwarze. Wiedziała jedynie, że w pewnym momencie zamarła, świadoma wyłącznie tłukącego się w piersi serca i tego, że naprawdę niewiele brakowało, by to jakimś cudem wyrwało się na zewnątrz ze zdenerwowana. Jej spojrzenie jak na zawołanie spoczęło na Claire, najwyraźniej niepokojąc dziewczynę w stopniu wystarczającym, by ta nagle wyprostowała się niczym struna.
– Chodźmy stąd – zadecydowała natychmiast Claire. Jeszcze kiedy mówiła, w pośpiechu wyciągnęła z kieszeni kurtki telefon. – Wróćmy do biblioteki, co? Zadzwonię do Aldero i poproszę, żeby po nas przyjechał albo…
– Albo w tej chwili odłożysz ten telefon i powstrzymasz niefortunną śmierć przypadkowych przechodniów – wszedł jej w słowo obcy, męski głos.
Obie zamarły, niemalże jednocześnie zwracając się w odpowiednim kierunku. Chociaż Joce była gotowa przysiąc, że jeszcze chwilę wcześniej były z Claire same, w głębi uliczki dostrzegła dwie, bez wątpienia zmierzające w ich stronę postacie.
Stojący na przedzie mężczyzna uśmiechnął się. Jego oczy błyszczały czerwienią.
Layla
Jaques więcej się nie pojawił, ale tak było lepiej. W zasadzie Layla miała wrażenie, że z dnia na dzień wszyscy o niej zapomnieli, co jak najbardziej było jej na rękę. Jedynie czasami wyczuwała w pobliżu obecność Simona, ten jednak przez większość czasu milczał, zwłaszcza kiedy próbowała go ignorować, najzwyczajniej w świecie udając, że śpi. Z drugiej strony, zwłaszcza w ostatnim czasie nie musiała symulować, wręcz nie mogąc pozbyć się wrażenia, że sen był jedynym sposobem, żeby choć na godzinę uciec wciąż dręczącemu ją pragnieniu.
Nie miała pewności, jak długo już tutaj była. To nie miało znaczenia, zresztą pieczenie w gardle jasno dawało jej do zrozumienia, jak brzmiała odpowiedź.
Za długo.
Zdecydowanie zbyt długo, skoro czuła się tak, jakby traciła zmysły. Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego, już nie tylko zmagając się ze słabością, ale przede wszystkim niemalże fizycznym bólem. Miała wrażenie, że zaczęło się od pieczenia w gardle, jak zwykle zresztą. Oczywiście z czasem palenie przybrało na uciążliwości, dręcząc ją niemalże przez cały czas. Wtedy przynajmniej była w stanie myśleć, chociaż nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie – i to zwłaszcza w sytuacji, w której dręczyło ją naprawdę wiele kwestii. Wciąż nie docierało do niej to, co działo się w tym miejscu, a jakby tego było mało… Och, miała związane ręce – i to dręczyło ją w tym wszystkim naprawdę.
Właściwie sama nie była pewna, dlaczego czuła się odpowiedzialna. Z drugiej strony, teraz poniekąd przyczyniała się do tego, co miało miejsce. Nie z własnej woli, by zdecydowanie nie dzieliła się swoją krwią dlatego, że chciała, ale to nie było dla Layli istotne. W pamięci wciąż miała tamtą przerażoną, umierającą dziewczynę i ten obraz nie dawał jej spokoju, zwłaszcza gdy wyobraziła sobie, że to miałoby się powtórzyć. Jeśli zaś ktokolwiek przeżył, bo i takie przypadki – przynajmniej zdaniem Simona – się zdarzały, to czy w ten sposób nie stawała się czyimkolwiek stwórcą? Biorąc pod uwagę fakt, że sama z siebie zajęła się „swoimi dzieciakami”, gotowa pomagać każdemu z napotkanych na drodze nowych wampirów, w takim wypadku tym bardziej pragnęła się na coś przydać.
Gdyby przynajmniej miała coś do powiedzenia… Gdyby mogła liczyć na to, że ktokolwiek w ogóle zamierzał jej wysłuchać…
Wiedziała, że to nie wchodziło w grę. Z dwojga złego już i tak lepszym wydawało się, że przestali pytać i ciągać ją po budynku, zmuszając do obserwowania procederu, którego zdecydowanie nie popierała. Nie chodziło już nawet o to, że szlag trafiał ją na samą myśl o eksperymentach z wampirzą krwią. Większy problem stanowiło właśnie pragnienie, zwłaszcza odkąd głód zaczął wymykać się jej spod kontroli. Wystarczyło, że kły samoistnie wysuwały jej się za każdym razem, kiedy w pobliżu znajdował się człowiek, co zdecydowanie nie ułatwiało przekonywania kogokolwiek, że nie miała złych zamiarów. Miała wręcz wrażenie, że dodatkowo utwierdzała tych ludzi w przekonaniu, że trzymanie ją w zamknięciu i rażenie prądem było jak najbardziej słuszne.
Z wolna uniosła dłoń do gardła. Prawda była taka, że coraz częściej przyłapywała się na tym, że czuła niemalże paniczny strach za każdym razem, kiedy ktoś pojawiał się w pobliżu celi. Nie sądziła, że ktokolwiek doprowadzi ją do takiego stanu – zwłaszcza człowiek – niemniej to naprawdę się działo. Czuła się jak zamknięte w klatce, zastraszone zwierzę, a to…
Cóż, zdecydowanie nie było normalne.
Fakt, że każda komórka jej ciała dosłownie krzyczała, żądając choćby kropelki krwi, tym bardziej. Ból gardła jeszcze był do zniesienia, ale to, co działo się później – zdecydowanie nie. W efekcie dosłownie ją nosiło, choć jednocześnie nie była w stanie się podnieść, zresztą chodzenie po małej, ciasnej celi zdecydowanie nie było czymś, co miało szansę przynieść jej ulgę. Już nawet nie próbowała prosić, aż nazbyt świadoma, co usłyszy, wątpiła zresztą, by nawet najmniejszy woreczek z krwią okazał się wystarczającym ukojeniem w obecnej sytuacji. Nie, nie chciała pobranej, przetworzonej krwi, ale… czegoś o wiele więcej – świeżej, krążącej w cudzych żyłach i…
Och, bardzo chętnie rozerwałaby gardło Nickowi, by pokazać mu, co sądziła o wszystkim tym, co zrobił jej w tak krótkim czasie.
Te myśli ją przerażały, aż nazbyt żywe i niepokojące. Miała wrażenie, że traci zmysły, kolejny raz doświadczając tego dziwnego, przypominającego półsen stanu, który miał miejsce na krótko po tym, jak została zarażona wirusem. Nie sądziła, że po przemianie znów znajdzie się na krawędzi, ale wszystko wskazywało na to, że przetrzymujący ją ludzie bardzo szybko mieli udowodnić jej, że wszystko było możliwe – i że najpewniej byli w stanie doprowadzić ją do grobu.
Słodka bogini, prędzej czy później tak to się skończy, prawda? Albo ich pozabijam, albo oszaleję i zrobię coś sobie…
Zacisnęła powieki, bezskutecznie próbując nad sobą zapanować. W głowie przez większość czasu miała mętlik, niezdolna skupić się na czymkolwiek. Już nawet próba ucieczki w sen wydawała się pozbawiona sensu, zwłaszcza że mimo usilnych starań nie potrafiła zasnąć. W zamian balansowała gdzieś na krawędzi, wciąż mając nadzieję, chociaż to powoli zanikała wraz z upływem czasu i przybierającym na sile pragnieniem.
W efekcie omal nie przegapiła momentu, w którym ktoś bez słowa wślizgnął się do celi. Początkowo nawet nie zwróciła uwagi na czyjąkolwiek obecność, nawet pomimo tego, że jej kły jak na zawołanie się wydłużyły. Przecież i tak nie była w stanie się podnieść, zresztą podejrzewała, że jak zwykle miała do czynienia z Simonem. Jak zwykle zamierzała go zignorować, mocniej zaciskając powieki i czekając na moment, w którym mężczyzna po prostu da za wygraną i pójdzie w swoją stronę.
Zresztą i tak był poza jej zasięgiem, prawda? Zwykle stał przy drzwiach, czekając i obserwując, by stwierdzić, czy była przytomna. Czasami zagadywał, raz po raz powtarzając jej imię, a ostatecznie dając sobie spokój, kiedy nie doczekiwał się odpowiedzi. Przecież oboje wiemy, że nie mamy o czym rozmawiać, pomyślała, bynajmniej nie zamierzając wypowiadać tych słów na głos. To i tak nie miało znaczenia, zresztą…
A potem poczuła ciepłą dłoń, która bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wylądowała na jej biodrze. Mniej więcej wtedy dotarło do niej, że nie była sama, a intruz znajdował się o wiele bliżej, niż mogłaby sobie tego życzyć. Co więcej, dotykał jej w sposób, który zdecydowanie nie był właściwy – i to zwłaszcza w przypadku osoby, która już w dzieciństwie doświadczyła zdecydowanie zbyt wiele.
– Cześć, śliczna – usłyszała tuż przy uchu i to wystarczyło, żeby aż zabrakło jej tchu.
Layla zamarła.
Ktokolwiek do niej przyszedł, zdecydowanie nie był Simonem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa