Jocelyne
Miała wrażenie, że pytanie,
które zadała, jest pozbawione sensu. Z powątpiewaniem spojrzała na Marco,
przez krótką chwilę mając ochotę go przeprosić i pośpiesznie się wycofać,
ale coś w spojrzeniu wampira skutecznie ją przed tym powstrzymało.
– Dallasa…
– powtórzył, po czym zamilkł, wydając się nad czymś intensywnie zastanawiać. –
To coś, co cię zaatakowało, ma imię?
Otworzyła i zaraz
zamknęła usta, przez krótką chwilę czując się tak, jakby ktoś z całej siły
zdzielił ją czymś ciężkim po głowie. Wciąż miała problem ze skupieniem, nie
wspominając o jakiejkolwiek próbie zebrania myśli, to jednak wydawało się
najmniej istotną kwestią. Spodziewała się naprawdę wielu rzeczy, ale
zdecydowanie nie tego, co niejako potwierdził Marco, a co zaczęła
podejrzewać z chwilą, w której doszła do wniosku, że duch mógłby
wysysać z niej energię. Wcześniej nie brała tego pod uwagę, ale jeśli się
nie myliła…
Słodka
bogini, Dallas, pomyślała w oszołomieniu. Wnioski, które w naturalny
sposób przychodziły jej do głowy, zdecydowanie zaczynały wzbudzać w niej
czyste przerażenie.
Ból w ramieniu
skutecznie sprowadził ją na ziemię, choć na moment pozwalając przestać myśleć o tym,
co dręczyło ją najbardziej. Zamrugała nieco nieprzytomnie, na powrót przenosząc
wzrok na Marco, zwłaszcza gdy ten spróbował wziąć ją na ręce.
– Nie
musisz… – zaczęła, ale coś w spojrzeniu wampira skutecznie powstrzymało ją
przed dodaniem czegokolwiek więcej.
– Wezmę cię
do domu – oznajmił z przekonaniem, którego powoli zaczynała mu zazdrościć.
Wydawał się spokojny i w pełni opanowany, chociaż nie sądziła, że to w ogóle
możliwe. Sama była jednym wielkim kłębkiem nerwów, niezdolna choćby spróbować
się uspokoić. – Boli cię coś jeszcze? Joce…
– Co się
stało?!
Aż
wzdrygnęła się, słysząc inny, w pełni znajomy głos. Dopiero po chwili
zauważyła bladą jak papier Claire, w towarzystwie podążającego za nią
niemalże jak cień Lucasa. Mimo wszystko nie była zaskoczona tym, że zamieszanie
przyciągnęło więcej osób, zwłaszcza biorąc pod uwagę sytuację. Podejrzewała, że
zwłaszcza widok wybitego okna nie był tym, czego wszyscy się spodziewali, nie
wspominając o Marco w roli wybawcy. Wiedziała, że wampir nie bez
powodu przez większość czasu trzymał się na dystans, nie chcąc prowokować
Gabriela, nie zmieniało to jednak faktu, że w tamtej chwili czuła się przy
nieśmiertelnym bezpieczna.
Usłyszała
cichy, nieco zdławiony okrzyk i to pozwoliło jej skupić wzrok na
Beatrycze. Dostrzegła kobietę w oknie jednego z pokoi gościnnych,
przynajmniej na pierwszy rzut oka sprawiającą wrażenie równie przerażonej, co i Claire.
To wystarczyło, by Joce spróbowała się uśmiechnąć, chcąc choć odrobinę uspokoić
wszystkich wokół, podświadomie jednak czuła, że to zdecydowanie zbyt mało, by
mogło przynieść skutek.
– Ach… Nic
szczególnego – oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem Marco. – Wracamy do domu,
tak? I żadnych pytań – dodał z naciskiem.
Coś w tych
słowach mogłoby przynieść jej ulgę, gdyby ni świadomość, że sprawy zdecydowanie
nie miały ułożyć się w aż tak prosty sposób. Była wdzięczna, że Marco nie
próbował naciskać, nie zmieniało to jednak faktu, że wampir zdecydowanie nie
miał odpuścić sobie pytań. Nie musiała się nad tym zastanawiać, by zorientować
się, że w grę wchodziła jedna z tych sytuacji, kiedy milczenie
zdecydowanie nie miało racji bytu.
Uciekła wzrokiem
gdzieś w bok, wciąż podenerwowana. Niby co powinna o tym myśleć? W głowie
miała pustkę, w tamtej chwili marząc przede wszystkim o możliwości
zamknięcia oczu i ucieczki w sen. To wydawało się o wiele
prostsze niż konieczność zastanawiania się nad tym, czy Dallas…
Och, gdyby
to jeszcze było takie proste! Powiedzieć, że się martwiła, stanowiłoby
niedopowiedzenie stulecia, nie wspominając o tym, że przecież chodziło o Dallasa
– a więc o osobę, na której niezależnie od wszystkiego jej zależało.
Nie miała pojęcia, czego właśnie doświadczyła i co takiego działo się z chłopakiem,
ale nie podobało jej się to. Czuła, że powinna coś zrobić, ale nie miała
pojęcia jak i dlaczego powinna się do tego zabrać. Wiedziała jedynie, że
najpewniej musiała porozmawiać z Rosą, jednak i to wydawało się
trudne, skoro od dłuższego czasu nie miała z dziewczyną kontaktu. Po tym,
jak Rufus próbował na nią naciskać, najwyraźniej postanowiła trzymać się na
dystans, co samo w sobie również wydało się Jocelyne martwiące.
Słodka
bogini, wszystko było nie tak. Dosłownie wszystko, a jakby tego było mało…
– Joce!
Zesztywniała,
zresztą nie jako jedyna, bo również Marco zamarł w odpowiedzi na znajomy
głos. Jocelyne w pośpiechu poderwała głowę, dopiero po chwili będąc w stanie
skupić się na zmierzających od strony lasu Gabrielu i Isabeau. To tata
jako pierwszy przyśpieszył, dosłownie w ułamek sekundy później
materializując się u ich boku i w pośpiechu wyciągając ku niej
ręce.
– Niczego
nie zrobiłem – oznajmił spiętym tonem Marco, bez słowa protestu luzując uścisk.
Chłodne ramiona zniknęły, ustępując miejsca nagrzanym i jak najbardziej
znajomym. Rozluźniła się, na swój sposób uspokojona, chociaż objęcia Gabriela
okazały się o wiele mniej kojące,, zwłaszcza w przypadku wciąż
pulsującego bólem ramienia. Chłód skóry Marco pomagał, choć wcześniej nie była
tego aż tak bardzo świadoma. – Joce jest… – zaczął raz jeszcze wampir, jednak
tym razem nie było mu dane dokończyć.
– Przecież o nic
cię nie oskarżam – zauważył przytomnie Gabriel.
To
wystarczyło, żeby na powrót zapanowała cisza – dość wymowna i pełna
napięcia, ale znośna. Zdążyła już doświadczyć czegoś podobnego po tym, jak
Lawrence znalazł ją rozpaloną w lesie, co zdecydowanie nie przypadło jej
bliskim do gustu. Wiedziała, że tata nie był zachwycony perspektywą
zawdzięczania czegokolwiek Marco, jednak sądząc po tym, że oboje trwali w ciszy,
najwyraźniej próbowali skupić się na swego rodzaju impasie.
– W porządku
– stwierdził w końcu wampir. – O ile się orientuję, poobijała się,
ale nic poważnego się nie stało. To znaczy… Poza ręką, tak, Jocelyne?
Poczuła się
dziwnie, kiedy cała uwaga jak na zawołanie skupiła się na niej. Nie
odpowiedziała od razu, reagując dopiero w chwili, w której tata
bardziej stanowczo przygarnął ją do siebie, wolną ręką odgarniając jej włosy z twarzy.
– Coś cię
boli, księżniczko? Co się stało? – zapytał we względnie spokojny sposób,
wyczuła jednak, że w rzeczywistości aż trząsł się od nadmiaru emocji. –
Joce, słodka bogini… Mogę?
Zawahała
się, skutecznie wytrącona z równowagi tym jednym, jedynym pytaniem.
Wiedziała, co chciał zrobić i choć zdawała sobie sprawę z tego, że
nie zamierzał jej skrzywdzić, mimo wszystko zaczęła się zawahała. Wciąż trzęsła
się od nadmiaru emocji, samej sobie nie potrafiąc wytłumaczyć, czy miało na to
wpływ cokolwiek więcej. Co prawda w grę wchodziło również to, że było jej
zimno, temperatura jednak nie miała aż tak wielkiego znaczenia, przynajmniej w tamtej
chwili.
Nie
odezwała się nawet słowem, nie ufając sobie i własnemu głosowi, to jednak
musiało wystarczyć Gabrielowi, by uznać jej zachowanie jako przyzwolenie. Przez
krótką chwilę jeszcze lustrował jej twarz wzrokiem, być może szukając jakich
oznak tego, że sama próba przeniknięcia umysłu mogłaby skończyć się wybuchem,
ostatecznie jednak musiał dojść do wniosku, że nie ma powodów do obaw. Zamknęła
oczy, dochodząc do wniosku, że w gruncie rzeczy jest jej wszystko jedno i próbując
przynajmniej częściowo się uspokoić. Już i tak czuła się zmęczona, z kolei
ukrywanie czegokolwiek mijało się z celem, o czym zdążyła się
przekonać jakiś czas temu.
Tata był
ostrożny, co w najmniejszym nawet stopniu nie wydało się Jocelyne dziwne.
Wyraźnie czuła jego obecność, tym bardziej że nie istniał żaden powód, dla
których miałby maskować swoje działania. Coś w świadomości, że mógłby
wniknąć do jej umysłu, przyniosło dziewczynie ukojenie, chociaż nie
przypuszczała, że to w ogóle będzie możliwe. Nie zmieniało to jednak
faktu, że w znajomych objęciach czuła się bezpieczna, zwłaszcza po tym jak
Dallas…
Och, wolała
o tym nie myśleć.
Z tym, że
niezależnie od tego, co i dlaczego robiła, nic nie było w stanie
sprawić, żeby odcięła się od tego, co się wydarzyło. Zwłaszcza kiedy wyczuła,
że Gabriel sztywnieje, wyraźnie wytrącony z równowagi tym, co wychwycił w jej
wspomnieniach, zorientowała się, że to nie będzie takie łatwe. Co prawda wciąż milczała,
w duchu wręcz modląc się o to, by przynajmniej tymczasowo darować
sobie poruszanie niechcianego tematu, wiedziała jednak, że prędzej czy późnej
sama również będzie musiała się z tym zmierzyć. Zwłaszcza po tym, co się
wydarzyło, nie widziała innego wyjścia, tym bardziej że pewne kwestie wciąż do
niej nie docierały. Musiała porozmawiać z Rosą, ale to również
przynajmniej tymczasowo nie wchodziło w grę.
– Joce… –
usłyszała tuż przy uchu. Ramiona ojca bardziej stanowczo owinęły się wokół niej
– wciąż na tyle mocno, by czuła się bezpiecznie i zarazem wystarczająco
ostrożnie, żeby nie sprawić jej bólu. – Czy on… nadal tu jest?
Zacisnęła
usta, coraz bardziej podenerwowana. Oddychała szybko i płytko, nawet nie
próbując udawać, że czuła się jakkolwiek pewniej. Ostatecznie ograniczyła się
do nieznacznego potrząśnięcia głową, wciąż nie ufając sobie na tyle, by choćby
próbować się odezwać.
Gabriel
westchnął, bynajmniej nie uspokojony. Nie musiała pytać, by zorientować się, że
był zły – i to najdelikatniej rzecz ujmując.
– W porządku
– powiedział w końcu. Była świadoma, że zachowanie spokoju kosztowało go mnóstwo
energii. – Wezmę cię do domu i zadzwonię po Damiena. Do tego czasu…
– I co
wtedy? – Spodziewała się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że Marco
zdecyduje się wtrącić. W gruncie rzeczy zdążyła prawie zapomnieć o jego
obecności, bliska tego, żeby ułożyć się w ramionach Gabriela na tyle
wygodnie, by jednak zasnąć. – Nie mam szczególnie wielkiego doświadczenia, ale
jestem w stanie rozpoznać złamanie. Przynajmniej wydaje mi się, że…
– Och,
wydaje ci się? – rzucił jakby od niechcenia Gabriel.
Marco
zamilkł na dłuższą chwilę, ostatecznie jednak nie zdecydował się na to, żeby
się wycofać.
– Tak czy
inaczej, mogła coś złamać – powtórzył z naciskiem, starannie dobierając słowa.
– Damien
sobie poradzi – stwierdził z przekonaniem tata.
Wciąż czuła
jego mentalną obecność, choć tym razem sprowadzało się to przede wszystkim do
kojącej, wypełniającej całej jej ciało energii. Wiedziała, że próbował ją
uspokoić, jednocześnie skupiając się na tym, co do tej pory robił Marco, a więc
ograniczaniu bólu, który odczuwała. W efekcie nie czuła się źle, chociaż i tak
nie miała w sobie dość odwagi, by nawet nieznacznie poruszyć ramieniem.
– Na pewno?
– drążył z uporem Marco. – Nie umniejszam zdolności Damiena, ale skąd
pewność, że nie doszło do przesunięcia? Moc nie wystarczy, jeśli będzie trzeba
nastawić rękę.
– W wolnej
chwili skończyłeś medycynę? – obruszył się Gabriel, nie kryjąc irytacji.
Joce
spojrzała na niego z powątpiewaniem, przez krótką chwilę wahając się nad
tym, czy nie powinna się wtrącić. Dokładnie tego mogła się spodziewać po każdej
rozmowie tej dwójki, ale i tak poczuła się jeszcze bardziej osaczona niż
do tej pory. Prawda była taka, że w większości przypadków nie potrafiła
sobie wyobrazić, że Marco mógłby zrobić cokolwiek złego. Jasne, wiedziała dość,
by odczuwać czyste przerażenie na samo wspomnienie tego, co wydarzyło się w przeszłości,
ale poszczególne historie brzmiały jak odległe, pozbawione większego znaczenia
opowieści – coś, co w rzeczywistości nie miało racji bytu. Nie, skoro za
każdym razem, kiedy miała do czynienia z tym wampirem, wydawał się miły i niemalże
troskliwy.
Jasne, to
nie było takie proste. Problem polegał na tym, że nie potrafiła ot tak ocenić
Marco, skoro dla niej był dobry. Być może z perspektywy Gabriela to nie
miało znaczenia, ale…
– Nie. –
Głos wampira był cichy i niemniej opanowany, co i jego syna. W tamtej
chwili wręcz poraziło ją to, jak bardzo ta dwójka była do siebie podobna. – Ale
przez jakiś czas miałem pod swoją opieką dwójkę dzieci, którym zdarzały się…
różne wypadki. Wiesz jak to bywa – dodał jakby od niechcenia, Joce jednak
wyraźnie wyczuła, że Gabriel jeszcze bardziej się spiął.
–
Oczywiście masz w tym momencie na myśli bliźniaki Beau… W końcu
blisko wiek spędziliście w swoim towarzystwie, czyż nie?
Przez twarz
Marco przemknął cień, ostatecznie jednak wampir powstrzymał się od komentarza. W zamian
jakby od niechcenia wzruszył ramionami, wyraźnie próbując rozluźnić atmosferę.
– Najpewniej
– rzucił jakby od niechcenia.
Gabriel w zamyśleniu
pokiwał głową. Joce machinalnie przywarła do niego mocniej, aż nazbyt świadoma
tego, jak bardzo był podenerwowany. W takich chwilach ją niepokoił, ale
nie odważyła się poprosić go o to, żeby przestał. Wolała milczeć, tym
bardziej że tata już i tak wydawał się zbytnio zmartwiony, by ot tak mogła
o tym zapomnieć.
– Świetnie.
– Ciepłe ramiona bardziej stanowczo owinęły się wokół niej. – W takim
razie wezmę Joce do Carlisle’a i będzie po problemie. Jakieś jeszcze złote
rady dla mnie, czy już skończyłeś udawać doświadczonego rodzica?
Marco nie
odpowiedział, zresztą Gabriel wydawał się nie zwracać uwagi na to, czy wampir
choćby słowem skomentuje zadane mu pytanie. Jocelyne wciąż milczała, niemalże z ulgą
przyjmując moment, w którym trzymający ją nieśmiertelny w końcu
ruszył się z miejsca, w zaledwie ułamek sekundy później materializując
się w pobliżu garażu. W tamtej chwili już nawet nie próbowała
zastanawiać się nad tym, co i dlaczego miało miejsce, w duchu modląc się
o to, by również Gabriel powstrzymał się od zadawania jakichkolwiek
niechcianych pytań.
– Tato…
Jesteś zły? – zapytała pod wpływem impulsu, tym samym skutecznie nakłaniając go
do tego, by przeniósł na nią wzrok.
– Nie na
ciebie, księżniczko – zapewnił, ale to zdecydowanie nie było odpowiedzią, którą
chciała otrzymać.
– Marco
niczym nie zawinił – wyrzuciła z siebie na wydechu. – Mam na myśli…
Coś w spojrzeniu,
które jej rzucił, w zupełności wystarczyło, by zamilkła.
– Widziałem
dość – stwierdził z pozornym spokojem Gabriel. Przez jego twarz przemknął
cień, wszystko jednak działo się tak szybko, że prawie tego nie zarejestrowała.
– Zresztą to teraz nieważne. Spróbuj odpocząć, co? – Zamilkł na dłuższą chwilę,
wyraźnie się nad czymś zastanawiając. – Dalej cię boli?
Potrząsnęła
głową, praktycznie nie zwracając uwagi na pulsowanie w ramieniu.
Wiedziała, że to zasługa ojca i choć niepokoiło ją to, że mógłby brać
odczuwany przez nią ból na siebie, zdecydowała się tego nie komentować. Już i tak
miała wrażenie, że atmosfera jest zdecydowanie zbyt napięta, co wystarczyło, by
zechciała coś z tym faktem zrobić. Próbowała się uspokoić, co zwłaszcza po
zniknięciu Dallasa wychodziło jej w dość prosty sposób, chociaż to nadal w najmniejszym
nawet stopniu nie rozwiązywało problemu.
Westchnęła
cicho, kiedy Gabriel jak gdyby nigdy nic nachylił się, by móc ucałować ją w czoło.
Czuła się przy nim bezpieczna, choć zarazem martwiło ją to, jak bardzo był
zdenerwowany.
– Cokolwiek
się stanie, ten chłopak więcej cię nie skrzywdzi – usłyszała i tych kilka
słów wystarczyło, żeby poczuła się jeszcze gorzej niż do tej pory.
Nie miała
pojęcia, co powinna sądzić o tej obietnicy, ale nawet bez pytania
wiedziała, że tata zamierzał zrobić wszystko, byleby móc ją wypełnić.
Dallas
– Dallas… Dallas, hej!
Zesztywniał,
słysząc tuż za sobą znajomy głos. Wciąż czuł się roztrzęsiony po tym, co
wydarzyło się chwilę wcześniej, w najmniejszym nawet stopniu nie potrafiąc
wytłumaczyć czy to, czego doświadczył, w ogóle mogło być prawdziwe. Nie był
w stanie się skoncentrować, jego myśli zaś raz po raz uciekały ku Joce,
momentu jej upadku i tego, co wydarzyło się później.
O Boże,
dotykał jej. Nie mógłby wymyślić czegoś takiego, zwłaszcza w sytuacji, gdy
tak bardzo się o nią martwił. To wciąż do niego nie docierało, tym
bardziej że samo stwierdzenie w najmniejszym nawet stopniu nie powinno
mieć sensu, a jednak…
Och, nie
wymyślił sobie tego!
– Dallas!
Wzdrygnął
się, po czym błyskawicznie odwrócił, przez krótką chwilę mając ochotę powiedzieć
coś wyjątkowo złośliwego. Zrezygnował, kiedy dostrzegł niepokój w oczach
Rosy, a ta dodatkowo wzdrygnęła się i odsunęła, co najmniej jakby
spodziewała się, że ktoś za moment ją zaatakuje. Chłopak ze świstem wypuścił
zbędne mu do normalnego funkcjonowania powietrze, jednocześnie mocno zaciskając
dłonie w pięści, żeby łatwiej nad sobą zapanować.
– Słyszę
cię – wycedził przez zaciśnięte zęby. Rosa miała skłonność do tego, by wręcz
piszczeć, zwłaszcza gdy była podenerwowana. W większości wypadków takie
zachowanie nie robiło na nim wrażenia, ale w tamtej chwili drażniła go o wiele
bardziej niż którekolwiek z nich mogłoby przypuszczać. – Coś ważnego? Jestem
za…
– Gdzieś ty
był? – przerwała, bezceremonialnie wchodząc mu w słowo. – I co się
stało? Wyglądasz okropnie – oznajmiła, uważnie lustrując wzrokiem jego twarz.
Łatwo
zaczynała się martwić, niezależnie od tego, czy istniał po temu jakikolwiek
sensowny sposób. Cóż, tym razem zdecydowanie istniało co najmniej kilka
powodów, by wzbudził w niej wątpliwości, to jednak w najmniejszym
stopniu nie poprawiało Dallasowi nastroju. Nie miał cierpliwości ani do
rozmowy, ani tym bardziej do tłumaczenia się przed kimś, kto z sobie tylko
znanego powodu próbował się nim opiekować. Kto jak kto, ale Rosa zdecydowanie
nie była mu nic winna, zresztą ze wzajemnością, bowiem to, że się nim
przejmowała, pozostawało wyłącznie jej decyzją.
Z uporem
milczał, naiwnie wierząc w to, że w ten sposób nakłoni ją do tego, żeby
dała mu spokój. Wpatrywała się w niego we wręcz przesadnie przenikliwy
sposób, co samo w sobie wydało się Dallasowi irytujące. Jakby tego było
mało, wciąż ledwo nad sobą panował, co w najmniejszym nawet stopniu nie
ułatwiało mu zadania. Nie miał głowy do prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy,
zwłaszcza z kimś takim jak Rosa. Jak ją uwielbiał, tak w tamtej
chwili jedynie podsycała irytację, którą odczuwał jeszcze w pokoju Joce,
zanim uczucie to zaczęło wymykać się spod kontroli.
Och, nie
przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej czuł się aż do tego stopnia zły.
Pamiętał zaniepokojone spojrzenie Joce – wręcz czyste przerażenie – i to
wystarczyło, żeby jeszcze bardziej namieszać mu w głowie. Przecież tak nie
powinno być, nie wspominając o tym, że przeraził ją aż do tego stopnia,
by… Cóż, sprawy się skomplikowały. To nie powinno mieć miejsca, zresztą jak i wiele
innych kwestii, począwszy od tego, co mu powiedziała. W którymś momencie
coś się między nimi popsuło, z kolei Jocelyne zdecydowanie nie ułatwiała
mu prób naprawienia relacji, która przecież powinna być dla niej ważna. Nie
rozumiał tego i w gruncie rzeczy nie chciał pojąć, już i tak
wystarczająco wytrącony z równowagi tym, co się wydarzyło.
Nie chciała
mu pomóc. Nie chciała, żeby wrócił, chociaż już raz to zrobiła, co znaczyło, że
jednak była wystarczająco potężna. Zdążył się o tym przekonać, kiedy jej
dotknął – i przez moment naprawdę był żywy, zanim…
– Dallas,
na litość bogini, straszysz mnie! – Głos Rosy skutecznie sprowadził go na
ziemię. Zamrugał nieco nieprzytomnie, po czym przeniósł wzrok na wpatrzoną w niego
dziewczynę akurat w chwili, w której ta wyciągnęła przed siebie ręce,
próbując chwycić go za ramiona. – Słuchasz mnie w ogóle? Pytałam, co się
stało i…
– Możesz w końcu
sobie darować? – przerwał jej, stanowczo chwytając ją za nadgarstki.
Zesztywniała,
kiedy chwycił ją tylko i wyłącznie po to, by chwilę później bezceremonialnie
odepchnąć Rosę od siebie. Otworzyła i zaraz zamknęła usta, chyba pierwszy
raz w jego towarzystwie powstrzymując się od powiedzenia czegokolwiek. Nie
był pewien, co powinien o tym sądzić, ale nie chciał się nad tym
zastanawiać, skupiony wyłącznie na perspektywie znalezienia się gdzieś, gdzie
mógłby na spokojnie pomyśleć.
– Dallas…
Dallas, proszę…
Nawet nie
próbował się odzywać. Krótko spojrzał na Rosę, a potem po prostu rozpłynął
się w powietrzu, zostawiając zaniepokojoną duszę samą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz