22 czerwca 2017

Dwieście jedenaście

Marissa
Tępo wpatrywała się w uchylone drzwi balkonowe. Zasłona łagodnie falowana, wzburzona chłodnym, wieczornym powietrzem. Pomimo późnej pory i tego, że w Seattle o tej porze roku mogłaby spodziewać się przenikliwego chłodu i śniegu, temperatura wciąż oscylowała gdzieś powyżej zera. To na swój sposób wydawało się Marissie fascynujące, tym bardziej że do tej pory nigdy nie miała okazji zwiedzać zagranicy. Co prawda zdecydowanie nie w ten sposób wyobrażała sobie jakikolwiek wyjazd, nie wspominając o powodach, dla których ostatecznie znalazła się we Florencji, ale już jakiś czas temu przestała się nad tym zastanawiać.
Machinalnie spojrzała na porzucony na łóżku telefon, kolejny raz musząc powstrzymywać się przed wybraniem numeru Claire. W pamięci wciąż miała to, co obiecała jej przyjaciółka, chociaż starała się o tym nie myśleć. Właściwie sama nie była pewna, jak się czuła – bardziej podekscytowana czy na swój sposób przerażona tym, jak mogłaby skończyć się rozmowa dziewczyny z jej najbliższymi. Gdyby to zależało od niej, już dawno w jakikolwiek sposób skontaktowałaby się z ojcem albo dziadkiem, byleby tylko zapewnić ich, że nie muszą się o nią martwić. Problem polegał na tym, że nie mogła, co zresztą dobrze rozumiała nawet bez licznych przypomnień Matta i Rosalee. Rozumiała, gdzie leżał problem, chociaż to nie zmieniało faktu, że świadomość, że tak po prostu musiała zniknąć z życia najbliższych, najzwyczajniej w świecie bolała.
To nie powinno wyglądać w ten sposób. Myślała o tym nie raz i za każdym razem dochodziła do tych samych wniosków, tak jak i uświadamiała sobie własną bezradność. Chciała tego czy nie, już i tak nie miała być wstanie niczego zmienić. Była tutaj, na dodatek zupełnie odmieniona i targana pragnieniami, do których wciąż nie potrafiła się przyzwyczaić. Stopniowo uczyła się funkcjonować, na swój sposób od podstaw, bo teraz nic nie było takie, jak zdążyła się przyzwyczaić. W tym domu przynajmniej nie musiała się obawiać, że przypadkiem kogoś skrzywdzi albo – co gorsza – od razu zabije, zwłaszcza kiedy do głosu dochodziło pragnienie. Dobrze pamiętała, jak poczuła się, kiedy w pobliżu znalazła się Claire, a ona pierwszy raz wychwyciła zapach krwi przyjaciółki i…
Nie, to zdecydowanie nie było dobre wspomnienie. Jakby tego było mało, kiedy rozmawiała z dziewczyną przez telefon, bardzo łatwo przypomniała sobie ten zapach – słodki i kuszący – to z kolei z miejsca doprowadziło ją do szału. Później potrzebowała dłuższej chwili, żeby dojść do siebie, dodatkowo targana przez gwałtowne emocje, związane z tym, o czym rozmawiały. To zdecydowanie nie mogło skończyć się dobrze, a przynajmniej Issie miała wrażenie, że z każdą kolejną sekundą się pogrążała, wciąż balansując gdzieś na granicy. Chwilami myślała, że jednak czegoś się nauczyła, stopniowo odzyskując kontrolę nad sytuacją, ale zwykle szybko przekonywała się, że jednak się myliła. Wciąż nie była sobą i najpewniej nigdy więcej nie miała być, nawet jeśli wciąż dostrzegała w sobie bardzo wiele cech dawnej Marissy.
Och, chociażby nadal pozostawała cholernie niecierpliwa. Możliwe, że teraz, kiedy wszelakie bodźce wydawały się aż tak intensywne, również ta cecha stała się o wiele bardziej uciążliwa.
Poderwała się na równe nogi, materializując na balkonie dosłownie na ułamek sekundy przed tym, jak zdecydowała się w pełni sformułować myśl o tym, żeby postąpić w ten sposób. Chwilami nie była w stanie przywyknąć do własnego ciała, a już zwłaszcza tego, jak bardzo było wrażliwe. Reagowała błyskawicznie, często bardzo impulsywnie, chociaż starała się nad tym zapanować. Próbowała nauczyć się panować nad odruchami i zachowywać jak człowiek, przemieszczając w o wiele spokojniejszy, bardziej kontrolowany sposób – z tym, że to wcale nie było takie proste. Raz po raz przyłapywała się na tym, że jednak wykorzystywała możliwości, które dawało jej to nowe, doskonalsze ciało. Teraz się nie męczyła, nie wspominając o tym, że widziała, słyszała i wyczuwała dosłownie wszystko. Chwilami wciąż nie przyjmowała do wiadomości tego, jak wiele była w stanie zdziałać. Jej zmysły były tak wyostrzone i wrażliwe, że momentami wręcz czuła zawroty głowy, choć w przypadku kogoś takiego jak ona nie powinno być to możliwe. Tak przynajmniej sądziła, zwłaszcza po tym, jak Matt wytłumaczył jej, że nie była w stanie zachorować ani się zranić. Cóż, nie tak po prostu. Wtedy śmiała się, że przypadkiem została jakaś Wonder Women, Xeną czy jeszcze inną superbohaterką. Swoją drogą, sądziła, że kobiety w tej dziedzinie odgrywały zdecydowanie zbyt małą rolę, czym zresztą też zdążyła się z wampirem podzielić. Myśląc o tym z perspektywy czasu, uświadomiła sobie, że rozmawiała z nim przy każdej możliwej okazji, w większości przypadków plotąc bez ładu i składu, byleby tylko zająć czymś myśli.
Nachyliła się, jakby od niechcenia wychylając przez barierkę. Widziała okazały dziedziniec i ogród, który od dnia przybycia do tego miejsca zdążyła zwiedzić tak wiele razy, że była w stanie poruszać się po nim nawet z zamkniętymi oczami. W zasadzie dobrze poznała całe to miejsce, łącznie z olbrzymim domem Rosalee – miejscem, które wyglądało na żywcem wyjęte z jakichś zamierzchłym czasów, chociaż nie potrafiła określić których. Podejrzewała, że dla Claire nie stanowiłoby to najmniejszego problemu, ostatecznie decydując się zapytać przyjaciółkę o tę kwestię przy pierwszej możliwej okazji. Nigdy nie przepadała za historią, ale przebywając w takim miejscu zdecydowanie nie była w stanie pozostać obojętną. W zasadzie sądziła, że brakowało jej tylko jakieś starej sukni – najlepiej takiej z gorsetem, falbankami i drogimi dodatkami. Wtedy wyglądałaby jak księżniczka z jednej z tych bajek, które w dzieciństwie opowiadała jej mama i w które tak bardzo pragnęła wtedy wierzyć. Te historie zawsze kończyły się dobrze, poza tym Marissa nie przypominała sobie, by którakolwiek z nich dotyczyła wampirzycy, ale… Cóż, poza tym wszystko się zgadzało. Chyba.
Duży dom i panna na balkonie, pomyślała mimochodem. To chyba jednak nie była bajka…
– Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo… – mruknęła z przekąsem, nie mogąc się powstrzymać. Może to było głupie, ale i tak nikt jej nie widział, więc…
– Bo jego matka nie miała lepszego pomysłu! A tak swoją drogą, Werona jest dwieście pięćdziesiąt kilometrów stąd, Issie – doszedł ją znajomy głos i to wystarczyło, żeby aż się wzdrygnęła, chyba jedynie cudem nie wypadając przez barierkę balkonu.
Właściwie sama nie była pewna, jakim cudem wcześniej nie zauważyła Matta. Kiedy zapanowała nad sobą na tyle, by pomimo zawstydzenia jednak wychylić się przez barierkę, przekonała się, że stał tuż pod balkonem, obserwując ją z zaciekawieniem. W pierwszym odruchu zapragnęła się wycofać, a potem mieć nadzieję, że nieśmiertelny powstrzyma się od jakichkolwiek komentarzy na temat jej zachowania, ale ostatecznie nie ruszyła się z miejsca. W zamian nerwowym ruchem przeczesała włosy palcami, próbując sprawiać wrażenie kogoś, kogo tak naprawdę nie obchodziła opinia drugiej osoby. Wiedziała przecież, że go bawiła – czy to tym, co mówiła, czy znów nieporadnością z jaką wchodziła w wampirze życie. To, że również tym razem mógłby się z niej śmiać, nie wydawało się niczym nowym, zwłaszcza że mieli podobne poczucie humoru. Tyle przynajmniej zdążyła zaobserwować, świadoma, że Matt żartował sobie niemalże przy każdej możliwej okazji.
– Chcesz, żebym dostawała zawału? – zapytała urażonym tonem, próbując ignorować uśmiech, którym jak na zawołanie obdarował ją jej rozmówca. Widziała to wyraźnie, nawet pomimo panującego dookoła półmroku.
– To raczej niemożliwe – zauważył przytomnie. – Cóż, sama wiesz…
Marissa z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
– Mówisz mi to, bo wciąż jestem martwa? Dzięki!
Coś w jej słowach sprawiło, że jednak zrzedła mu mina, zwłaszcza kiedy wspomniała o śmierci. Podejrzewała, że to dość marny temat do robienia sobie żartów, ale z drugiej strony… Czy nie wszyscy teraz powtarzali, że to stanowiło część jej egzystencji? W gruncie rzeczy umarła, o czym mogła przekonać się chociażby w chwili, w której koncentrowała się na swoim ciele. Jako człowiek nie mogła pozwolić sobie na to, by usłyszeć bicie własnego serca, teraz z kolei nie miała czego nasłuchiwać – nie, skoro nieszczęsny narząd się zatrzymał. Gdyby miała zastanawiać się nad tym z medycznego punktu widzenia, musiałaby przyznać, że była trupem – przynajmniej teoretycznie, bo to nie tłumaczyło, dlaczego wciąż spokojnie sobie spacerowała, mówiła i – co najważniejsze – potrzebowała krwi. W jakiś niejasny dla niej sposób stała się istotą mroku, mogącą w najgorszym wypadku wymordować nawet całe miasto, gdyby ktoś jej na to pozwolił.
Kiedy słuchała o tym na początku, na dodatek mając przy sobie Jaspera, który przez większość czasu pilnował, by nie zrobiła czegoś głupiego, to brzmiało co najmniej okropnie. Czuła się jak bestia, co najmniej jakby już teraz miała na sumieniu przynajmniej jedno istnienie, to zaś w najmniejszym nawet stopniu nie ułatwiało jej zaakceptowania tego, czego doświadczyła. Rozumiała, dlaczego wampir traktował ją dość ostro, najwyraźniej woląc zapobiegać nieszczęściu, niż później mierzyć się z ewentualnymi konsekwencjami, ale to wcale nie było takie proste. Nie, skoro pozostawała zagubiona i szczerze przerażona tym, co działo się wokół niej. Dopiero później akceptowanie prawdy zaczęło przychodzić Marissie łatwiej, być może dlatego, że ostatecznie trafiła tutaj – do domu Rosalee, gdzie nikt nie zmuszał jej do siedzenia w pokoju, w zamian zapewniając swobodę i wyjaśnienia, których tak bardzo potrzebowała. Co prawda dalej musiała ograniczać się wyłącznie do przynależących do wampirzycy terenów, ale to było o tyle proste, że w pobliżu nie było ludzi. Co więcej, przez większość czasu i tak towarzyszył jej Matt, Issie zaś wcale nie miała poczucia, że mógłby bawić się w opiekuna, choć w rzeczywsitości najpewniej tak było. Pilnował, by jednak się nie zapędziła, ale to wydawało się dobre, dziewczyna zaś na swój sposób pozostawała mu za to wdzięczna.
– Ja nie… Rany, nie to miałem na myśli – usłyszała nieco spięty głos swojego towarzysza i to wystarczyło, żeby parsknęła śmiechem.
– Jasne, jasne. – Wywróciła oczami. – Mówiłam ci, że to zabawne, kiedy tak się mieszasz? – dodała, a wampir rzucił jej co najmniej poirytowane spojrzenie.
– Mam rozumieć, że bawisz się moim kosztem? – zapytał cicho. Chociaż dzieliła ich znaczna odległość, nie musiał podnosić głosu, by mogła go zrozumieć.
– Poniekąd – stwierdziła z rozbrajającą wręcz szczerością. – Zresztą tak jak i ty, więc chyba jesteśmy kwita?
Nie usłyszała odpowiedzi, ta jednak wydawała się zbędna. Chwilę jeszcze obserwowała Matta, zanim ostatecznie zdecydowała się uciec wzrokiem gdzieś w bok, uświadamiając sobie, że być może robiła to zbyt ostentacyjnie. Zawsze była bezpośrednia, czasami wręcz aż za nadto, ale nie sądziła, by ktokolwiek miał o to do niej pretensje. W tym miejscu wszyscy zachowywali się cudownie miło, pomagając jej oswoić się z sytuacją, co było dobre. Chwilami wręcz przyłapywała się na myśleniu o domu Rosalee jak o miejscu, do którego przynależała, choć przecież minęło tak mało czasu. Nie miała pojęcia, czy to kolejna cecha właściwa wampiryzmowi, ale na swój sposób ją to niepokoiło. Zapominała, w zamian przywykając do zupełnie innego życia, chociaż nie sądziła, że będzie do tego zdolna. W gruncie rzeczy nie miała nawet pewności, czy faktycznie tego chciała – tego, by tak po prostu odciąć się od przeszłości i tego, co przez długie lata budowała w Seattle, zanim…
– Marissa?
Głos Matta skutecznie wyrwał ją z zamyślenia. Zamrugała nieco nieprzytomnie, na powrót skupiając się na wampirze, chociaż przyszło jej to z trudem. Teraz łatwo się rozpraszała, w zasadzie ot tak będąc w stanie skupić się na czymś zgoła odmiennym. Teraz, kiedy w głowie miała tak dużo miejsca, z łatwością mogła analizować kilka rzeczy jednocześnie, co wydawało się… co najmniej nienaturalne. Wciąż próbowała odwoływać się do starych nawyków, podświadomie wyobrażając sobie ograniczenia, które już jej nie obejmowały. To w połączeniu z nadmiernie wyostrzonymi zmysłami i myślami, które przez cały ten czas zaprzątały jej umysł, potęgowało uczucie zagubienia, czyniąc Issie jeszcze bardziej zdezorientowaną.
– Tak… Tak, słucham – zapewniła, chociaż to brzmiało jak jedno wielkie kłamstwo. – Po prostu się zamyśliłam.
– Widzę. – Matt rzucił jej bliżej nieokreślone, wymowne spojrzenie. – Nie wiesz, co takiego powiedziałem, prawda? – dodał, a dziewczyna zaśmiała się nieco nerwowo.
– Nie – przyznała zgodnie z prawdą.
Doczekała się kolejnego wymownego spojrzenia i przeciągłego, nieco teatralnego westchnienia. Zaraz po tym Matt wywrócił oczami, chociaż w rzeczywsitości wcale nie wyglądał na rozeźlonego. Wręcz przeciwnie – była gotowa przysiąc, że kolejny raz dobrze bawił się jej kosztem.
– Przynajmniej szczerze – stwierdził niemalże pogodnym tonem. – Pytałem się, czy chcesz się przejść… Chyba, że zamierzasz tkwić na górze i odkrywać sceny z Szekspira. To też fajne, więc…
– Jeszcze słowo, a strącę ci na głowę doniczkę – zapowiedziała, decydując się przemilczeć fakt, że i tak nie miała pod ręką czegoś, czym mogłaby w niego rzucić.
Dla pewności dyskretnie powiodła wzrokiem dookoła, ale na balkonie nie dostrzegła niczego, co okazałoby się choć odrobinę praktyczne. To było do przewidzenia, tym bardziej że szczerze wątpiła, by wiele roślin przetrwało przy tak niskiej temperaturze. Z drugiej strony, to była wiecznie ciepła Florencja, a ją otaczały wampiry. Już samo to wydawało się nieprawdopodobne, więc widok zimnolubnych roślin wcale nie wydawał się aż tak szokującym odkryciem. W zasadzie dochodziła do wniosku, że nawet gdyby nagle dostrzegła na niebie statek kosmiczny, nie poczułaby się zaskoczona. Nie, skoro sama pozostawała postacią żywcem wyjętą z dzieła Brama Stokera.
– Nie demoluj Rosalee domu, jeśli łaska – obruszył się Matt. Zauważyła, że dla pewności cofnął się o kilka kroków, dzięki czemu mogła lepiej mu się przyjrzeć. – Drzwi wyrwane z zawiasów wystarczą.
– To nie była moja wina! – jęknęła Marissa.
W porządku, możliwe, że jednak była, ale co mogła poradzić na to, że wciąż zdarzało jej się zbytnio zapędzić? Teraz pozostawała bardziej świadoma siłą, którą dysponowała, nie zmieniało to jednak faktu, że czasami wciąż nie potrafiła się oswoić z własnymi umiejętnościami. Rosalee i tak cierpliwie podchodziła do tego, co zdarzało jej się popsuć – czy to wyrwanych przez gwałtowne szarpnięcie drzwi, czy znów do pęknięć w ścianie, do których doprowadziła, kiedy w przypływie frustracji za mocno uderzyła w nią pięścią. Wciąż nie była w stanie oswoić się z myślą, że mogłaby nawet zburzyć dom, gdyby wyjątkowo ją poniosło, choć to bez wątpienia było prawdą. Teraz potrafiła zrobić bardzo wiele rzeczy, które kiedyś pozostawały dla niej czymś nie do pomyślenia i – co gorsza – wcale nie czuła się z tego powodu dumna.
– Zamiast tyle gadać, po prostu w końcu do mnie zejdź – zasugerował zniecierpliwionym tonem Matt.
Spojrzała na wampira z powątpiewaniem, po czym skinęła głową. W pierwszym odruchu miała zamiar wrócić do pokoju, by stamtąd przejść na korytarz, a potem pokonać całą drogę, która dzieliła ją od dziedzińca, ale ostatecznie zmieniła zdanie. Zawahała się, nieco nerwowo zaciskając dłonie na barierce, po czym raz jeszcze spojrzała na obserwującego ją mężczyznę.
– Ja… Mogę zeskoczyć, prawd? – zapytała z wahaniem, mając wrażenie, że to brzmi co najmniej idiotycznie, tym bardziej że znajdowała się w pokoju na piętrze. Z drugiej strony, przecież nie była człowiekiem, a skoro tak…
– Jasne, że tak – zapewnił pośpiesznie Matthew. Lekko przekrzywił głowę, wciąż uważnie ją obserwując. – Nie patrz na mnie z taką obawą, tylko skacz. Zawsze mogę cię złapać, jeśli potrzebujesz – dodał zaczepnym tonem, Issy jednak energicznie pokręciła głową.
– Obejdzie się.
Jeśli miała być ze sobą szczera, wcale nie czuła się taka pewna własnych słów. Niemalże kurczowo zacisnęła palce na barierce balkonu, po czym raz jeszcze z obawą spojrzała w dół. Dzieląca ją od ziemi odległość nie wydawała się jakoś szczególnie imponująca, ale to w gruncie rzeczy niczego nie zmieniało. Była wręcz pewna, że gdyby wciąż pozostawała człowiekiem, przy samej próbie skoku wylądowałaby na tyle niefortunnie, by połamać sobie nogi. O tak – to zdecydowanie wydawało się czymś absolutnie w jej stylu. Przy szczęściu, które miała, jak nic zrobiłaby coś co najmniej głupiego, ale teraz…
– Marissa, na litość bogini, tylko mi nie mów, że boisz się wysokości.
– Chyba sobie żartujesz – obruszyła się, jak na zawołanie przenosząc wzrok na Matta. Prowokował ją? – Jestem wampirem, tak?
– Nic się nie zmieniło, odkąd widziałem cię po raz ostatni – zapewnił z nieco złośliwym, ale dla niej wciąż sprawiającym wrażenie przyjaznego, uśmieszkiem.
Westchnęła, po czym – nie dając sobie czasu na wątpliwości – pośpiesznie podciągnęła się tak, by mieć szansę przedostać się na drugą stronę barierki. Świetnie. To na pewno nie skończy się dobrze…, pomyślała nerwowo, ale nawet to nie było w stanie sprawić, żeby zmieniła zdanie. Wręcz czekała na moment, w którym jednak spanikuje albo jej serce zacznie trzepotać się w piersi na tyle gwałtownie, by wyrwać się na zewnątrz, ale oczywiście nic podobnego nie miało racji bytu.
Zaraz po tym wszystko potoczyło się bardzo szybko, nie dając dziewczynie szansy na to, by poczuła strach, a tym bardziej przeanalizowała, co i jakim cudem zdołała zrobić.
Właściwie sama nie była pewna, czego spodziewała się po samym skoku. Nie wyobrażała sobie niczego, łącznie z tym, skąd wampir wiedziały w jaki sposób się poruszać, by przypadkiem się nie potknąć albo w inny sposób nie stracić kontroli nad ciałem. Zwłaszcza przy prędkościach, które potrafiły rozwinąć, utrata panowania wydawała się czymś bardzo prawdopodobnym. W efekcie tym bardziej zaskoczył Marissę fakt, że w jednej chwili stała na balkonie, bijąc się z myślami i wręcz przekonując do tego, że upadła na głowę, a w następnej z lekkością wylądowała u boku Matthew, bynajmniej nie czując się jak ktoś, kto potrzebowałby natychmiastowej pomocy lekarskiej. W gruncie rzeczy nawet nie poczuła uderzenia, chociaż dobrze pamiętała nieprzyjemne uczucie, którego doświadczyła, kiedy zdarzyło jej się zeskoczyć ze zbyt wielkiej wysokości. Tym razem nic podobnego nie miało miejsca, Issie zaś czuła się równie swobodnie, co i podczas biegu albo schodzeniu ze schodów.
Zamrugała nieco nieprzytomnie, wciąż oszołomiona. Z opóźnieniem poderwała głowę, by spojrzeć na Matta, wręcz próbując doszukać się w wyrazie jego twarzy czegokolwiek, co świadczyłoby, że zrobiła coś nie tak. Z drugiej strony, w równie wielkim stopniu szukała jakichkolwiek oznak akceptacji – czegoś, co mogłoby utwierdzić ją w przekonaniu, że wszystko to, co robiła, było absolutnie normalne. W ostatnim czasie czuła, że tak nie jest, mając wrażenie, że nagle znalazła się na jakiejś innej, obcej planecie, na dodatek w ciele, którego nie znała, a skoro tak…
– I bardzo dobrze. Możemy w końcu iść, czy chcesz jeszcze sprawdzisz, czy dasz radę wskoczyć z powrotem na górę? – rzucił pogodnym tonem Matt.
– Mogłabym? – zapytała z powątpiewaniem, wampir jednak wyglądał na absolutnie poważnego.
– Pokażę ci, kiedy będziemy wracać – zapewnił pośpiesznie wampir. – Chociaż bycie nieśmiertelnym nie oznacza, że nie można korzystać z drzwi. Czasami po prostu łatwiej pójść na skróty.
Skinęła głową, w gruncie rzeczy nawet nie próbując koncentrować się na tym, co do niej mówił. Mimowolnie zadrżała, kiedy w pewnym momencie znalazł się tuż przy niej, jak gdyby nigdy nic chwytając ją za rękę. Próbowała stwierdzić, czy faktycznie był aż tak zniecierpliwiony, jak mogłoby się wydawać, nic jednak nie wskazywało na to, by Matt czuł z jakiegokolwiek powodu frustrację.
Kiedy na dodatek posłał jej uśmiech, ostatecznie nabrała pewności, że co najwyżej próbował się z nią droczyć.
– Chodź, przejdziemy się. Nie wiem dlaczego, ale wyglądasz, jakbyś potrzebowała rozrywki – stwierdził ze spokojem. – Jesteś pewna, że wszystko w porządku…? A zresztą możemy porozmawiać po drodze.
Marissie nie pozostało jej nic innego, jak tylko się z nim zgodzić.

2 komentarze:

  1. No i w końcu cię do goniłem xd
    Fajna fabuła, czekam z niecierpliwością cierpliwieniem na kolejne rozdziały :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O patrz, bardzo mi miło ^^ Zaległy z wczoraj już się pisze (tak to jest, jak mi się w trakcie Roja zachciało oglądać :V) :3

      Usuń









After We Fall
stories by Nessa