Beatrycze
Ophelio…
Gwałtownie
zaczerpnęła powietrza do płuc. Nie spała – nie tym razem – a jednak
wyraźnie słyszała to jedno, pobrzmiewające gdzieś w jej umyśle imię. Na
krótką chwilę zesztywniała, po czym niespokojnie powiodła wzrokiem dookoła,
sama niepewna, co takiego spodziewała się zobaczyć. Pokój był pusty, a przynajmniej
takie wrażenie odniosła Beatrycze, zwłaszcza dzięki Jocelyne świadoma, że nie
zawsze warto było ufać własnym zmysłom. W ciemnościach mogło znajdować się
cokolwiek, na dodatek gdzieś na wyciągniecie ręki, niezależnie od tego, czy ona
mogła to zobaczyć.
Mimowolnie
zadrżała, po czym w pośpiechu odrzuciła od siebie niechciane myśli. Nie
miała pewności, która jest godzina, ale to też nie było istotne. Chociaż słońce
już dawno zaszło, kobieta ani myślała o tym, żeby iść spać. W ostatnim
czasie nie mogła się skoncentrować, siedząc dosłownie jak na szpilkach i nawet
samej sobie nie potrafiąc wytłumaczyć, skąd brały się targające nią
wątpliwości. Początkowo przekonywała samą siebie, że w grę wchodziła
przede wszystkim świadomość ewentualnego niebezpieczeństwa – tego, że wkrótce
mógł pojawić się ktoś, kto zdecydowanie nie miał dobrych zamiarów względem jej
rodziny. Wiedziała o Volturi, a także o tym, że najlepiej
byłoby, gdyby na czas wizyty Włochów gdzieś zniknęła. Obecność człowieka
zdecydowanie nie polepszyłaby sytuacji jej bliskich, nie wspominając o tym,
że żadne z nich nie czuło się specjalnie dobrze z perspektywą tłumaczenia,
jakim cudem wyglądała tak, jak Elena.
Był jeszcze
Lawrence, którego całkiem przestała rozumieć. Czuła, że znów próbował się od
niej odsunąć, w ostatnim czasie pojawiając się wtedy, gdy było mu to na
rękę. Mogła tylko zgadywać, co takiego próbował zrobić za jej plecami po tym,
jak Rafael odmówił pomocy. Próbowała z wampirem rozmawiać, zapewniając go,
że nie miał powodów do niepokoju – w końcu nie musiał się o nią aż
tak troszczyć – ale niezmiennie doprowadzała wyłącznie do tego, że L. jeszcze
bardziej się denerwował. Nie podobało jej się to, że po raz kolejny zaczynał
traktować ją jak dziecko, zwłaszcza że sądziła, iż tę jedną kwestię zdążyli już
sensownie omówić. Najwyraźniej ostatnie wydarzenia zmieniły wszystko, jednak
Beatrycze zdecydowanie nie zamierzała tego zaakceptować. Była celem Ciemności
czy też nie, to niczego nie zmieniało, przynajmniej w kwestii tego, jak
chciała być traktowana przez Lawrence’a.
Głos
przestał pojawiać się w jej snach, ale i to nie sprawiało, że kobieta
czuła się jakkolwiek lepiej. Miała wrażenie, że to cisza przed burzą – sposób
na to, by uśpić jej czujność, chociaż sama nie była pewna, co Ciemność mogłaby
chcieć przez to osiągnąć. Zabawne, ale nie miała najmniejszych problemów z myśleniem
o ojcu demonów tak, jakby był materialną, żyjąca gdzieś istotą. Och, wręcz
przeciwnie – kiedy się nad tym zastanawiała, dochodziła do wniosku, że gdyby
zaszła taka potrzeba, potrafiłaby go sobie wyobrazić. Co prawda sama próba
przypominała spoglądanie na gotowy obraz przez brudne, zamazane lustro, dzięki
czemu widziała kontur, ale nie była w stanie określić szczegółów. Nie
miała pojęcia, czy to miało jakikolwiek sens, ale na pewno wydawało się co
najmniej niepokojące. Wiedziała, że dzieje się coś ważnego, ale nie potrafiła
określić kierunku, który ostatecznie przybrały pewne sprawy, a tym
bardziej konsekwencji, które mogły za sobą pociągnąć.
Inną sprawą
pozostawało to, że sny nie zniknęły całkowicie. Zmieniły się, a Beatrycze
miała wrażenie, że teraz śniła podwójnie, zupełnie jakby dwie całkowicie obce
rzeczywsitości zmieszały się ze sobą, tworząc dziwną, trudną do zrozumienia
całość. Niewiele pamiętała, może pomijając to, że prędzej czy później zawsze
lądowała na polanie przed znajomym domem, który nawiedzał ją od samego
początku, nie zmieniało to jednak faktu, że początek majaku wyglądał teraz
zupełnie inaczej. Pamiętała jedynie tyle, że uciekała – biegła, raz po raz
przeżywając scenę, którą być może powinna rozumieć, a jednak wciąż miała w głowie
pustkę. Uciekała, chociaż nie wiedziała przed czym i dlaczego, zresztą za
każdym razem wyraźnie czuła, że pragnęła coś ochronić. Albo kogoś, chociaż i to
wydawało się pozbawione sensu.
Och, było
jeszcze to imię – powracające jak bumerang od dnia, w którym zemdlała w pokoju
Jocelyne. Ophelia, kimkolwiek była, nawiedzała Beatrycze dosłownie na każdym
kroku, kobieta zaś za żadne skarby nie potrafiła stwierdzić, z czym tak
naprawdę miała do czynienia.
Ophelio…
Wzdrygnęła
się, w następnej sekundzie decydując podejść do okna, by upewnić się, że
dobrze je zamknęła. Wyjrzała na zewnątrz, z powątpiewaniem spoglądając na
majaczącą w pobliżu ścianę lasu. Pomiędzy drzewami nie dostrzegła niczego
szczególnego, a jedynie zalegający na zamarzniętej ziemi śnieg. Tym razem
nie padało, chociaż przywykła już do widoku wirujących, odcinających się na tle
atramentowego nieba płatków. W tym miejscu to wydawało się normalne –
padający śnieg albo deszcz, zależnie od temperatury, zupełnie jakby nad całym
Seattle ciążyła jakaś klątwa. Oczywiście wiedziała, że to nieprawdopodobne, a w grę
wchodził tylko i wyłącznie klimat, ale z łatwością potrafiła sobie
wyobrazić jakieś wyjątkowe, tajemne moce, które odpowiadałyby za całe zło.
Jakby nie patrzeć, sama również mierzyła się ze swoimi przekleństwami,
zaczynając od niepamięci, po samą Ciemność, która z jakiegoś powodu
pragnęła zarówno jej, jak i Ciemności.
Myśląc o tym
z tej perspektywy, zaczynała coraz łatwiej pojmować niektóre kwestie. To,
że tutaj była, uciekając przed czymś, czego nawet nie potrafiła sprecyzować.
Przed Ciemnością? Być może, choć i to nie musiało okazać się aż tak
oczywiste. Wiedziała już, że kiedyś umarła, dokładnie tak jak Elena, chociaż do
jej powrotu doszło w zupełnie inny sposób. Czuła, że wszystko sprowadzało
się do Jocelyne, niezależnie od tego, czy dziewczyna potrafiła tę kwestię
wyjaśnić. To również tłumaczyło przebudzenie na cmentarzu, a także to, że
właśnie mała Licavoli i Lawrence byli przy niej, kiedy otworzyła oczy.
Jeśli wszystko to, czego się dowiedziała, było prawdziwe, najwyraźniej jakimś
cudem wyrwała się z rąk Ciemności – ta z kolei pragnęła odzyskać to,
co jej odebrano.
Dlaczego?, pomyślała mimochodem, ale oczywiście nie
otrzymała odpowiedzi. Dręczyło ją tak wiele różnych pytań, że gdyby miała
przejmować się niemocą wywołaną przez każde z nich, najpewniej już dawno
popadłaby w obłęd. O wiele prościej było udawać, że jest w porządku,
niezależnie od tego, czy miało to jakikolwiek sens. Chciała koncentrować się na
tym co tu i teraz, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że kiedy w końcu
odpuści, odpowiedzi same do niej przyjdą. Dotychczas tak było, a może po
prostu chciała wierzyć w to, że za przypadkami, których doświadczała,
kryło się coś więcej.
Prawda była
taka, że wszystkie odpowiedzi, których potrzebowała, kryły się w tym domu
– budynku, o którym śniła dosłownie każdej nocy. To miejsce ją
przyciągało, zaś pragnienie, by w końcu do niego dotrzeć i zrozumieć,
dawało jej się we znaki do tego stopnia, że doświadczenie samo w sobie
wydawało się wręcz bolesne. Problem polegał na tym, że w rzeczywistości
miała związane ręce. Nie wiedziała czego szuka, nie wspominając o tym, że
nie miała nikogo, kto mógłby udzielić jej odpowiedzi. Podejrzewała, że nawet
gdyby zaczęła pytać, nie ustaliłaby niczego – i to nie dlatego, że
ktokolwiek próbowałby okłamać, ale najzwyczajniej w świecie dlatego, że
dom, który widziała, pozostawał wytworem jej wyobraźni. Miejscem ze snu, do
którego mogła dotrzeć wyłącznie w ten sposób – i nic ponadto.
Bzdura!, warknęła na siebie w duchu. Przecież wiesz, że ten dom istnieje. Musi,
bo…
Bo wtedy co?
Nie miała pojęcia i tak naprawdę nie chciała poznać odpowiedzi na pytanie.
Pragnęła trzymać się celu, gotowa zrobić dosłownie wszystko, byleby mieć szansę
do niego dotrzeć. Niemalże czuła przyciąganie tamtego miejsca – coś, co
potrafiła przyrównać wyłącznie do niewidzialnej więzi, która próbowała
przyprowadzić ją do miejsca przeznaczenia. Nie miała pojęcia, czy takie
wyjaśnienie w ogóle miało rację bytu, ale również nad tym nie chciała się
zastanawiać. Dom ze snów należał do niej, pozostając jedną z najważniejszych
tajemnic, którymi dysponowała, a skoro tak…
Chodź.
Aż
wzdrygnęła się, przez krótką chwilę czując się tak, jakby ktoś stał tuż obok
niej i dosłownie szeptał jej do ucha. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do
płuc, po czym nerwowo obejrzała się przez ramię, niemalże spodziewając się
dostrzec tuż za sobą jakąś postać. Uczucie niepokoju pojawiło się nagle, równie
intensywne, co i wrażenie bycia obserwowaną. Wcześniej nie dostrzegła, by
za oknem znajdował się ktoś, kto mógłby ją obserwować, a jednak kiedy na
powrót skoncentrowała się na okolicy, dostrzegła drobną, skrzydlatą postać,
spokojnie stojącą tuż przed linią drzew. Zmrużyła oczy, jednocześnie nachylając
się na tyle, że prawie dotknęła czołem szyby, by lepiej móc przyjrzeć się
intruzowi. Już wcześniej odniosła wrażenie, że miała do czynienia z kobietą,
kiedy zaś przyjrzała się dokładniej, przekonała się, że to Miriam – siostra
Rafaela, o ile dobrze pamiętała.
Poczuła, że
puls jak na zawołanie jej przyśpiesza, zdradzając coraz silniejsze podenerwowanie.
Nie czuła się dobrze ze świadomością, że akurat nią mogłaby interesować się
demonica. Nie znała tej kobiety, a tym bardziej nie miała pewności, czego
powinna się po niej spodziewać, to jednak nie zmieniało faktu, że z miejsca
poczuła się jeszcze bardziej zdezorientowana. Pomyślała nawet, że coś pomyliła
albo Miriam pilnowała Eleny, ale prawie natychmiast odrzuciła taką możliwość.
Nie, skoro demonica wpatrywała się bezpośrednio w okno tymczasowo
zajmowanej przez Beatrycze sypialni. Kobieta wręcz czuła na sobie przenikliwe
spojrzenie tej istoty, a to… zdecydowanie nie było normalne.
Równie
nieprawdopodobne wydawało się to, że w pewnym momencie pokusiła się o to,
żeby otworzyć okno. Poruszając się trochę jak w transie, z wolna
wychyliła się na zewnątrz, obojętna na lodowate powietrze, które jak na
zawołanie wdarło się do środka. Wcale nie poczuła się źle z powodu zimna, w gruncie
rzeczy nie zwracając najmniejszej uwagi na drażniący skórę chłód. Całą sobą
skupiła się na Miriam, gotowa przysiąc, że demonica uśmiechnęła się pod nosem.
Kiedy na dodatek nieśmiertelna wyprostowała się, by z wolna ruszyć w jej
stronę, Beatrycze ostatecznie utwierdziła się w przekonaniu, że Mira była
tu z jej powodu.
– Wyjdź na
zewnątrz – zaproponowała, jak gdyby nigdy nic podnosząc głos. Miriam wydawała
się nie przejmować tym, że ktokolwiek mógłby ją usłyszeć.
– Ja nie… –
Beatrycze przerwała, po czym z niedowierzaniem potrząsnęła głową. Co ona
robiła? – Mogę zawołać Elenę – dodała, a obserwująca ją demonica parsknęła
śmiechem.
– Gdybym
chciała rozmawiać z laleczką, nie traciłabym czasu tutaj. Zresztą nie
przejmuj się tym, co mogłabym zrobić, dobrze? – Mira wydała z siebie
przeciągłe, sfrustrowane westchnienie. – Na wrota piekielne, jacy ludzie
potrafią być uciążliwi… Skacz, złapię cię. A potem sobie porozmawiamy.
Otworzyła i zaraz
zamknęła usta, coraz bardziej oszołomiona. Spodziewała się wielu rzeczy, ale
zdecydowanie nie czegoś takiego, zwłaszcza że Miriam mimo wszystko pozostawała
jej obca. Już samo to, że demonica mogłaby chcieć czegokolwiek akurat od niej,
wydawał się niedorzeczny. Również to, że kobieta tak po prostu wydawała jej
polecenia, wydając się nie brać pod uwagę odmowy, wręcz do Beatrycze nie
docierało, brzmiąc jak jakiś marny, nie mający racji bytu żart. Niby dlaczego
miałaby ze spokojem zgadzać się na wszystko, czego chciała ta istota, nie
wspominając o tym, że przecież miała przed sobą córkę Ciemności – a więc
kogoś, kogo szczerze się obawiała?
Wciąż o tym
myślała, samej sobie nie potrafiąc wytłumaczyć, co ostatecznie podkusiło ją do
tego, żeby ulec Miriam. Wiedziała, że demony potrafiły wpływać na
rzeczywistość, najpewniej z równie wielką wprawą wpływając na wolę, ale
nawet ta świadomość nie pozwoliła jej się wycofać. Zanim choćby zastanowiła się
nad własnymi ruchami, jednak wspięła się na parapet, by w następnej
sekundzie wyskoczyć na zewnątrz. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza, niemalże
spodziewając się uderzenia i bólu, gdyby demonica zdecydowała się ją
oszukać, jednak nic podobnego nie miało miejsca. W zamian wyraźnie
poczuła, że silne ramiona nieśmiertelnej owijają się wokół niej, by w następnej
sekundzie rozluźnić się, zmuszając Beatrycze do natychmiastowego stanięcia na
nogi. Zachwiała się lekko, wciąż oszołomiona tym, że tak po prostu wyszła na
zewnątrz, w jednej chwili stojąc przy oknie, a w następnym próbując
uchwycić równowagę. Machinalnie objęła się ramionami, momentalnie zaczynając
drżeć z zimna, tym bardziej że nie zdążyła zarzucić na siebie nawet
swetra.
Miriam
odsunęła się, obojętna i na swój sposób oschła, zupełnie jakby konieczność
prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy nie była jej na rękę. To wydawało się bez
sensu, skoro sama do niej przyszła, ale Beatrycze nie odważyła się tego
skomentować. Nerwowo obejrzała się przez ramię, próbując stwierdzić, dlaczego
nikt nie zwrócił uwagi ani na obecność demona, ani tym bardziej ich rozmowę. Z wyostrzonymi
zmysłami wampirów jakiekolwiek przeoczenie wydawało się niemożliwe, a jednak…
– Nie patrz
na mnie w tak przerażony sposób, co? Jakbym miała cię zabić, zrobiłabym to
– stwierdziła demonica, jakby od niechcenia wywracając oczami. Jej słowa
zdecydowanie nie brzmiały pocieszający, przynajmniej z perspektywy
Beatrycze.
– Nie
rozumiem…
Kobieta
jedynie potrząsnęła głową.
– Tak, tak…
Wiem o tym. Jesteś cudownie nieświadoma, niewinna i tak dalej –
przerwała szorstko Miriam. – Serio mnie to nie interesuje. Robię tylko… Hm, za
posłańca, że tak się wyrażę.
Uniosła
brwi, coraz bardziej zdezorientowana. Próbowała się skoncentrować, jednocześnie
usiłując stwierdzić, czy słowa demonicy powinny brzmieć dla niej jakkolwiek
sensownie, ale w głowie miała ni mniej, ni więcej, ale po prostu pustkę. W efekcie
była w stanie co najwyżej tępo wpatrywać się w swoją rozmówczynię i liczyć
na to, że jednak otrzyma odpowiedzi. Raz po raz energicznie pocierała ramiona,
próbując się rozgrzać, choć i to szło jej – najdelikatniej rzecz ujmując –
marnie.
Miriam
westchnęła, po czym spojrzała na nią w sposób sugerujący, że czuła się
coraz bardziej rozdrażnienia. Wrażenie to pogłębiło się z chwilą, w której
kobieta w pośpiechu odsunęła się, zakładając ramiona na piersiach. Ciemne
oczy dosłownie przenikały Beatrycze, wzbudzając w niej coraz silniejszy
niepokój. Czuła, że nie powinna wychodzić – nie sama i bez wcześniejszego
poinformowania kogokolwiek – jednak to okazało się silniejsze od niej.
– Za…
posłańca? – powtórzyła, starannie dobierając słowa. Chciała przerwać
przeciągającą się ciszę, woląc nie sprawdzać, jak daleko sięgała cierpliwość
stojącej przed nią istoty.
– Będziesz tak
powtarzać po mnie to, o powiedziałam? – Mira z niedowierzaniem potrząsnęła
głową. – Najwyraźniej jesteś równie ogarnięta, co i Elena – stwierdziła
mimochodem, a Beatrycze napięła mięśnie. Do tego wszystkiego jeszcze
próbowała ją obrażać?
– A jednak
przyszłaś do mnie – zauważyła, próbując wziąć się w garść. – Dlaczego…?
– Pogadajmy
sobie o Ophelii, co?
To jedno
pytanie wystarczyło, żeby skutecznie wytrącić ją z równowagi.
Zesztywniała, przez dłuższą chwilę zdolna co najwyżej tępo wpatrywać się w nieśmiertelną.
Jeśli do tej pory w głowie miała mętlik, po tej krótkiej sugestii całkiem
przestała panować nad własnym ciałem i tym, co działo się w jej
głowie. Dopiero po krótkiej chwili uprzytomniła sobie, że się trzęsie, nim
jednak zdążyła się nad tym zastanowić, zauważyła, że Mira uśmiechnęła się w chłodny,
wyraźnie wymuszony sposób.
– Nie
rozumiem – przyznała zgodnie z prawdą Beatrycze. – Kim ona jest? I skąd
ty…?
– Więc
ojciec miał rację i rozpoznajesz to imię – przerwała w zamyśleniu
nieśmiertelna. – To dobrze. Może ułatwisz mi zadanie.
– Nie sądzę,
skoro ja nie… – zaczęła, coraz bardziej zniecierpliwiona, Mira jednak nie dała
jej szansy na to, żeby dokończyć.
– Więc
lepiej by było, gdybyś szybko zrozumiała. Nie jesteś zainteresowana, Beatrycze?
Wzięła kilka
głębszych wdechów, bezskutecznie próbując się uspokoić. Dłonie zacisnęła w pięści,
coraz bardziej podenerwowana i bliska tego, żeby jednak dostać szału. To brzmiało
jak czyste szaleństwo – to, że po tych wszystkich dziwnych snach pojawiał się
ktoś, kto miał szansę naprowadzić ją na znalezienie odpowiedzi. Chciała tego,
ale sama świadomość, że akurat Miriam mogłaby przejąć rolę posłańca, wydała jej
się przerażająca – i to zwłaszcza po tym, jak przyznała, że przysyłała ją
sama Ciemność.
Wiedziała,
że nie powinna tej kobiecie ufać. To było oczywiste, zresztą jak i to, że
nieśmiertelna wciąż mieszała jej w głowie. Cokolwiek robiła, nie było
normalne, wręcz jawiąc się Beatrycze jako coś niebezpiecznego. Czuła, że
powinna mieć się na baczności, ale to okazało się o wiele trudniejsze,
aniżeli mogłaby przypuszczać. Co więcej, w jakimś stopniu znów poczuła to
dziwne przyciąganie i podekscytowanie, które towarzyszyło jej za każdym
razem, kiedy myślała o tym domu.
– Ophelia…
To imię mnie prześladuje – przyznała zgodnie z prawdą. Być może nie powinna
tego mówić, tym bardziej że nawet Lawrence’owi nie opowiadała o wszystkim,
co ją dręczyło, ale… – Tak jak i dom. Śnię o domu…
Spojrzała na
Miriam, próbując stwierdzić po wyrazie twarzy kobiety, czy tych kilka słów
zrobiło na niej jakiekolwiek wrażenie. Szukała odpowiedzi albo przynajmniej
samych tylko oznak tego, że w jej postępowaniu i słowach było coś
niezwykłego – coś, co przeoczyła albo co tylko ktoś inny miał szansę zrozumieć.
Potrzebowała jakiegokolwiek punktu zaczepienia, ale obserwując Miriam czuła
przede wszystkim rozczarowanie, bez trudu orientując się, że demonica była co
najwyżej znudzona – i to najdelikatniej rzecz ujmując.
– To
cudownie. Więc teraz zastanów się, co to oznacza – zaproponowała kobieta, jakby
od niechcenia wzruszając ramionami. – Ojciec twierdzi, że możesz okazać się
przydatna, cokolwiek to znaczy. W ogóle nie wiem, skąd ta słabość do
ciebie czy Eleny, ale… – Urwała, po czym wydała z siebie przeciągłe,
sfrustrowane westchnienie. – Miałam ci powiedzieć, żebyś zaczęła działać. Uznaj
to za zagadkę do rozwikłania.
– Dlaczego
po prostu nie powiesz mi, o co tak naprawdę chodzi? Ty albo twój ojciec? –
zniecierpliwiła się. Spróbowała zapanować nad sobą na tyle, by zabrzmieć choć
odrobinę bardziej przekonująco i mieć szansę wymóc na demonicy odpowiedzi.
– Dlaczego miałabym grać zgodnie z jego zasadami, skoro…?
– Bo wtedy
da wam spokój – odpowiedziała natychmiast Miriam. – To nie jest tego warte?
Znajdź odpowiedzi i żyj swoim życiem. Sądzę, że tak to wygląda – dodała i coś
w jej słowach uświadomiło Beatrycze, że demonica tak naprawdę nie miała
pojęcia, czego należało spodziewać się po Ciemności.
Trycze
wypuściła powietrze ze świstem, coraz bardziej oszołomiona. Uniosła obie
dłonie, by móc energicznie potrzeć skronie, świadoma nadchodzącego bólu głowy. To
wciąż nie miało sensu, a przynajmniej ona nie potrafiła doszukać się go w tym,
co mówiła jej Miriam. Wiedziała jedynie, że słowa nieśmiertelnej nie wróżyły
niczego dobrego, tym bardziej że kierowała je do niej sama Ciemność. Jeśli faktycznie
demonica przemawiała w imieniu ojca – dokładnie tego samego, który całe
tygodnie nawiedzał ją w snach…
Zadrżała,
tym razem nie z powodu niskiej temperatury. Serce w niemalże
desperacko zaczęło trzepotać się w jej w piersi, zupełnie jakby
chciało wyrwać się na zewnątrz i gdzieś uciec. Raz po raz wodziła wzrokiem
dookoła, próbując upewnić się, czy była z Mirą sama, ale nie miała
pewności. W mroku mogło czaić się dosłownie wszystko, czego zresztą była
świadoma od samego początku, ale dopiero w tamtej chwili w pełni
dotarło do niej, jak bardzo to mogło okazać się niebezpieczne.
– Cóż… Zrób z tym,
co tylko chcesz. Nie jestem tutaj po to, żeby prowadzić cię za rączkę –
stwierdziła jak gdyby nigdy nic Miriam, w następnej sekundzie w pośpiechu
rozkładając skrzydła. Beatrycze w popłochu cofnęła się o krok, woląc
trzymać się w bezpiecznej odległości. – Może dodam jeszcze… Hm, zdaniem
ojca dostrzegłaś już dość, by mieć szansę cokolwiek zdziałać. Może po prostu za
mało o tym myślisz – stwierdziła na odchodne.
Zaraz po tym
w pośpiechu wzbiła się w powietrze, rozgarniając skrzydłami
zalegający na ziemi śnieg i zostawiając wciąż oszołomioną Beatrycze samą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz