Marissa
Tępo wpatrywała się w uchylone drzwi balkonowe. Zasłona
łagodnie falowana, wzburzona chłodnym, wieczornym powietrzem. Pomimo późnej
pory i tego, że w Seattle o tej porze roku mogłaby spodziewać
się przenikliwego chłodu i śniegu, temperatura wciąż oscylowała gdzieś
powyżej zera. To na swój sposób wydawało się Marissie fascynujące, tym bardziej
że do tej pory nigdy nie miała okazji zwiedzać zagranicy. Co prawda
zdecydowanie nie w ten sposób wyobrażała sobie jakikolwiek wyjazd, nie
wspominając o powodach, dla których ostatecznie znalazła się we Florencji,
ale już jakiś czas temu przestała się nad tym zastanawiać.
Machinalnie
spojrzała na porzucony na łóżku telefon, kolejny raz musząc powstrzymywać się
przed wybraniem numeru Claire. W pamięci wciąż miała to, co obiecała jej
przyjaciółka, chociaż starała się o tym nie myśleć. Właściwie sama nie
była pewna, jak się czuła – bardziej podekscytowana czy na swój sposób
przerażona tym, jak mogłaby skończyć się rozmowa dziewczyny z jej
najbliższymi. Gdyby to zależało od niej, już dawno w jakikolwiek sposób
skontaktowałaby się z ojcem albo dziadkiem, byleby tylko zapewnić ich, że
nie muszą się o nią martwić. Problem polegał na tym, że nie mogła, co
zresztą dobrze rozumiała nawet bez licznych przypomnień Matta i Rosalee.
Rozumiała, gdzie leżał problem, chociaż to nie zmieniało faktu, że świadomość,
że tak po prostu musiała zniknąć z życia najbliższych, najzwyczajniej w świecie
bolała.
To nie
powinno wyglądać w ten sposób. Myślała o tym nie raz i za każdym
razem dochodziła do tych samych wniosków, tak jak i uświadamiała sobie
własną bezradność. Chciała tego czy nie, już i tak nie miała być wstanie
niczego zmienić. Była tutaj, na dodatek zupełnie odmieniona i targana
pragnieniami, do których wciąż nie potrafiła się przyzwyczaić. Stopniowo uczyła
się funkcjonować, na swój sposób od podstaw, bo teraz nic nie było takie, jak
zdążyła się przyzwyczaić. W tym domu przynajmniej nie musiała się obawiać,
że przypadkiem kogoś skrzywdzi albo – co gorsza – od razu zabije, zwłaszcza
kiedy do głosu dochodziło pragnienie. Dobrze pamiętała, jak poczuła się, kiedy w pobliżu
znalazła się Claire, a ona pierwszy raz wychwyciła zapach krwi
przyjaciółki i…
Nie, to
zdecydowanie nie było dobre wspomnienie. Jakby tego było mało, kiedy rozmawiała
z dziewczyną przez telefon, bardzo łatwo przypomniała sobie ten zapach –
słodki i kuszący – to z kolei z miejsca doprowadziło ją do
szału. Później potrzebowała dłuższej chwili, żeby dojść do siebie, dodatkowo
targana przez gwałtowne emocje, związane z tym, o czym rozmawiały. To
zdecydowanie nie mogło skończyć się dobrze, a przynajmniej Issie miała
wrażenie, że z każdą kolejną sekundą się pogrążała, wciąż balansując
gdzieś na granicy. Chwilami myślała, że jednak czegoś się nauczyła, stopniowo
odzyskując kontrolę nad sytuacją, ale zwykle szybko przekonywała się, że jednak
się myliła. Wciąż nie była sobą i najpewniej nigdy więcej nie miała być,
nawet jeśli wciąż dostrzegała w sobie bardzo wiele cech dawnej Marissy.
Och,
chociażby nadal pozostawała cholernie niecierpliwa. Możliwe, że teraz, kiedy
wszelakie bodźce wydawały się aż tak intensywne, również ta cecha stała się o wiele
bardziej uciążliwa.
Poderwała
się na równe nogi, materializując na balkonie dosłownie na ułamek sekundy przed
tym, jak zdecydowała się w pełni sformułować myśl o tym, żeby
postąpić w ten sposób. Chwilami nie była w stanie przywyknąć do
własnego ciała, a już zwłaszcza tego, jak bardzo było wrażliwe. Reagowała
błyskawicznie, często bardzo impulsywnie, chociaż starała się nad tym
zapanować. Próbowała nauczyć się panować nad odruchami i zachowywać jak
człowiek, przemieszczając w o wiele spokojniejszy, bardziej
kontrolowany sposób – z tym, że to wcale nie było takie proste. Raz po raz
przyłapywała się na tym, że jednak wykorzystywała możliwości, które dawało jej
to nowe, doskonalsze ciało. Teraz się nie męczyła, nie wspominając o tym,
że widziała, słyszała i wyczuwała dosłownie wszystko. Chwilami wciąż nie
przyjmowała do wiadomości tego, jak wiele była w stanie zdziałać. Jej
zmysły były tak wyostrzone i wrażliwe, że momentami wręcz czuła zawroty
głowy, choć w przypadku kogoś takiego jak ona nie powinno być to możliwe.
Tak przynajmniej sądziła, zwłaszcza po tym, jak Matt wytłumaczył jej, że nie
była w stanie zachorować ani się zranić. Cóż, nie tak po prostu. Wtedy
śmiała się, że przypadkiem została jakaś Wonder Women, Xeną czy jeszcze inną
superbohaterką. Swoją drogą, sądziła, że kobiety w tej dziedzinie
odgrywały zdecydowanie zbyt małą rolę, czym zresztą też zdążyła się z wampirem
podzielić. Myśląc o tym z perspektywy czasu, uświadomiła sobie, że
rozmawiała z nim przy każdej możliwej okazji, w większości przypadków
plotąc bez ładu i składu, byleby tylko zająć czymś myśli.
Nachyliła
się, jakby od niechcenia wychylając przez barierkę. Widziała okazały
dziedziniec i ogród, który od dnia przybycia do tego miejsca zdążyła
zwiedzić tak wiele razy, że była w stanie poruszać się po nim nawet z zamkniętymi
oczami. W zasadzie dobrze poznała całe to miejsce, łącznie z olbrzymim
domem Rosalee – miejscem, które wyglądało na żywcem wyjęte z jakichś zamierzchłym
czasów, chociaż nie potrafiła określić których. Podejrzewała, że dla Claire nie
stanowiłoby to najmniejszego problemu, ostatecznie decydując się zapytać
przyjaciółkę o tę kwestię przy pierwszej możliwej okazji. Nigdy nie
przepadała za historią, ale przebywając w takim miejscu zdecydowanie nie
była w stanie pozostać obojętną. W zasadzie sądziła, że brakowało jej
tylko jakieś starej sukni – najlepiej takiej z gorsetem, falbankami i drogimi
dodatkami. Wtedy wyglądałaby jak księżniczka z jednej z tych bajek,
które w dzieciństwie opowiadała jej mama i w które tak bardzo pragnęła
wtedy wierzyć. Te historie zawsze kończyły się dobrze, poza tym Marissa nie
przypominała sobie, by którakolwiek z nich dotyczyła wampirzycy, ale… Cóż,
poza tym wszystko się zgadzało. Chyba.
Duży dom i panna na balkonie,
pomyślała mimochodem. To chyba jednak nie
była bajka…
– Romeo!
Czemuż ty jesteś Romeo… – mruknęła z przekąsem, nie mogąc się powstrzymać.
Może to było głupie, ale i tak nikt jej nie widział, więc…
– Bo jego
matka nie miała lepszego pomysłu! A tak swoją drogą, Werona jest dwieście pięćdziesiąt
kilometrów stąd, Issie – doszedł ją znajomy głos i to wystarczyło, żeby aż
się wzdrygnęła, chyba jedynie cudem nie wypadając przez barierkę balkonu.
Właściwie
sama nie była pewna, jakim cudem wcześniej nie zauważyła Matta. Kiedy
zapanowała nad sobą na tyle, by pomimo zawstydzenia jednak wychylić się przez
barierkę, przekonała się, że stał tuż pod balkonem, obserwując ją z zaciekawieniem.
W pierwszym odruchu zapragnęła się wycofać, a potem mieć nadzieję, że
nieśmiertelny powstrzyma się od jakichkolwiek komentarzy na temat jej
zachowania, ale ostatecznie nie ruszyła się z miejsca. W zamian
nerwowym ruchem przeczesała włosy palcami, próbując sprawiać wrażenie kogoś,
kogo tak naprawdę nie obchodziła opinia drugiej osoby. Wiedziała przecież, że
go bawiła – czy to tym, co mówiła, czy znów nieporadnością z jaką
wchodziła w wampirze życie. To, że również tym razem mógłby się z niej
śmiać, nie wydawało się niczym nowym, zwłaszcza że mieli podobne poczucie
humoru. Tyle przynajmniej zdążyła zaobserwować, świadoma, że Matt żartował
sobie niemalże przy każdej możliwej okazji.
– Chcesz,
żebym dostawała zawału? – zapytała urażonym tonem, próbując ignorować uśmiech,
którym jak na zawołanie obdarował ją jej rozmówca. Widziała to wyraźnie, nawet
pomimo panującego dookoła półmroku.
– To raczej
niemożliwe – zauważył przytomnie. – Cóż, sama wiesz…
Marissa z niedowierzaniem
potrząsnęła głową.
– Mówisz mi
to, bo wciąż jestem martwa? Dzięki!
Coś w jej
słowach sprawiło, że jednak zrzedła mu mina, zwłaszcza kiedy wspomniała o śmierci.
Podejrzewała, że to dość marny temat do robienia sobie żartów, ale z drugiej
strony… Czy nie wszyscy teraz powtarzali, że to stanowiło część jej
egzystencji? W gruncie rzeczy umarła, o czym mogła przekonać się
chociażby w chwili, w której koncentrowała się na swoim ciele. Jako
człowiek nie mogła pozwolić sobie na to, by usłyszeć bicie własnego serca,
teraz z kolei nie miała czego nasłuchiwać – nie, skoro nieszczęsny narząd
się zatrzymał. Gdyby miała zastanawiać się nad tym z medycznego punktu
widzenia, musiałaby przyznać, że była trupem – przynajmniej teoretycznie, bo to
nie tłumaczyło, dlaczego wciąż spokojnie sobie spacerowała, mówiła i – co
najważniejsze – potrzebowała krwi. W jakiś niejasny dla niej sposób stała
się istotą mroku, mogącą w najgorszym wypadku wymordować nawet całe
miasto, gdyby ktoś jej na to pozwolił.
Kiedy
słuchała o tym na początku, na dodatek mając przy sobie Jaspera, który
przez większość czasu pilnował, by nie zrobiła czegoś głupiego, to brzmiało co
najmniej okropnie. Czuła się jak bestia, co najmniej jakby już teraz miała na
sumieniu przynajmniej jedno istnienie, to zaś w najmniejszym nawet stopniu
nie ułatwiało jej zaakceptowania tego, czego doświadczyła. Rozumiała, dlaczego
wampir traktował ją dość ostro, najwyraźniej woląc zapobiegać nieszczęściu, niż
później mierzyć się z ewentualnymi konsekwencjami, ale to wcale nie było
takie proste. Nie, skoro pozostawała zagubiona i szczerze przerażona tym,
co działo się wokół niej. Dopiero później akceptowanie prawdy zaczęło
przychodzić Marissie łatwiej, być może dlatego, że ostatecznie trafiła tutaj –
do domu Rosalee, gdzie nikt nie zmuszał jej do siedzenia w pokoju, w zamian
zapewniając swobodę i wyjaśnienia, których tak bardzo potrzebowała. Co
prawda dalej musiała ograniczać się wyłącznie do przynależących do wampirzycy
terenów, ale to było o tyle proste, że w pobliżu nie było ludzi. Co
więcej, przez większość czasu i tak towarzyszył jej Matt, Issie zaś wcale
nie miała poczucia, że mógłby bawić się w opiekuna, choć w rzeczywsitości
najpewniej tak było. Pilnował, by jednak się nie zapędziła, ale to wydawało się
dobre, dziewczyna zaś na swój sposób pozostawała mu za to wdzięczna.
– Ja nie…
Rany, nie to miałem na myśli – usłyszała nieco spięty głos swojego towarzysza i to
wystarczyło, żeby parsknęła śmiechem.
– Jasne,
jasne. – Wywróciła oczami. – Mówiłam ci, że to zabawne, kiedy tak się mieszasz?
– dodała, a wampir rzucił jej co najmniej poirytowane spojrzenie.
– Mam
rozumieć, że bawisz się moim kosztem? – zapytał cicho. Chociaż dzieliła ich
znaczna odległość, nie musiał podnosić głosu, by mogła go zrozumieć.
– Poniekąd –
stwierdziła z rozbrajającą wręcz szczerością. – Zresztą tak jak i ty,
więc chyba jesteśmy kwita?
Nie
usłyszała odpowiedzi, ta jednak wydawała się zbędna. Chwilę jeszcze obserwowała
Matta, zanim ostatecznie zdecydowała się uciec wzrokiem gdzieś w bok,
uświadamiając sobie, że być może robiła to zbyt ostentacyjnie. Zawsze była
bezpośrednia, czasami wręcz aż za nadto, ale nie sądziła, by ktokolwiek miał o to
do niej pretensje. W tym miejscu wszyscy zachowywali się cudownie miło,
pomagając jej oswoić się z sytuacją, co było dobre. Chwilami wręcz
przyłapywała się na myśleniu o domu Rosalee jak o miejscu, do którego
przynależała, choć przecież minęło tak mało czasu. Nie miała pojęcia, czy to
kolejna cecha właściwa wampiryzmowi, ale na swój sposób ją to niepokoiło.
Zapominała, w zamian przywykając do zupełnie innego życia, chociaż nie
sądziła, że będzie do tego zdolna. W gruncie rzeczy nie miała nawet
pewności, czy faktycznie tego chciała – tego, by tak po prostu odciąć się od
przeszłości i tego, co przez długie lata budowała w Seattle, zanim…
– Marissa?
Głos Matta
skutecznie wyrwał ją z zamyślenia. Zamrugała nieco nieprzytomnie, na
powrót skupiając się na wampirze, chociaż przyszło jej to z trudem. Teraz
łatwo się rozpraszała, w zasadzie ot tak będąc w stanie skupić się na
czymś zgoła odmiennym. Teraz, kiedy w głowie miała tak dużo miejsca, z łatwością
mogła analizować kilka rzeczy jednocześnie, co wydawało się… co najmniej
nienaturalne. Wciąż próbowała odwoływać się do starych nawyków, podświadomie
wyobrażając sobie ograniczenia, które już jej nie obejmowały. To w połączeniu
z nadmiernie wyostrzonymi zmysłami i myślami, które przez cały ten
czas zaprzątały jej umysł, potęgowało uczucie zagubienia, czyniąc Issie jeszcze
bardziej zdezorientowaną.
– Tak… Tak,
słucham – zapewniła, chociaż to brzmiało jak jedno wielkie kłamstwo. – Po
prostu się zamyśliłam.
– Widzę. –
Matt rzucił jej bliżej nieokreślone, wymowne spojrzenie. – Nie wiesz, co
takiego powiedziałem, prawda? – dodał, a dziewczyna zaśmiała się nieco
nerwowo.
– Nie –
przyznała zgodnie z prawdą.
Doczekała
się kolejnego wymownego spojrzenia i przeciągłego, nieco teatralnego
westchnienia. Zaraz po tym Matt wywrócił oczami, chociaż w rzeczywsitości
wcale nie wyglądał na rozeźlonego. Wręcz przeciwnie – była gotowa przysiąc, że
kolejny raz dobrze bawił się jej kosztem.
–
Przynajmniej szczerze – stwierdził niemalże pogodnym tonem. – Pytałem się, czy
chcesz się przejść… Chyba, że zamierzasz tkwić na górze i odkrywać sceny z Szekspira.
To też fajne, więc…
– Jeszcze
słowo, a strącę ci na głowę doniczkę – zapowiedziała, decydując się
przemilczeć fakt, że i tak nie miała pod ręką czegoś, czym mogłaby w niego
rzucić.
Dla
pewności dyskretnie powiodła wzrokiem dookoła, ale na balkonie nie dostrzegła
niczego, co okazałoby się choć odrobinę praktyczne. To było do przewidzenia,
tym bardziej że szczerze wątpiła, by wiele roślin przetrwało przy tak niskiej
temperaturze. Z drugiej strony, to była wiecznie ciepła Florencja, a ją
otaczały wampiry. Już samo to wydawało się nieprawdopodobne, więc widok
zimnolubnych roślin wcale nie wydawał się aż tak szokującym odkryciem. W zasadzie
dochodziła do wniosku, że nawet gdyby nagle dostrzegła na niebie statek
kosmiczny, nie poczułaby się zaskoczona. Nie, skoro sama pozostawała postacią
żywcem wyjętą z dzieła Brama Stokera.
– Nie
demoluj Rosalee domu, jeśli łaska – obruszył się Matt. Zauważyła, że dla
pewności cofnął się o kilka kroków, dzięki czemu mogła lepiej mu się
przyjrzeć. – Drzwi wyrwane z zawiasów wystarczą.
– To nie
była moja wina! – jęknęła Marissa.
W porządku,
możliwe, że jednak była, ale co mogła poradzić na to, że wciąż zdarzało jej się
zbytnio zapędzić? Teraz pozostawała bardziej świadoma siłą, którą dysponowała,
nie zmieniało to jednak faktu, że czasami wciąż nie potrafiła się oswoić z własnymi
umiejętnościami. Rosalee i tak cierpliwie podchodziła do tego, co zdarzało
jej się popsuć – czy to wyrwanych przez gwałtowne szarpnięcie drzwi, czy znów
do pęknięć w ścianie, do których doprowadziła, kiedy w przypływie
frustracji za mocno uderzyła w nią pięścią. Wciąż nie była w stanie
oswoić się z myślą, że mogłaby nawet zburzyć dom, gdyby wyjątkowo ją
poniosło, choć to bez wątpienia było prawdą. Teraz potrafiła zrobić bardzo
wiele rzeczy, które kiedyś pozostawały dla niej czymś nie do pomyślenia i –
co gorsza – wcale nie czuła się z tego powodu dumna.
– Zamiast
tyle gadać, po prostu w końcu do mnie zejdź – zasugerował
zniecierpliwionym tonem Matt.
Spojrzała
na wampira z powątpiewaniem, po czym skinęła głową. W pierwszym
odruchu miała zamiar wrócić do pokoju, by stamtąd przejść na korytarz, a potem
pokonać całą drogę, która dzieliła ją od dziedzińca, ale ostatecznie zmieniła
zdanie. Zawahała się, nieco nerwowo zaciskając dłonie na barierce, po czym raz
jeszcze spojrzała na obserwującego ją mężczyznę.
– Ja… Mogę
zeskoczyć, prawd? – zapytała z wahaniem, mając wrażenie, że to brzmi co
najmniej idiotycznie, tym bardziej że znajdowała się w pokoju na piętrze. Z drugiej
strony, przecież nie była człowiekiem, a skoro tak…
– Jasne, że
tak – zapewnił pośpiesznie Matthew. Lekko przekrzywił głowę, wciąż uważnie ją
obserwując. – Nie patrz na mnie z taką obawą, tylko skacz. Zawsze mogę cię
złapać, jeśli potrzebujesz – dodał zaczepnym tonem, Issy jednak energicznie
pokręciła głową.
– Obejdzie
się.
Jeśli miała
być ze sobą szczera, wcale nie czuła się taka pewna własnych słów. Niemalże
kurczowo zacisnęła palce na barierce balkonu, po czym raz jeszcze z obawą
spojrzała w dół. Dzieląca ją od ziemi odległość nie wydawała się jakoś
szczególnie imponująca, ale to w gruncie rzeczy niczego nie zmieniało.
Była wręcz pewna, że gdyby wciąż pozostawała człowiekiem, przy samej próbie
skoku wylądowałaby na tyle niefortunnie, by połamać sobie nogi. O tak – to
zdecydowanie wydawało się czymś absolutnie w jej stylu. Przy szczęściu,
które miała, jak nic zrobiłaby coś co najmniej głupiego, ale teraz…
– Marissa,
na litość bogini, tylko mi nie mów, że boisz się wysokości.
– Chyba
sobie żartujesz – obruszyła się, jak na zawołanie przenosząc wzrok na Matta.
Prowokował ją? – Jestem wampirem, tak?
– Nic się nie
zmieniło, odkąd widziałem cię po raz ostatni – zapewnił z nieco złośliwym,
ale dla niej wciąż sprawiającym wrażenie przyjaznego, uśmieszkiem.
Westchnęła,
po czym – nie dając sobie czasu na wątpliwości – pośpiesznie podciągnęła się tak,
by mieć szansę przedostać się na drugą stronę barierki. Świetnie. To na pewno nie skończy się dobrze…, pomyślała nerwowo,
ale nawet to nie było w stanie sprawić, żeby zmieniła zdanie. Wręcz
czekała na moment, w którym jednak spanikuje albo jej serce zacznie
trzepotać się w piersi na tyle gwałtownie, by wyrwać się na zewnątrz, ale
oczywiście nic podobnego nie miało racji bytu.
Zaraz po
tym wszystko potoczyło się bardzo szybko, nie dając dziewczynie szansy na to,
by poczuła strach, a tym bardziej przeanalizowała, co i jakim cudem
zdołała zrobić.
Właściwie
sama nie była pewna, czego spodziewała się po samym skoku. Nie wyobrażała sobie
niczego, łącznie z tym, skąd wampir wiedziały w jaki sposób się
poruszać, by przypadkiem się nie potknąć albo w inny sposób nie stracić
kontroli nad ciałem. Zwłaszcza przy prędkościach, które potrafiły rozwinąć,
utrata panowania wydawała się czymś bardzo prawdopodobnym. W efekcie tym
bardziej zaskoczył Marissę fakt, że w jednej chwili stała na balkonie,
bijąc się z myślami i wręcz przekonując do tego, że upadła na głowę, a w następnej
z lekkością wylądowała u boku Matthew, bynajmniej nie czując się jak
ktoś, kto potrzebowałby natychmiastowej pomocy lekarskiej. W gruncie
rzeczy nawet nie poczuła uderzenia, chociaż dobrze pamiętała nieprzyjemne
uczucie, którego doświadczyła, kiedy zdarzyło jej się zeskoczyć ze zbyt
wielkiej wysokości. Tym razem nic podobnego nie miało miejsca, Issie zaś czuła
się równie swobodnie, co i podczas biegu albo schodzeniu ze schodów.
Zamrugała
nieco nieprzytomnie, wciąż oszołomiona. Z opóźnieniem poderwała głowę, by spojrzeć
na Matta, wręcz próbując doszukać się w wyrazie jego twarzy czegokolwiek,
co świadczyłoby, że zrobiła coś nie tak. Z drugiej strony, w równie
wielkim stopniu szukała jakichkolwiek oznak akceptacji – czegoś, co mogłoby
utwierdzić ją w przekonaniu, że wszystko to, co robiła, było absolutnie
normalne. W ostatnim czasie czuła, że tak nie jest, mając wrażenie, że
nagle znalazła się na jakiejś innej, obcej planecie, na dodatek w ciele,
którego nie znała, a skoro tak…
– I bardzo
dobrze. Możemy w końcu iść, czy chcesz jeszcze sprawdzisz, czy dasz radę
wskoczyć z powrotem na górę? – rzucił pogodnym tonem Matt.
– Mogłabym?
– zapytała z powątpiewaniem, wampir jednak wyglądał na absolutnie
poważnego.
– Pokażę
ci, kiedy będziemy wracać – zapewnił pośpiesznie wampir. – Chociaż bycie
nieśmiertelnym nie oznacza, że nie można korzystać z drzwi. Czasami po
prostu łatwiej pójść na skróty.
Skinęła
głową, w gruncie rzeczy nawet nie próbując koncentrować się na tym, co do
niej mówił. Mimowolnie zadrżała, kiedy w pewnym momencie znalazł się tuż
przy niej, jak gdyby nigdy nic chwytając ją za rękę. Próbowała stwierdzić, czy
faktycznie był aż tak zniecierpliwiony, jak mogłoby się wydawać, nic jednak nie
wskazywało na to, by Matt czuł z jakiegokolwiek powodu frustrację.
Kiedy na
dodatek posłał jej uśmiech, ostatecznie nabrała pewności, że co najwyżej
próbował się z nią droczyć.
– Chodź,
przejdziemy się. Nie wiem dlaczego, ale wyglądasz, jakbyś potrzebowała rozrywki
– stwierdził ze spokojem. – Jesteś pewna, że wszystko w porządku…? A zresztą
możemy porozmawiać po drodze.
Marissie nie
pozostało jej nic innego, jak tylko się z nim zgodzić.
No i w końcu cię do goniłem xd
OdpowiedzUsuńFajna fabuła, czekam z niecierpliwością cierpliwieniem na kolejne rozdziały :)
O patrz, bardzo mi miło ^^ Zaległy z wczoraj już się pisze (tak to jest, jak mi się w trakcie Roja zachciało oglądać :V) :3
Usuń