Isobel
Poruszanie się po mieście
przypominało mały horror. Obserwowała mijających ją ludzi, słuchała
trzepoczących się w ich piersiach serc i zastanawiała, jakim cudem te
istoty wciąż żyły. Świat się zmienił, ale choć wiedziała o tym od chwili
powrotu, niezmiennie dawało jej się to we znaki. W efekcie nie pierwszy
raz czuła narastająca z każdą kolejną frustrację, tym silniejszą, skoro
wylądowała w samym środku wielkiej metropolii. Jakby tego było mało,
musiała ukrywać się przed wzrokiem tych, którymi szczerze gardziła i których
z łatwością mogła pozbawić życia.
To nie
powinno być tak. Ta myśl nie dawała wampirzycy spokoju, dręcząc bardziej niż
cokolwiek innego. Miała wrażenie, że to takie upokarzające – konieczność krycia
się w cieniu, choć przecież powinno być odwrotnie. Wciąż pamiętała czasy,
kiedy każde wyjście na ulice kończyło się strachem i poruszeniem pośród
zarówno jej pobratymców, jak i ludzi. Rozstępowali się przed nią, spoglądając
nań z obawą i całymi sobą dając do zrozumienia, że tylko modlili się,
żeby przypadkiem nie zdecydowała się ich skrzywdzić. Wiedziała o tym
doskonale, zdolna przewidzieć targające nimi emocje. To było tak oczywiste, jak
i świadomość potęgi, którą wówczas dysponowała, zajmując pozycję, która
przecież od samego początku jej się należała. Była królową, a więc kimś,
kogo należało traktować z należytym szacunkiem…
A
przynajmniej tak było kiedyś.
W milczeniu
powiodła wzrokiem dookoła, wręcz przytłoczona widokiem tętniącego życiem,
pogrążonego w pozornym tylko półmroku Seattle. Ulicami przemykały
samochody, ludzie mijali się wzajemnie, raz po raz potrącając jeden drugiego.
Chociaż było późno, dookoła latarnie i wystawy sklepów dosłownie się
jarzyły, rzucając to dziwne, sztuczne światło na wszystko, co znajdowało się w ich
zasięgu. Nikt nie zwracał na nią uwagi, zupełnie jakby była jedną z tych
marnych, pozbawionych znaczenia istot – zwyczajnym śmiertelnikiem, który nie zasłużył
na choćby szczątkową uwagę. Wiedziała, że powinna się z tego cieszyć, bo
teraz najważniejsze pozostawało wtopienie się w tłum, przynajmniej do
czasu podjęła konkretnych działań, ale taki stan rzeczy i tak wzbudzał w kobiecie
gniew. To było takie upokarzające, chociaż przynajmniej nie było nikogo, kto
mógłby ją oceniać.
Nie
podejrzewała nawet, że przyjdzie jej upaść aż tak nisko, choć to i tak
wydawało się lepszą perspektywą, aniżeli powrót do podziemi. Była tutaj,
kolejny raz musząc się wycofać i czekając… Och, tak – jak na ironię
potrafiła czekać, nawet jeśli nigdy nie była szczególnie cierpliwa. Wampiry
podobno były do tego stworzone, zaś Isobel zdążyła się przekonać, że ostrożne
planowanie kolejnych kroków zwykle dawało zadowalające efekty. Zdawała sobie
sprawę z tego, że to właśnie pośpiech za każdym razem prowadził ją do
upadku. Tak było całe wieki temu, kiedy potęga przysłoniła jej zdrowy rozsądek
na tyle, by przestała dostrzegać istotne oznaki zagrożenia, jak również tym
razem. Gdyby była ostrożniejsza, nikt nie podważyłby jej potęgi w Mieście
Nocy. Być może popełniła błąd, usiłując grać fair, zgodnie ze starymi regułami.
Możliwe, że zabicie króla wcale nie było takie istotne – w końcu zdążyła
wyprzeć jego wpływy, a on jak ostatni tchórz zostawił wszystko i wszystkich.
Równie błędnie postąpiła, decydując się zaufać komukolwiek, a już
zwłaszcza zdając się na Gabriela, skoro był taki chwiejny. Gdyby wiedziała, już
dawno wymogłaby na Michaelu przyprowadzenie dziewczyny, bo mając ich przy sobie
razem, nie musiałaby obawiać się, że którekolwiek z nich zwróci się
przeciwko niej.
Popełniła
bardzo wiele błędów, które widziała dopiero teraz, spoglądając na swoje
działania z perspektywy czasu. Najpoważniejszym z nich jednak było
to, że jak ostatnia naiwna rzuciła się na Elenę – cholerne Światło, jak
nazywali dziewczynę wszyscy wokół, choć przecież nie była nikim szczególnym.
Przynajmniej początkowo, bo teraz Isobel widziała, że pozwoliła ponieść się
emocjom, na własne życzenie tworząc sobie wroga. Gdyby zostawiła tę dziewczynę w spokoju,
inne jej plany miałyby szansę się powieść… Ale skąd tak naprawdę mogła
wiedzieć, że Ciemności zależy na tej małolacie, skoro jej rzekomy sojusznik
nawet słowem nie skomentował działań, które podejmowała?
Chwilami wciąż
nie docierało do niej to, że w tak prosty sposób straciła Rafaela – a wraz
z nim zwierzchnictwo nad demonami. Tak po prostu odeszły, podążając za
bratem i ojcem, zupełnie jakby jej pozycja nigdy nie miała znaczenia.
Isobel wiedziała, że nigdy nie będzie miała pełnej władzy nad tymi istotami,
ale to i tak było niczym najgorszy z możliwych ciosów. Czuła się
oszukana, a to nie powinno mieć miejsca, choć pewnie sama była sobie
winna. Gdyby była rozsądniejsza, nie pozwoliłaby sobie na wiarę w to, że
ona i Ciemność mogliby stać się partnerami; ta istota była zbyt przebiegła
i dumna, by postawić kogokolwiek na równi ze sobą – i to nawet ją.
Może i pod wieloma względami byli do siebie podobni, ale to o niczym
nie świadczyło, zaś Isobel bardziej niż kiedykolwiek wcześniej rozumiała, że w rzeczywistości
pozostawała wyłącznie marionetką. Zaczęła się również zastanawiać, czy to
możliwe, żeby dała się wciągnąć w jakąś chorą grę, której zasad nie znała i najpewniej
nie miała poznać, a która opierała się przede wszystkim na dawaniu
Ciemności tego, czego ta oczekiwała. Śmierć Eleny bez wątpienia była mu na
rękę, tak jak i zmuszenie jej do sprowadzenia dziewczyny z powrotem,
co zresztą pociągnęło za sobą liczne konsekwencje.
Oczywiście
nie zapytała o to wprost, choć miała okazję. Rozmowa z mężczyzną,
który pierwszy raz od wieków zaszczycił ją swoją obecnością, wciąż nie dawała
Isobel spokoju. Wspomnienie słów, które wówczas padły – a zwłaszcza tego
jednego, jedynego imienia – niezmiennie doprowadzało ją do szału, utrudniając
panowanie nad sobą. To nie powinno mieć miejsca, bo zwykle kontrolowanie emocji
przychodziło Isobel ot tak, ale teraz wszystko było inne. Nie sądziła, że
kiedykolwiek sprawy zabrnął aż tak daleko, a ona zostanie zobowiązana,
żeby komukolwiek służyć – a już zwłaszcza Ciemności, z która układ
przecież był jasny. Spłaciła swój dług całe wieki temu, a jednak…
Ophelia…
Wszystko przez Ophelię!
Bezwiednie
zacisnęła dłonie w pięści, czując narastającą frustrację. Gdyby była w pokoju
hotelowym, najpewniej pokusiłaby się o zniszczenie pierwszej rzeczy, która
wpadłaby jej w ręce. Nie miała przy sobie nikogo, na kim mogłaby wyładować
gniew, a jakby tego było mało, właśnie znajdowała się w otoczeniu
setek śmiertelników – z tym, że żadnego z nich nie mogła tknąć. Jakże
szalony był świat, w którym przyszło jej żyć, skoro nawet wyrwanie serca
choćby jednemu ze znajdujących się w zasięgu rąk ludzi, nie wchodziło w grę?!
Gniewnie
zmrużyła oczy, ledwo powstrzymując grymas, kiedy przypomniała sobie o kolorowych
soczewkach. Musiała je nosić, żeby niepotrzebnie nie zwracać uwagi lśniącymi,
rubinowymi tęczówkami – czymś, co jedynie potęgowało lęk, który potrafiła
wzbudzić samym tylko spojrzeniem. Szczerze tego nienawidziła, niezmiennie mając
ochotę pozbyć się tłamszących jej wyostrzony wzrok dodatków. Tylko czekała aż
soczewki w końcu się rozpuszczą, a ona przestanie mieć wrażenie, że
spogląda na świat zza brudnej szyby. Wrażenie było takie, jakby wszystko wokół
przysłaniała delikatna mgiełka, nie wspominając o tym, że widziała
dosłownie każdą niedoskonałość na powierzchni soczewek – najmniejszą choćby
rysę czy zabrudzenie. Co prawda była w stanie to ignorować, a z czasem
nawet przywyknąć do spoglądania na świat w ten sposób, ale doświadczenie
samo w sobie nie przypadło jej do gustu, a już na pewno nie
zamierzała go zaakceptować.
Właściwie
sama nie była pewna, co takiego chciała zrobić. Siedzenie w hotelowym
pokoju, choćby i najbardziej wygodnym, zdecydowanie nie było tym, czego
oczekiwała. Co więcej, przecież nawet gdyby chciała, nie mogłaby sobie na to
pozwolić. Ciemność oczekiwała od niej czegoś konkretnego, chociaż – a jakże!
– choćby słowem nie zasugerowała, w jaki sposób Isobel mogłaby się
przysłużyć. Wszystko sprowadzało się do niej i tego, co była w stanie
zrobić. Musiała się zastanowić, poza tym pierwszy raz od dawna działała sama,
poniekąd z własnego wyboru, bo szczerze wątpiła, żeby dopuszczenie do siebie
kogokolwiek przyniosło jakiekolwiek skutki. Mogła stworzyć sobie towarzystwo
albo zdać się na Huntera, ale czuła, że to nie jest najlepszy pomysł.
Przypadkowa osoba z ulicy zdecydowanie nie miała być w stanie
zadowolić królowej, z kolei demon… Och, względem nic zaczynała mieć
naprawdę poważne wątpliwości – i to nawet w przypadku istoty, która
pałała szczerą nienawiścią względem Rafaela.
Wciąż o tym
myślała, kiedy ktoś uderzył w nią z całym impetem. W pierwszym
odruchu nie zorientowała się, że doszło do zderzenia, reagując w absolutnie
instynktowny sposób. Cofnęła się o krok, bez trudu utrzymując równowagę, a w następnej
sekundzie z wyższością spoglądając na – jak ostatecznie się okazało –
jednego z wielu przechodniów, który miał czelność na nią wpaść. Mężczyzna
zatoczył się i ciężko upadł na chodnik, mrucząc coś gniewnie; Isobel
rozpoznała przede wszystkim całą wiązankę przekleństw, co zdecydowanie nie
przypadło jej do gustu. Och, to właśnie był jeden z licznych problemów
ówczesnych czasów – całkowity brak kultury względem kobiet, co kiedyś byłoby
nie do pomyślenia. Już nawet nie chodziło o to, że ta marna, ludzka istota
nie zdawała sobie sprawy z tego, że właśnie wystawiała na próbę na nerwy
kogoś o wiele silniejszego, kto w kilka chwil mógł wymordować całą
ulicę. Zacisnęła dłonie w pięści, musząc trzymać nerwy na wodzy i mimowolnie
krzywiąc się, gdy poczuła jakże nieprzyjemny, dający jej się we znaki swąd
alkoholu. Już w czasach, które znała, śmiertelnicy nie stronili od picia,
ale mało kiedy miała okazję przebywać w takich warunkach, zresztą chyba
tylko szaleniec odważyłby pokazać jej się na oczy w takim stanie.
– Uważaj,
paniusiu!
Uniosła
brwi, słysząc nieco bełkotliwy, wyraźnie poirytowany głos. Odrzuciła na plecy
jasne włosy, prostując się niczym struna. Nawet nie zwróciła uwagi na tego,
który na nią wpadł, zamierzając jak najszybciej go wyminąć i ruszyć dalej.
Gdyby sytuacja była inna, nie zawahałaby się przed zrobieniem tej istocie
krzywdy, ale teraz nie mogła sobie na to pozwolić. Zdecydowanie bezpieczniej
było odejść, tym bardziej, że aż korciło ją, żeby poderwać z ziemi tego,
który miał czelność zwracać się do niej w ten sposób, a potem
zanurzyć dłonie w jego piersi – na tyle głęboko, żeby sięgnąć serca, a potem
wyrwać je z piersi i zmiażdżyć nieszczęsny, wciąż trzepoczący się
narząd jednym zdecydowanym ruchem. Oczywiście nie pożywiłaby się nim, nie
uznając tej zbroczonej krwi. Tylko raz w Seattle pozwoliła sobie na
polowanie na bezdomnych, musząc zadowolić się tym, co krążyło w żyłach
ludzi, którzy upadli tak nisko, więc zdecydowanie nie zamierzała tego
powtarzać. Ani alkohol, ani narkotyki nie były tym, co mogłoby ją zadowolić, a skoro
tak…
– Ej, nie
przeprosisz kolegi? – usłyszała tuż za plecami. Chwilę później ktoś chwycił ją
za ramię, więc szarpnęła się, bez trudu oswobadzając z niechcianego
uścisku. – Patrzcie jaka nietykalna! Kultury w domu nie nauczyli?
Z
niedowierzaniem spojrzała na tego, który do niej mówił – dobrze zbudowanego,
wpatrującego się w nią zamglonym wzrokiem śmiertelnika. Trudno było jej
określić w jakim był wieku, Isobel zresztą nie obchodziło to, z kim miała
do czynienia. Wiedziała jedynie, że miała przed sobą kogoś, kim szczerze
gardziła i to tym bardziej, że również był pod wpływem alkoholu. Co
więcej, ta istota śmiała zwracać jej uwagę, zupełnie jakby miała do tego prawo,
chociaż zdecydowanie tak nie było.
Zacisnęła
usta, ledwo powstrzymując się przed uświadomieniem nieszczęśnika, dlaczego
postępował bardzo, ale to bardzo głupio, traktując ją w taki sposób.
Bezpieczniej było milczeć, odniosła zresztą wrażenie, że jej obojętność i wyniosłość
doprowadzała skupionego na niej śmiertelnika do szału.
– Głucha
jesteś czy co? – zniecierpliwił się. – Wpadłaś mi na kolegę. Wypadałoby
przeprosić.
Tym razem
musiała całą energię włożyć w to, żeby się nie roześmiać. Przeprosić?
Miałaby kajać się przed człowiekiem, zupełnie jakby był kimś równym jej, a ona
była mu coś winna? Nie wierzyła, że w ogóle śmiał zasugerować coś takiego,
niejako utwierdzając Isobel w przekonaniu, że ludzie w ówczesnych
czasach pozwalali sobie na o wiele więcej, aniżeli powinni. Nie rozumiała
jakim cudem to nieśmiertelni zostali zmuszeni do wycofania się w cień,
ulegając wpływowi rasy, która w wielu przypadkach zachowywała się co
najmniej prymitywnie. Być może w grę wchodziły wyjątki – jednostki, które
mogłaby uznać za margines społeczny – ale nie dbała o to. W tamtej
chwili liczyło się przede wszystkim to, że takie istoty chodziły po świecie,
wystawiając jej nerwy na próbę i aż prosząc się o to, żeby zmusić ją
do zrobienia czegoś, czego teoretycznie nie powinna.
Gdyby tylko
zechciała, mogłaby zaprowadzić porządek. Musiała być ostrożna i to zarówno
z wykorzystywaniem telepatii, jak i zdradzaniem swojej obecności. Uwolnienie
mocy i zrównanie jednej z większej ulic Seattle z ziemią, jawiło
się nieśmiertelnej jako dziecinna igraszka… A przy tym zadanie
wystarczająco proste i tak kuszące, że ledwo była w stanie się
powstrzymać. Jedynie zdrowy rozsądek pozwolił kobiecie utrzymać nerwy na wodzy,
przypominając o konieczności pozostania w cieniu. Nie obawiała się
Volturi i praw, które rzekomo teraz obowiązywały, bo żaden z Włochów
nie miał na nią wpływu. Jedynym, czym się przejmowała, było to, że Licavoli
zbyt wcześnie mogliby zorientować się gdzie była, a to wszystko by
skomplikowana. Miała względem nich plany, ale potrzebowała czasu, żeby je zrealizować.
Tracenie go na przypadkowe ludzkie istoty nie było warte przekreślenia
wszystkiego, co do tej pory zdołała osiągnąć.
Właśnie z tego
powodu nie odezwała się nawet słowem. W zamian raz jeszcze omiotła kolejno
stojącego przed nią śmiertelnika, a później tego, który z jej powodu
wylądował na chodniku. Zauważyła, że ten drugi z wysiłkiem przetoczył się w taki
sposób, by znaleźć się na kolanach i z tej pozycji spróbować się podnieść.
Ostatecznie pomógł mu w tym kolejny mężczyzna, być może członek tej
grupki, ale to w gruncie rzeczy nie miało dla niej znaczenia. Ona przede
wszystkim chciała się oddalić i o nich zapomnieć – najlepiej tak szybko,
jak tylko miało się to okazać możliwe, póki wciąż miała w sobie choć
odrobinę cierpliwości.
Och, gdyby
to było takie proste…
Któryś z nich
coś za nią zawołał, ale puściła jego słowa mimo uszu. Kątem oka zauważyła, że
kilku przechodniów obejrzało się z zaciekawieniem, być może spodziewając się
czegoś co najmniej poważnego – tego, że jednak pozwoli się sprowokować albo w inny
sposób zareaguje na zaczepki. Sęk w tym, że nikt nie wyglądał na chętnego,
żeby jakkolwiek zareagować, kiedy zaś uszu Isobel dobiegły dość niewybredne
określenia pod jej adresem, zorientowała się, że kilka osób w pośpiechu
odwróciło wzrok. Przyśpieszyła, uśmiechając się pod nosem w chłodny,
pozbawiony wesołości sposób. To jest wasza solidarność, ludzie? Tak wiele
obojętności dla siebie nawzajem?, pomyślała mimochodem, bynajmniej
niezaskoczona takim stanem rzeczy. Tak było zawsze, właściwie odkąd sięgała
pamięcią. Ludzie robili wszystko, byleby ocalić swoje życie, czasami również
najbliższych, ale nic ponad to. Zabawne, że najczęściej jednoczyli się dopiero
wtedy, gdy mieli nóż na gardle i zmuszeni byli zacząć walczyć. Cóż, na
pewno musiała przyznać, że ludzie bywali fascynujący – a przy tym równie
uparci, co i w wielu kwestiach okrutni. Tym bardziej wydawało jej się
to, że akurat nieśmiertelnych traktowali jak bestie, skoro paradoksalnie byli
do siebie tak bardzo podobni.
Oczywiście
tylko do pewnego stopnia…
Skrzywiła
się, nie do końca usatysfakcjonowana kierunkiem, który przybrały jej myśli. Nie
lubiła porównywać śmiertelników do siebie, swoich pobratymców, a więc
tych, którzy przecież powinni mieć władzę. Nie bez powodu natura nadała im
cechy, które pozwalały dominować nad słabszymi. Tak działała natura, więc porządek,
który aktualnie panował na świecie, zdecydowanie nie był normalny. Czuła to
całą sobą, aż rwąc się do tego, żeby spróbować przywrócić stan rzeczy sprzed
dnia, w którym upadła. Wiele by za to dała, a jednak z jakichś
niezrozumiałych dla niej powodów ci, którym najbardziej powinno zależeć na
przywróceniu naturalnego porządku, zwrócili się przeciwko niej. Gdyby było inaczej,
pewne rzeczy nigdy nie miałyby miejsca, a ona nie musiałaby czuć się jak
intruz, obserwując to, co działo się wokół niej – ludzi, dla których była
obojętna, chociaż przecież nie powinna.
Cóż, nie
dla wszystkich.
Bez trudu
zorientował się, że ktoś ją obserwuje. Zrozumiała również, że jest śledzona,
tym bardziej że ci, którzy podążali za nią krok w krok, nawet nie
próbowali szczególnie ukrywać swojej obecności. Nie żeby byli do tego zdolni,
dysponując marnymi, ludzkimi zmysłami i próbując mierzyć się z istotą,
która z łatwością mogłaby zetrzeć ich z powierzchni ziemi, ale Isobel
i tak poczuła się rozczarowana. Czy naprawdę ludzkość upadła aż tak nisko?
Nie miała pojęcia, to zresztą nie wydało się wampirzycy istotne. O wiele
ważniejsze pozostawało to, że ktokolwiek próbował ją śledzić, o ile tak
mogła nazwać nieudolne podążanie tuż za nią. Czuła na sobie przenikliwe spojrzenia,
słyszała śmiechy i wiedziała, że nie ma co liczyć na spokojny, przyjemny
wieczór. Wręcz przeciwnie – wszystko wskazywało na to, że pewne osoby
zamierzały dostarczyć jej rozrywki, chociaż wcale nie była pewna czy to dobrze,
czy może wręcz przeciwnie.
Przyśpieszyła
– tylko nieznacznie, zresztą wciąż utrzymywała ludzkie tempo. Znów usłyszała
śmiech, tym samym utwierdzając się w przekonaniu, że najpewniej przypadkiem
urodziła męską dumę kilku nieszczęśników. Żałosne, przeszło jej przez myśl, ale
choć z łatwością mogła pozbyć się niechcianego towarzystwa, nie zrobiła
tego. Przez krótką chwilę nawet miała na to ochotę, ale zmieniła zdanie, kiedy
wyraźnie wyczuła charakterystyczny zapach narastającego z każdą kolejną
sekundą pożądania.
Ach… Więc
do tego wszystkiego mieli czelność jej pragnąć? Uśmiechnęła się drapieżnie,
wciąż powstrzymując się przed obejrzeniem przez ramię. W porządku, więc
niech i tak będzie – skoro jej pragnęli, mogła dać im przynajmniej cień
złudzenia, że zdołają ją posiąść. Ludzie zdecydowanie byli okrutni, co miała
okazję zaobserwować nie raz, ale teraz na dodatek miała na to niemalże
materialny dowód – trzy naiwne potwory, które najpewniej bez chwili wahania
podniosłyby rękę na przedstawicielkę swojego gatunku. Gdyby była
śmiertelniczką, najpewniej zaczęłaby się bać, ale w sytuacji, w której
ci mężczyźni próbowali zwrócić się przeciwko niej, towarzyszył jej przede
wszystkim gniew.
To, a także
narastająca z każdą kolejną sekundą satysfakcja, kiedy uświadomiła sobie,
że być może jednak miała mieć szansę przelać dzisiaj krew.
Będąc
śmiertelniczką, mając pewność, że późną porą podąża za nią trzech dobrze umięśnionych,
pijanych mężczyzn, zaczęłaby się bać. Najpewniej szukałaby pomocy albo
przynajmniej usiłowała trzymać się blisko dobrze oświetlonych, zatłoczonych
ulic, czekając aż zrezygnują z pogoni. Nawet ludzie mieli instynkt
samozachowawczy, zaś Isobel czuła, że na miejscu nieprzygotowanej do walki
kobiety postąpiłaby w taki sposób.
Sęk w tym,
że już dawno nie była delikatna i krucha, a tym bardziej nie
zamierzała pozwolić upokorzyć się kilku nic nieznaczącym istotom. Właśnie
dlatego bez chwili wahania skręciła w pierwszą zaciemnioną uliczkę, którą
tylko udało jej się zauważyć. Za sobą usłyszała pełne satysfakcji śmiechy, ale
nie zatrzymała się, wciąż wprawnie udając naiwną, aż proszącą się o nieszczęście
ofiarę. Tylko ona zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo ironiczna była w tamtej
chwili sytuacja – bo i owszem, ktoś miał ucierpiał, ale sytuacja
prezentowała się zgoła inaczej, aniżeli sądzili podążający za nią mężczyźni.
Jeszcze
trochę, pomyślała, coraz bardziej oddalając się od głównej ulicy. Wciąż dobrze
słyszała to, co działo się w bardziej tętniącej życiem części miasta,
jednak bodźce stały się bardziej przytłumione. Jeszcze tylko chwilę…
W momencie,
w którym usłyszała, że kroki za jej plecami przyśpieszają, zatrzymała się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz