Elizabeth
Zawahała się przed wejściem do
domu. Chociaż nie widziała powodu, dla którego miałaby komukolwiek tłumaczyć
się ze swojej nieobecności, obawiała się spotkania z Shannon i Nigelem.
Wiedziała, że jest im coś winna, przynajmniej do pewnego stopnia, zwłaszcza
biorąc pod uwagę fakt, że u nich mieszkała. Wszyscy doświadczyli dość,
mierząc się ze światem, który był im obcy i którego nigdy nie powinni
poznać, a skoro tak…
Westchnęła,
po czym chcąc nie chcąc szarpnęła za klamkę. Drzwi były otwarte, ale nie uznała
tego za zły znak, tym bardziej że nawet najlepsze zamki nie powstrzymałyby
Jasona, gdyby zechciał dostać się do środka. To chyba prawdziwy strach… Ta świadomość, że istnieje ktoś, kogo nie da
się w żaden sposób zatrzymać, pomyślała mimochodem i ledwo
powstrzymała się od wzdrygnięcia, zaniepokojona samym tylko wydźwiękiem tych
słów. Wiedziała, że położenie, w którym się znalazła, było co najmniej
marne, ale choć miała dość czasu, żeby się z tym oswoić, za każdym razem,
kiedy wracała pamięcią do ostatnich wydarzeń, czuła się równie przerażona i oszołomiona,
co do tej pory.
Jeszcze w przedpokoju
doszedł ją znajomy, energiczny dźwięk elektrycznych skrzypiec. To był dziwny
instrument, a przynajmniej tak pomyślała, kiedy pierwszy raz zobaczyła
przypominający raczej szkielet instrumentu przedmiot. Jakkolwiek by jednak nie
było, kiedy Shannon brała go do rąk i zaczynała ćwiczyć, zamieniał się w coś
niezwykłego, a przynajmniej takie wrażenie miała za każdym razem
Elizabeth. Do tej pory nie znała tytułów wszystkich kompozycji, które grała
dziewczyna, czasami zastanawiając się, czy ta nie komponowała ich samodzielnie,
nie zmieniało to jednak faktu, że dźwięki były całkiem przyjemne dla ucha. Liz
zawahała się, na krótką chwilę przystając i nasłuchują, jednocześnie
zastanawiając nad tym, czy istniała szansa, by zdołała niezauważenie przedostać
się do schodów, a później zajmowanej na piętrze sypialni.
– Hej, Liz,
to ty?
Głos
Shannon ją zaskoczył, tak jak i to, że muzyka urwała się w dość
gwałtowny sposób. Dziewczyna ledwo powstrzymała cisnące jej się na usta
przekleństwo, po czym chcąc nie chcąc skierowała do salonu, skąd dochodził głos
jej tymczasowej współmieszkanki. Natychmiast poczuła na sobie wyraźnie
zaniepokojone spojrzenie, w ułamek sekundy później bez trudu orientując,
że jej nieobecność jednak nie pozostała bez echa.
– Niezła
jesteś – stwierdziła jakby od niechcenia. – Nie chciałam przerywać ci w grze.
– Gdzie
byłaś? – zapytała natychmiast Shannon, po czym westchnęła i nieznacznie potrząsnęła
głową. – To zabrzmiało źle, prawda? – dodała, a Liz wysiliła się na blady
uśmiech.
– Jakbyś
była moją matką.
Jakimś
cudem powstrzymała się od grymasu, chociaż dotychczas wspomnienie rodziców
wzbudzało w niej sporo emocji. Nie chciała tego wprost przyznać, ale
wszystko wskazywało na to, że stopniowo zaczynała przywykać do sytuacji, choć
jakiś czas temu nie sądziła, że w ogóle będzie do tego zdolna. Atak
Jasona, wampiry i całe to szaleństwo… Wciąż jawiło się jak sen, ale
przynajmniej była w stanie o tym rozmawiać. Co jak co, ale
wypłakiwanie sobie oczu, kiedy nikt nie patrzył, zdecydowanie nie było szczytem
jej marzeń.
– Trudno –
stwierdziła Shannon. Ostrożnie odłożyła skrzypce na kanapę, zanim ostatecznie
zdecydowała się podejść bliżej. – Pewnie zaraz zabrzmię jeszcze gorzej, ale
jakoś mnie to nie interesuje. Ważniejsze jest to, że za każdym razem, kiedy ty
albo Nigel wychodzicie… – Potrząsnęła z niedowierzaniem głową, wyraźnie
zmęczona. – Może popadam w paranoję, nie wiem, ale nie podoba mi się to.
Nigel i rodzice pojechali do centrum… I wierz mi, ledwo powstrzymałam
się przed tym, żeby im nie towarzyszyć. Wolałabym nie być tutaj sama.
– Mogłaś
jechać – zauważyła przytomnie Liz.
Shannon
zacisnęła usta.
– Chciałam
się upewnić, że nic ci nie jest – oznajmiła z przekonaniem. – Serio, gdzie
byłaś? Wyszłaś rano taka zdenerwowana i…
– Musiałam…
– zaczęła Elizabeth i prawie natychmiast zamilkła. – Musiałam coś załatwić
– powiedziała w końcu.
– I tylko
tyle? – Jej rozmówczyni wyraźnie taka odpowiedź nie satysfakcjonowała. – Liz,
co jest? Wyglądasz… dziwnie – przyznała, a Elizabeth ledwo powstrzymała
się od nieco histerycznego śmiechu.
– Dzięki!
– Mówię
poważnie – obruszyła się Shannon, jednocześnie w pośpiechu przesuwając
naprzód. – Coś się stało? Nie było cię kilka godzin, zresztą…
– Uważasz,
że jeśli będę siedziała na tyłku w domu, wtedy Jason mnie nie dorwie? –
wypaliła Liz, tym samym skutecznie zamykając swojej rozmówczyni usta.
Oczy
Shannon rozszerzyły się nieznacznie, zdradzając przede wszystkim dezorientację i niepokój.
Martwiła się, co do pewnego stopnia wydało się Elizabeth wręcz rozbrajające,
przez co zaczęła żałować swoich słów, ale nie wycofała się. To, co działo się
między nią a Ulrichem, było jej sprawą – tylko i wyłącznie, więc nie
zamierzała się nikomu tłumaczyć. Żyła, wciąż była cała i tylko to się
liczyło, chociaż będąc na miejscu Shannon, pewnie też by się przejmowała.
– Liz… –
usłyszała, ale tym razem nie pozwoliła dziewczynie dokończyć.
– Wszystko
ze mną w porządku. Po prostu musiałam stąd wyjść – wyjaśniła lakonicznie. –
Potrzebowałam chwili spokoju.
–
Wystarczyło powiedzieć. – Shannon obrzuciła ją spojrzeniem wystarczająco
wymownym, bo do Liz dotarło, że dziewczyna najpewniej nie we wszystkie jej
słowa wierzyła. – W każdej chwili mogłaś zamknąć się w pokoju. My
przecież nie…
– Nie o to
chodzi – przerwała, po czym westchnęła przeciągle. – Trochę pokręciłam się po
mieście. Centrum handlowe i tak dalej… Wiesz, w pojedynkę.
– Jaja
sobie ze mnie robisz? – Gdyby wzrok mógł zabijać, Shannon jak nic miałaby ją na
sumieniu. Definitywnie. – Zebrało ci się na zakupy, kiedy… – Urwała i już
tylko przypatrywała się Elizabeth w sposób sugerujący, że ma dziewczynę za
całkowitą idiotkę.
Źle to rozegrałam, uświadomiła sobie
Liz, ale nie potrafiła mieć o to do samej siebie pretensji. Wiedziała, że
wymawianie się zakupami w sytuacji, w której nie miała przy sobie
nawet jednej torby, zdecydowanie nie było dobrym pomysłem, ale nie chciała się
nad tym zastanawiać. Nad tym, że najpewniej prezentowała się jak siódme
nieszczęście, zdyszana i przemarznięta przez kilka godzin spędzonych w lesie,
również.
– Byłam
bezpieczna – oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu tonem. Chciała zakończyć tę
dyskusję, póki jeszcze mogła zapobiec ewentualnej kłótni. Czuła się na tyle
sfrustrowana, by przypadkiem powiedzieć coś, czego później przyszłoby jej
żałować, a tego zdecydowanie chciała uniknąć. – Obie zdajemy sobie sprawę z tego,
że w środku miasta prędzej potrąci mnie samochód niż Jason… Sama wiesz.
Shannon nie
odpowiedziała, co Liz mimo wszystko przyjęła z ulgą. Zauważyła jedynie, że
dziewczyna wyraźnie pobladła, wciąż podenerwowana, ale i tego Elizabeth
zdecydowała się nie komentować. Siląc się na przynajmniej względny spokój, w pośpiechu
wycofała się w stronę schodów, ostatecznie dochodząc do wniosku, że
rozmowa skończona. Co prawda wciąż miała do siebie o to, w jaki
sposób potraktowała Shanny, ale wszystko wydawało się lepsze od konieczności
tłumaczeń z tego, co i dlaczego robiła z Ulrichem… Ba! Że w ogóle
się z tym mężczyzną spotykała. Tak było lepiej, a przynajmniej Liz
sądziła, że rozsądniej będzie się nie wychylać, co zresztą na każdym kroku
podkreślał jej opiekun.
Starannie
zamknęła za sobą drzwi, ledwo tylko znalazła się w swojej tymczasowej
sypialni. Nie miała pewności, ile tak naprawdę czasu minęło od dnia balu, kiedy
to zdecydowała się opuścić dom Licavolich, ale mimo wszystko czuła się tu
zdecydowanie lepiej. Przynajmniej nie miała poczucia, że ściany mają uszy albo
że ktoś spróbuje przeniknąć jej umysł. Co prawda Damien zawsze podkreślał, że
nikt nie zdobyłby się na aż tak rażące naruszenie prywatności, ale i tak
wolała nie ryzykować. Już i tak czuła się rozbita, kiedy zaś myślała o tamtym
wieczorze i tym, co stało się z Marissą…
Cholera, to
po prostu nie wyglądało dobrze. Od Ulricha wiedziała, że prowadzone jest śledztwo,
a Issie oficjalnie uznano za zaginioną. Mimowolnie pomyślała, że powinna
poinformować o tym Damiena i mieć nadzieję, że on i jego rodzina
jakoś rozwiążą problem, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Na pewno
wiedział, zresztą… Och, to nawet źle brzmiał – „rozwiązanie problemu”. Zupełnie
jakby załamanie życia dziewczynie, która dotychczas nie miała pojęcia o nieśmiertelnych,
faktycznie można było określić jednym, na swój sposób błahym słowem: problem.
To tak nie
działało. Gdyby było inaczej…
Na ułamek
sekundy zacisnęła dłonie w pięści, niemalże musząc zmuszać się do tego,
żeby mieć szansę nad sobą zapanować. Nieważne. Musiała skupić się na sobie i to
najlepiej tak szybko, jak miało okazać się to możliwe. Nie mogła przez całe życie
uciekać, a tym bardziej doprowadzić do sytuacji, w której zaczęłaby
się bać własnego cienia. To zdecydowanie nie wchodziło w grę, a przynajmniej
Liz nawet nie chciała sobie tego wyobrażać. W zamian pragnęła zrobić…
cokolwiek, choćby tylko po to, żeby nie dać się zabić w bierny, całkowicie
bezbronny sposób. Pragnęła zawalczyć, co zresztą wydało się dziewczynie równie
naturalne, co i pragnienie życia. Równie oczywiste okazało się dla niej
to, że nie chciała siedzieć w domu Shannon i Nigela dłużej, aniżeli
okazałoby się to konieczne. Oni niczego nie zrobili, zaś jej obecność w każdej
chwili mogła sprowadzić na tę dwójkę niebezpieczeństwo.
Nie,
zdecydowanie nie czuła się na aż taką odpowiedzialność gotowa. Nie chciała
tego.
Wypuściła
powietrze ze świstem, próbując sobie wyobrazić, że jednocześnie pozbywa się
całego napięcia. Nie poczuła się w jakiś rażący sposób lepiej, ale
przynajmniej zdołała się rozluźnić. Była sama, a przy odrobinie szczęścia Shannon
nie miała nachodzić jej przynajmniej do końca dnia. Liz miała wręcz wrażenie,
że dziewczynę uraziła, ale nie potrafiła się tym przejąć w takim stopniu,
jak być może powinna. Nie chciała kłótni, ale jeśli tylko w ten sposób
mogła zapewnić sobie chociaż chwilowy spokój, to nie wydawało się taką złą
alternatywą.
Z wolna
przeszła przez sypialnie, sama niepewna, co tak naprawdę chciała zrobić.
Pragnęła zająć czymś ręce i umysł, nagle zaczynając żałować, że jednak nie
zrobiła tego, co finalnie zasugerowała Shannon i jednak nie poszła na zakupy.
Jeszcze jakiś czas temu rozwiązanie byłoby bardzo proste, a ona po prostu
zadzwoniłaby do Eleny, żeby wraz z przyjaciółką pójść do centrum
handlowego albo… gdziekolwiek. Wciąż mogła się na to zdobyć, ale – jak na
ironię – nie wyobrażała sobie, że mogłaby ot tak do dziewczyny zadzwonić i poprosić
o spotkanie. Nie po takim czasie, zresztą…
Och, czy w ogóle
wciąż powinna myśleć o przyjaźni, skoro zarazem trzymała się od wszystkich
na dystans? Kolejny raz miała wrażenie, że coś się popsuło – że uległo zmianie,
najpewniej w ostateczny, nie dający żadnych alternatyw sposób – a to
bez wątpienia o czymś świadczyło. Co więcej, tym razem problem wydawał się
leżeć w niej, chociaż w żaden sposób nie potrafiła sprecyzować gdzie.
Opadła na
łóżko pomimo tego, że wcale nie miała ochoty na odpoczynek. Jakby od niechcenia
przesunęła dłonią po pościeli, próbując wyrównać fałdki, choć i to nie
należało do szczególnie produktywnych zajęć. Nie miała pojęcia, co powinna ze
sobą zrobić, szczerze żałując, że Ulrich odesłał ją do domu. Gdyby trzeba było,
mogłaby jeszcze trochę czasu spędzić w środku lasu, strzelając do celu i próbując
udawać, iż wszystko jest w porządku. Wszystko wydawało się lepsze od
bierności, a jednak ostatecznie wylądowała tutaj, czując się do tego
stopnia bezużyteczną, że to doświadczenie okazało się niemal bolesne.
Wciąż o tym
myślała, kiedy – poruszając się przy tym trochę jak w transie – z wolna
zsunęła się z materaca, by móc osunąć się na kolana tuż obok łóżka.
Machinalnie obejrzała się na drzwi, już z przyzwyczajenia chcąc się
upewnić, że była sama. Co prawda mając do czynienia ze zwykłymi ludźmi nie
musiała obawiać się, że ktoś bezszelestnie zajdzie ją od tyłu, ale coraz
częściej przyłapywała się na pewnych, silniejszych od niej odruchach. Była
ostrożna, niezależnie od sytuacji i tego, czy na pierwszy rzut oka
istniały po temu powody. Skupiała się na tym, co podpowiadały jej zmysły,
starannie analizując kolejne bodźce i próbując wyciągać sensowne wnioski.
Zawsze była roztropna, ale tym razem chodziło o coś innego i o wiele
bardzie złożonego, chociaż nie była pewna, co powinna o takim stanie rzecz
myśleć. Wiedziała jedynie, że się zmieniła, zwłaszcza teraz, kiedy przez
większość czasu pozostawała świadoma wiszącej nad nią perspektywy śmierci oraz
istnienia świata, który dotychczas pozostawał dla Liz czymś niepojętym.
Och, w ten
sposób mogliby zachowywać się łowcy. Czuła, że tak jest, a jednak coś w tej
myśli skutecznie dziewczynę zaniepokoiło. Łowcy… Gdyby nie rodzice, najpewniej
zostałaby łowczynią, dokładnie tak jak oni, chociaż to nadal do dziewczyny nie
docierało. Chcieli ją chronić, a jednak to ich zgubiło, najpierw odbierając
Jasona, a później czyniąc go ich śmiercią. Myśl o tym bolała, zresztą
jak i świadomość, że żadne z nich tak naprawdę nie miało wpływu na
ostateczny obrót spraw. Jakby nie patrzeć, odeszli – a przynajmniej
próbowali, przeszłość jednak ciągnęła się za jej rodzicami tak długo, aż
ostatecznie ich wykończyła. Teraz ona musiała mierzyć się z czymś, czego
zdecydowanie sobie nie wybrała, poruszając się przy tym trochę jak dziecko we
mgle i nie mając przy sobie nikogo, kto ułatwiłby jej zrozumienie. Zanim
pojawił się Ulrich, była z tym sama.
Zacisnęła
usta, próbując zdławić jęk frustracji. Nieważne jak wiele razy by o tym
myślała, za każdym razem czuła się tak, jakby mogła rozpaść się na kawałki. W rozmowie
z kimkolwiek mogła udawać, że już sobie poradziła z emocjami, ale
kiedy była sama, to wydawało się zbędne. Mogła płakać, zadręczać się i zrobić
dosłownie wszystko, co uznałaby za słuszne, chociaż nie była pewna, czy
faktycznie tego chciała. Pragnęła być silna, ale…
Zamrugała
kilkukrotnie, po czym – nie dając sobie czasu na dalsze zadręczanie i wątpliwości
– w pośpiechu sięgnęła po ukryte pod łóżkiem pudełko. Zaraz po tym
wytrząsnęła na dłoń owinięty kawałkiem materiału wisiorek – ten sam, który
znalazła w mieszkaniu Niny, kiedy była tam ostatnim razem. W milczeniu
potarła zawieszkę, w najmniejszym stopniu nie dziwiąc się, że powierzchnia
wydawała się pulsować łagodnym ciepłem. Nie była pewna jak się czuje, ale to
nie miało znaczenia. Była wręcz gotowa stwierdzić, że ciepło, które początkowo
ją niepokoiło, już od dłuższego czasu przynosiło jej ukojenie, chociaż nie
miała pojęcia, co było tego przyczyną. Ten drobiazg był dla niej ważny i tylko
to się liczyło – nic ponadto, a przynajmniej Liz nie chciała rozwodzić się
nad faktycznym znaczeniem pokrytego symbolami naszyjnika.
Zanim
zdążyła zastanowić się nad tym co i dlaczego robi, w pośpiechu
przełożyła łańcuszek przez głowę. Przyjemne ciepło musnęło skórę pomiędzy jej
piersiami, w niepokojąco wręcz idealny sposób dopasowując się do ciała.
Liz na krótką chwilę przymknęła oczy, rozkoszując się chwilowym spokojem i wrażeniem,
że nagle wszystko wróciło na swoje miejsce. Doświadczała tego raz po raz,
dosłownie za każdym razem, kiedy nosiła ten drobiazg. Początkowo nawet sądziła,
że to dziwne, ale z czasem przestała zastanawiać się nad przyczynami.
Czuła się dobrze i to się liczyło, niezależnie od tego, czy w grę
wchodziło zwykły stan umysłu – a więc to, że przez cały ten czas wmawiała
sobie, że jest w porządku.
W głowie
wciąż miała pustkę, ale od chwili założenia wisiorka, poczuła się lepiej. W tamtej
chwili pożałowała, że nie ubrała go na spotkanie z Ulrichem, poniekąd
dlatego, że wtedy mogłaby zapytać mężczyznę o znaczenie symbolu, który
nosiła. Inną kwestią pozostawało to, że najzwyczajniej w świecie go
lubiła, chwilami czując się tak, jakby był jej częścią. W efekcie tym
bardziej obawiała się, że mogłaby go zgubić, chociaż zarazem nie chciała brać
takiego rozwiązania pod uwagę. Jakkolwiek by jednak nie było, Liz nie mogła
zapomnieć w jaki sposób czuła się podczas balu, nosząc ten symbol i przez
krótką chwilę naprawdę czując się bezpiecznie. Co prawda wkrótce po tym w szkole
pojawił się Jason i wszelakie pozytywne uczucia ustąpiły, w zamian
kolejny raz czyniąc ją bezbronną, ale…
– Liz?
Omal nie
wyszła z siebie, słysząc tuż za plecami znajomy głos. Chyba jedynie cudem
nie krzyknęła, nie chcąc zaniepokoić Shannon, zaraz też poderwała się na równe
nogi, gotowa rzucić się z pięściami na potencjalnego intruza. Potrzebowała
kilku sekund, żeby uświadomić sobie, że stoi naprzeciwko aż nazbyt znajomego,
swobodnie opierającego o parapet uchylonego okna chłopaka.
Nie otwierałam okna, pomyślała w pierwszym
odruchu, jednocześnie mocniej zaciskając dłonie w pięści. Machinalnie
potrząsnęła głową w taki sposób, by włosy opadły jej na piersi, choć
częściowo przysłaniając naszyjnik. Należał do niej i chciała, żeby tak
pozostało, nade wszystko pragnąc chronić drobiazg przed samym tylko wzrokiem
kogoś innego – a już zwłaszcza istoty nieśmiertelnej.
Dopiero po
chwili wyszła z szoku na tyle, żeby skoncentrować się na bladej twarzy
wpatrzonego w nią chłopaka. Damien wyglądał na zmartwionego, chociaż to
równie dobrze mogło być wyłącznie jej wrażeniem – nie miała pewności. Przez
kilka następnych sekund po prostu mierzyli się wzrokiem, oboje milczący i spięci,
chociaż próbowała jakkolwiek zapanować nad uczuciami. Jakaś jej cząstka
szczerze ucieszyła się na jego widok, a Liz przez krótką chwilę miała
ochotę ruszyć się z miejsca i paść Licavoliemu w ramiona, coś
jednak sprawiło, że nawet nie drgnęła. Wręcz przeciwnie – stała wyprostowana
niczym struna, tępo wpatrując się kogoś, kto przecież był jej tak bliski…
– Co tutaj
robisz? – wypaliła, nawet nie zastanawiając się nad doborem poszczególnych
słów.
To
zabrzmiało oschle, a przy tym o wiele mniej przyjemnie, niż mogłaby
sobie tego życzyć. Prawie natychmiast pożałowała takiej reakcji, nie tylko
dlatego, że przez twarz Damiena przemknął ledwo zauważalny cień. To był ułamek
sekundy, ale wystarczyło, żeby wzbudzić w Liz jeszcze silniejsze
wątpliwości i poczucie winy. Z drugiej strony, co innego powinna mu
powiedzieć po tym, jak ją przestraszył? Nie widzieli się dość długo, a jednak…
Westchnęła,
po czym nieznacznie potrząsnęła głową.
–
Wystraszyłeś mnie – wyjaśniła cicho, siląc się na pojednawczy ton. – Ja po
prostu…
–
Przepraszam – zreflektował się i w tamtej chwili przypomniała sobie,
dlaczego tak bardzo go uwielbiała.
Tylko
Damien Licavoli potrafił brzmieć w tak delikatny, kojący sposób. Przez
długi czas traktowała go nie tylko jak kogoś, kogo szczerze kochała i kto
uratował jej życie, ale przede wszystkim jak swój zdrowy rozsądek – kogoś, kto
przez tyle czasu powstrzymał ją przed popadnięcia w szaleństwo. Jego ramiona
wydawały się jedynym potrzebnym Liz rozwiązaniem, a jednak teraz…
Och, teraz
było inaczej, ona zaś do tej pory nie była pewna, co takiego doprowadziło ją do
tego miejsca.
– Ja… Ehm,
często tak wchodzisz oknem? – zapytała z wahaniem, chcąc przerwać panującą
ciszę.
– Zazwyczaj
nie. Osobiście preferuję drzwi, o ile akurat nie zależy mi na dyskrecji. –
Przez krótką chwilę Damien wyglądał na bliskiego, żeby się uśmiechnąć, ale
ostatecznie tego nie zrobił. To z jakiegoś powodu wydało się Liz jeszcze
bardziej przygnębiające, ale ostatecznie nie dała niczego po sobie poznać. –
Jak się masz, Elizabeth?
Uciekła
wzrokiem gdzieś w bok, sama niepewna, co powinna mu powiedzieć. Czuła, że
prędzej czy później będą musieli porozmawiać, ale zdecydowanie nie wyobrażała
sobie tego w takich okolicznościach. Jakby tego było mało, coś w słowach
chłopaka sprawiło, że z miejsca zrobiło jej się zimno, a jakby tego
było mało…
Nie chciała
tego ciągnąć w taki sposób. Wręcz nie powinna, a jednak… wciąż tutaj
była – i nie miała innego wyboru, jak spróbować się z tym zmierzyć,
niezależnie od tego, czego tak naprawdę pragnęła.
Poruszając
się trochę jak w transie, z wolna wyprostowała się, po czym spojrzała
Damienowi w oczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz