Jocelyne
Dallas się nie pokazywał. Po
prostu nie przychodził, być może woląc trzymać się na dystans, odkąd podczas
ostatniej rozmowy wybuchła, a potem popłakała się przy nim, właściwie nie
będąc w stanie wytłumaczyć skąd brały się targające nią emocje. Nie potrafiła
porozmawiać o tym nawet z Beatrycze czy mamą, chociaż obecność oby
wpływała na nią wystarczająco kojąco, by perspektywa zwierzeń wydała się
dziewczynie zachęcająca. Jakaś jej cząstka faktycznie tego chciała, ale zarazem
Joce czuła, że to coś z czym powinna poradzić sobie sama – sprawa
wyłącznie między nią i Dallasem, chociaż…
To wszystko
naprawdę zaczynało wydawać się dziewczynie dobijające. Pomijają napiętą
atmosferę, która nie zmieniła się ani trochę nawet po tym, jak w końcu
wrócili do domu, to właśnie relacje z chłopakiem martwiły ją najbardziej.
Wiedziała, że sama jest sobie winna, milcząc i pozwalając Dallasowi
wierzyć, że wszystko tak naprawdę sprowadza się do nadmiernego stresu, ale co
innego miała zrobić? Nie wyobrażała sobie, że mogłaby tak po prostu kazać mu
odejść – ot tak oznajmić, że ten związek i tak nie miał sensu, skończony z chwilą,
w której Dallas… No cóż, umarł.
Na samo
wspomnienie niezmiennie robiło jej się zimno, a coś nieprzyjemnie ściskało
dziewczynę w gardle, uniemożliwiając wykrztuszenie chociaż słowa. Och, to
wydawało się takie proste, jeśli spojrzeć na to z boku. Gdyby była
normalna, najpewniej właśnie przeżywałaby żałobę, ale to z czasem
zdołałoby się unormować. Czas leczył rany, a przynajmniej tak zawsze
słyszała, jednak sama nie miała szans się o tym przekonać. To, że widział
Dallasa…On widział w tym szansę – prawdziwy cud, zupełnie jakby jej dar
wszystko rozwiązywał. Jocelyne jednak była świadoma tylko i wyłącznie
tego, że chłopak próbował nakłonić ją do życia w iluzji, a to
zdecydowanie nie było dobre. Wręcz przeciwnie – czuła, że taki stan rzeczy
prędzej czy później okaże się naprawdę niebezpieczny.
Wiedziała,
że powinni porozmawiać, ale zarazem nie potrafiła się na to zdobyć. Czuła się
winna, bo przecież to wszystko od początku było jej winą. Nie mogła wiedzieć,
że cokolwiek było nie tak z jego krwią – że miał hemofilię, a przynajmniej
tak zakładała, bo spekulacje Claire i Rufusa wydawały się sensowne. Nie
zapytała o to Dallasa, bo w gruncie rzeczy ta kwestia nie miała
znaczenia. Liczyło się to, że z niego piła, a potem jak głupia
pozwoliła się omamić demonom. Gdyby tego nie zrobiła, Dallas nie musiałby ani
za nią biec, ani wchodzić w sam środek zabójczej mgły, aż prosząc się o to,
żeby zostać przekąską.
To wszystko
była jej wina…
Z tym, że
trwanie w takim związku również nie wchodziło w grę, na dłuższą metę
pozbawione przyszłości. Nie mogli się dotknąć, objąć, pocałować… To było niczym
sen – tak ulotne i kruche, że po prostu nie miało szans przetrwać.
Początkowo próbowała spojrzeć na to ze strony Dallasa, skupiona przede
wszystkim na rozmowach i wzajemnej bliskości, ale przecież to nie było
wszystko. On trwał w zawieszeniu, uparcie wisząc w świecie do którego
już nie należał, a ona… balansowała gdzieś na granicy, ale przecież w rzeczywistości
była żywa – i nic nie wskazywało na to, żeby ten stan rzeczy miał się
zmienić. Chciała czegoś więcej i to zarówno dla Dallasa, jak i samej
siebie, nie wyobrażając sobie, że miałaby już zawsze gonić za duchem, a tym
bardziej udawać, że śmierć nie miała żadnego znaczenia. Owszem, miała. Coś się
skończyło, a udawanie, że jest inaczej, było jak prośba o nieszczęście
i potęgowanie obustronnej męki.
Nigdy nie
zastanawiała się nad przyszłością aż tak, żeby myśleć o mężu, dzieciach i wspólnym
mieszkaniu, ale oczywistym było, że przy Dallasie tego nie zazna. Przecież nie
mogła dać potomstwa komuś, kogo nawet nie mogła dotknąć! Chwilami miała
wrażenie, że zachowuje się jak egoistka, ale to było od niej silniejsze. Co
więcej, jakaś jej cząstka niezmiennie podpowiadała jej, że jak najbardziej
miała do takie myślenia prawo.
Zamrugała
kilkukrotnie, zmuszając się do oderwania wzroku od kwiatowych motywów, które
mama własnoręcznie namalowała na jednej ze ścian sypialni. Nie była pewna jak
długo trwała w bezruchu, nie pierwszy raz zresztą, co nawet jej wydawało
się niepokojące. Takie chwilę zdarzały się zaskakująco często, zaskakując
Jocelyne w równym stopniu, co i porażające wręcz zmęczenie, które w najmniej
oczekiwanym momencie dawało się dziewczynie we znaki. Wiedziała, że nie tylko
ją to martwiło, chociaż nikt nie komentował jej zachowania choćby słowem, być
może zwalając wszystko na nadmierny stres. Chciała, żeby to tak działało, ale
miała wrażenie, że chodzi o coś więcej – z tym, że nawet samej sobie
nie potrafiła wytłumaczyć w czym rzecz.
Przeciągnęła
się, próbując zmusić zesztywniałe ciało do współpracy. Niespokojnie powiodła
wzrokiem dookoła, przez krótką chwilę mając wrażenie, że ktoś ją obserwuje, ale
szybko przekonała się, że to wyłącznie wytwór jej wyobraźni. Zdecydowanie
zaczynała być przewrażliwiona, zwłaszcza przy swoim darze skłonna spodziewać
się dosłownie wszystkiego. W efekcie nawet nie byłaby zdziwiona, gdyby
nagle się okazało, że zacznie się bać własnego cienia albo…
– Rosa? –
rzuciła pod wpływem impulsu.
Ona też
rzadko ją odwiedzała, być może przez obecność Rufusa, który z jakiegoś
powodu wzbudzał w niej wątpliwości. Wciąż nie rozumiała, co takiego zaszło
między tą dwójką a tym bardziej jak się poznali, ale wolała nie pytać, aż
nazbyt świadoma, że nie ma szans, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Wujek
pewnie prędzej by ją zabił niż zaczął się zwierzać, z kolei Rosa… Cóż,
spinała się i znikała pod byle pretekstem, więc zadawanie zbyt osobistych
pytań tak czy inaczej nie miało sensu. Była w stanie to zaakceptować,
jeśli właśnie tego życzyła sobie przyjaciółka, to jednak nie zmieniało faktu,
że chwilami miała wątpliwości.
Jakkolwiek
by jednak nie było, najważniejsza dla dziewczyny była sama bliskość tego
kochanego ducha. Rosa potrafiła poprawić jej nastrój, zresztą – co istotniejsze
– Joce czuła się przy niej naprawdę bezpieczna. Może chodziło o to, że ten
rudzielec jako pierwszy zdołał do niej dotrzeć, zamiast na wstępie przyprawić
Joce o atak serca – nie miała pewności, ale nie dbała o to. Czuła się
samotna, przez krótką chwilę marząc wyłącznie o bliskości przyjaciółki,
choć zarazem jakaś jej cząstka sprawiała, że Jocelyne zdecydowanie bardziej
odpowiadała samotność. Nie pierwszy raz w ostatnim czasie doświadczała
podobnej sprzeczności, w gruncie rzeczy samej sobie nie będąc w stanie
wytłumaczyć, czego tak naprawdę chciała, ale to na dłuższą metę nie miało
znaczenia.
Odpowiedziała
jej cisza, co zresztą było do przewidzenia. Właściwie sama nie była pewna jak
to wszystko działało i co w wolnych chwilach robiły duchy, kiedy
akurat nie przebywały gdzieś w pobliżu niej, ale nie miała ochoty się nad
tym zastanawiać. W zamian objęła się ramionami, energicznie je pocierając,
żeby je rozgrzać, kiedy nagle poczuła nieprzyjemny chłód. Skrzywia się, aż nazbyt
świadoma tego, jak łatwo przychodziło jej łapanie kolejnych chorób. Nie byłaby
zdziwiona, gdyby znów coś było na rzeczy, ale zarazem czuła, że jej
samopoczucie niekoniecznie miało związek z jakimkolwiek wirusem. Prawda
była taka, że nie czuła się najlepiej już od czasu powrotu z Londynu, od
wydarzeń na cmentarzu, które i tak pamiętała jak przez mgłę. Być może to
nic nie znaczyło, ale myśl o tym nie dawała jej spokoju, nie pozwalając
dziewczynie choć na moment zapomnieć, że cokolwiek mogłoby być nie tak.
Zawahała
się, coraz bardziej niespokojna. Kilka razy miała ochotę zapytać taty albo
przynajmniej Alessię, co tak naprawdę czuli, kiedy doświadczali tego
nietypowego głodu. Pamiętała, że wtedy zwykle wydawali się zmęczeni, ale nie
sądziła, żeby to przebiegało w ten sposób. Może podobnie, ale cokolwiek
działo się z nią, miało swoje źródło gdzie indziej. Była gotowa to
przysiąc, bezskutecznie próbując doszukać się sensu w tym, co działo się
wokół niej. To, że chciała zrozumieć, nie wydawało się dziewczynie niczym
dziwnym, tym bardziej, że wszystko w niej aż krzyczało, że coś jest nie
tak. Nie rozumiała ani siebie, ani swojego daru, więc w naturalny sposób
doszukiwała się jakichkolwiek powiązań między tym, co robiła, a własnym
stanem. Przywracanie umarłych do życia, a może nawet sama możliwość
widzenia ich i prowadzenia jakichkolwiek rozmów, musiało nieść ze sobą
konsekwencje – cenę, którą prędzej czy później trzeba było zapłacić. Wiedziała o tym,
a jednak…
Zdusiła
jęk, po czym energicznie potarła skronie, czując nieunikniony ból głowy. Na
krótką chwilę ukryła twarz w dłoniach, próbując skupić się na oddychaniu,
ale to niewiele pomogło. Czuła się dziwnie roztrzęsiona i chora, właściwie
sama niepewna, co działo się z nią w ostatnim czasie. Dallas, całe to
szaleństwo, stres… W takich chwilach rozumiała, dlaczego Carol chciała
choć na chwilę uciec od własnych umiejętności, nawet kosztem udziału z Projekcie Beta. Nawet kiedy
przesiadywała w pokoju sama, całą sobą czuła czyjąś obecność – gdzieś
daleko, jakby poza zasięgiem wzroku, ale jednak. Miała wrażenie, że jej już i tak
wrażliwe zmysły są jeszcze bardziej wyostrzone, reagując dosłownie na wszystko
– każdy, nawet najmniej znaczący bodziec, co prędzej czy później miało
doprowadzić ją do szaleństwa.
Wyprostowała
się, próbując doprowadzić się do porządku. Zaraz po tym skrzywiła się, kiedy na
dłoniach dostrzegła smugę czerwieni. Krwawiła? Serce zabiło jej szybciej ze
zdenerwowania, tym bardziej, że nie czuła, żeby jakkolwiek się skaleczyła. Pod
wpływem impulsu otarła twarz, zwłaszcza w okolicach nosa, by przekonać
się, że to faktycznie był źródłem. Natychmiast poderwała się na równe nogi, po
czym wypadła na korytarz, chcąc przedostać się do łazienki. Zmęczenie było
jednym, ale krwawienie zdecydowanie nie było normalne, tym bardziej, że nigdy
wcześniej nie doświadczyła czegoś podobnego.
– Joce?
Hej, Joce!
Aż
wzdrygnęła się, słysząc znajomy głos. Dopiero z chwilą, w której ktoś
dołączył do niej w połowie korytarza, chwytając za ramię, zorientowała
się, że należał do Alessi. Natychmiast przeniosła wzrok na siostrę, po samym
tylko wyrazie twarzy dziewczyny orientując się, że ta była zaniepokojona.
Chociaż Ali w ręce trzymała komórkę, najpewniej w środku rozmowy, bez
chwili wahania schowała telefon, wcześnie bezceremonialnie się rozłączając.
– Co jest?
– zapytała natychmiast. – Wiesz, że krwawisz i… Joce, co się dzieje? –
ponagliła, jednocześnie ciągnąć siostrę w stronę łazienki.
– Jakoś źle
się czuję… – przyznała zgodnie z prawdą, bo ta jedna kwestia wydawała się
aż nazbyt oczywista. Udawanie, że jest inaczej, zdecydowanie nie wchodziło w grę.
Alessia nie
odpowiedziała, przynajmniej od razu, w pierwszej kolejności skupiona na
tym, żeby pomóc Jocelyne doprowadzić się do porządku. Nie było z nią aż
tak źle, by mieć problem z utrzymaniem w pionie, ale dzięki uściskowi
siostry mimo wszystko poczuła się pewniej. Przemyła twarz zimną wodą, w duchu
modląc się o to, żeby krew przestała płynąc, bo zdecydowanie nie wyglądała
dobrze. Kiedy spojrzała w wiszące nad umywalką lustro, przekonała się, że
jest wręcz porażająco blada, a jej oczy błyszczą w dziwny, niezdrowy
sposób, chociaż przecież nie miała gorączki – Ali jak nic dałaby jej znać,
gdyby było inaczej.
– Pochyl
się i oddychaj, dobrze? Krew powinna spłynąć… – usłyszała tuż przy uchu spięty
głos siostry. – Damien jest u siebie, a ja zaraz pójdę po mamę,
chociaż… A zresztą – mruknęła, po czym nieznacznie się skrzywiła, wyraźnie
zmartwiona. – Damien!
W gruncie
rzeczy nawet nie musiała podnosić głosu, by zwrócić na siebie uwagę brata. Chłopak
zaledwie chwilę później pojawił się obok, jak gdyby nigdy nic wchodząc do
łazienki, tym bardziej, że nie zamknęły drzwi. Natychmiast spojrzał na Alessię,
sprawiając wrażenie chętnego, żeby z miejsca o coś siostrę zapytać,
ale to ostatecznie okazało się zbędne, a jego wzrok jak na zawołanie
spoczął na Joce.
– Cholera…
– wyrwało mu się. Wiedziała, że zwłaszcza kiedy Damien zaczynał przeklinać, coś
było na rzeczy. Innymi słowy, nie wyglądała najlepiej. – Uderzyłaś się gdzieś?
Co ci jest, Joce?
Jego
pytania jej nie zaskoczyły, tak jak i to, że zaraz zachęcająco wyciągnął
ręce w jej stronę. Nawet się nie zawahała, pozwalając żeby ją przytulił i niemalże
z ulgą poddając się przyjemnemu ciepłu, które biło od jego ciała. Czuła je
wyraźnie, zupełnie jakby przez cały ten czas właśnie tego potrzebowała –
pulsującej, uzdrawiającej energii, która z miejsca przyniosła dziewczynie
ukojenie. Aż jęknęła, po czym na chwilę przymknęła oczy, po prostu przyjmując
to, co brat miał jej do zaoferowania. Nie doświadczała tego po raz pierwszy, a jednak
tym razem coś w całym procesie dosłownie ją oszołomiło, przyprawiając o zawroty
głowy. Nie miała pojęcia, co powinna o tym myśleć, zresztą i tak nie
była w stanie choćby spróbować zapanować nad mętlikiem w głowie.
Czuła się zmęczona i tylko to się liczyło, zwłaszcza w połączeniu z energią,
która z wolna rozeszła się po całym jej ciele.
Z niejakim
opóźnieniem zarejestrowała to, że Damien wziął ją na ręce. Nie próbowała
protestować, w zamian mocniej wtulając się w brata, by wygodniej ułożyć
się w jego ramionach. Pogładził ją po policzku, być może sprawdzając
temperaturę, a może po prostu chcąc zapewnić, że nie miała powodów do
niepokoju. Jakkolwiek by nie było, przy Damienie zwykle czuła się bezpieczna i tylko
to się dla niej liczyło.
– Joce…
Hej, tylko nie śpij – rzucił nieco spiętym tonem. – Co się stało? Kręci ci się w głowie?
– zapytał, więc zaprzeczyła, bo pod tym względem akurat nie czuła się źle.
– Jestem…
zmęczona – przyznała, bo to najbardziej sensownie opisywało to, co się z nią
działo.
Poczuła na
sobie niespokojne spojrzenie nie tylko brata, ale również Alessi. Cóż, w ostatnim
czasie powtarzała tę samą wymówkę właściwie przy każdej okazji.
– Znowu? –
zapytał z powątpiewaniem Damien, ale tym razem nie oczekiwał odpowiedzi. –
Jesteś bardzo blada, wiesz?
– Może… Już
mi lepiej – zapewniła, bo jego bliskość i energia sprawiały, że nie było z nią
aż tak źle.
– Dobrze i tyle,
bo próbuję cię wzmocnić. Tyle że dalej nie wiem, czego powinienem szukać –
stwierdził i zawahał się na moment. Czuła jego mentalną obecność, aż
nazbyt świadoma tego, że badał ją w ten jakże charakterystyczny sposób.
Znała to uczucie, już nawet nie potrafiąc zliczyć jak wiele razy chłopak musiał
doprowadzać ją do porządku albo po kolejnych wypadkach, albo wtedy, kiedy znów
zaczynała chorować. – To może być anemia, ale ja tego nie sprawdzę… Dziadek
musiałby pobrać ci krew – wyjaśnił, chociaż właściwie nie interesowała się tym,
co do niej mówił.
– Mówiłam,
że już mi lepiej – mruknęła, próbując wziąć się w garść. – Ja… Ali, mogę
cię o coś zapytać? – dodała po chwili wahania.
– Jasne,
ale…
Dziewczyna
zawahała się, zaraz też raz jeszcze zmierzyła Joce wzrokiem. W spojrzeniu
Alessi dało doszukać się czegoś bliżej nieokreślonego, co z miejsca
wzbudziło w pół–wampirzycy jeszcze więcej wątpliwości. Na pewno mogła
wiedzieć, w jaki sposób odpowiedzieć na pytanie, które już od dłuższego
czasu chodziło Jocelyne po głowie, ale z drugiej strony…
– Jakie to
uczucie, kiedy ty albo tata potrzebujecie energii? – wypaliła, decydując się
postawić sprawę jasno.
Musiała się
upewnić, tak dla zasady, chociaż zarazem czuła że to nie to. W jej
przypadku chodziło o coś więcej, a jednak…
– Dlaczego
pytasz? – Alessia westchnęła, po czym energicznie potrząsnęła głową. W jej
oczach pojawiło się zrozumienie i przez krótką chwilę nawet wyglądała na
kogoś, kto bardzo chciałby wierzyć w taki scenariusz, ostatecznie jednak
zdecydowała się zaprzeczyć. – Nie w ten sposób, kochanie. Damien zresztą
zorientowałby się, gdybyś potrzebowała właśnie tego… Prawda? – upewniła się,
tym razem zwracając bezpośrednio do bliźniaka.
– Sam nie
wiem… Mówi, że jest zmęczona – zauważył przytomnie. – Jestem w stanie to
wyczuć, ale to w niczym nie przypomina tego, co dzieje się z tobą,
Ali – przyznał i może mówił coś jeszcze, ale Joce nie była w stanie
skoncentrować się na poszczególnych słowach.
Zamrugała
nieco nieprzytomnie, próbując doprowadzić się do porządku. Z opóźnieniem
uprzytomniła sobie, że w którymś momencie brat musiał ruszyć się z miejsca
i przenieść z powrotem do pokoju, układając na łóżku. Poczuła się
trochę pewniej, kiedy znalazła się pod przykryciem, wtulając twarz w pościel,
zupełnie jakby w ten sposób mogła sprawić, że niechciane objawy ustąpią.
Już nie krwawiła, a przynajmniej nie czuła, żeby z nosa wciąż ciekła
jej krew, co jak nic musiało być zasługą Damiena. Co więcej, chłopak wciąż
siedział tuż obok niej, dla pewności trzymając ją za rękę, by wciąż miała z nim
fizyczny kontakt. Czuła rozchodzące się po całym jej ciele ciepło, niosące ze
sobą energię, której tak bardzo potrzebowała, chociaż z drugiej strony…
Joce… lyne…?
Wydawało
jej się, że coś słyszy, chociaż to równie dobrze mogło być wyłącznie jej
wyobrażeniem. Miała wrażenie, że jest w stanie wychwycić swoje imię,
bardzo zniekształcone i odległe, a zarazem obecne. Chciała się na nim
skoncentrować – jakkolwiek się go uczepić, zresztą tak jak i głosu, który z równym
powodzeniem mógłby okazać się wytworem wyobraźni – ale to okazało się trudne. W efekcie
czuła, że szept raz po raz jej się wymyka, przypominając trochę dźwięk, który
mogłaby usłyszeć przy pomocy starego, rozstrojonego radia. Nie sądziła czy
takie myślenie w ogóle miało sens, ale to w gruncie rzeczy wydawało
się mało istotne – odległe, pozbawione znaczenia i tak bardzo… trudne…
Jocelyne, proszę…, nalegał głos, a może
to jednak ona go sobie wyobrażała – nie miała pojęcia i chyba nawet nie
chciała wiedzieć. Czuła się tak bardzo zmęczona, poza tym…
Och, ale
ten głos był znajomy. Na pewno słyszała go wcześniej, a przynajmniej tak
sądziła, chociaż…
Nie. Na
pewno już gdzieś się z nim spotkała. Może wtedy, w tamtej uliczce,
kiedy szukali Layli, a tata pomagał jej wykorzystać zdolności, by miała
szansę wychwycić właściwie… cokolwiek, dokładnie tak, jak ją uczył. Wtedy też
doświadczyła czegoś podobnego, chociaż zarówno wtedy, jak i teraz nie była
w stanie właściwie tych szeptów wykorzystać, a co dopiero zrozumieć.
Jocelyne…
Dlaczego po
prostu nie mógł z nią porozmawiać? Kimkolwiek była ta osoba, znała jej
imię. Skoro tak, mogła po prostu się pojawić i wprost wszystko
wytłumaczyć. Tak byłoby o wiele łatwiej, a przynajmniej ona miała
takie wrażenie. Może wtedy nie czułaby się aż tak słabo, musząc wręcz walczyć o próbę
skoncentrowania się na poszczególnych słowach – stopniowo narastających i wypełniających
jej umysł. To przecież nie miało sensu, a jednak…
Kto i czego
od niej chciał…?
– Joce,
dobrze się czujesz? Słyszysz, co mówię? – doszedł ją inny znajomy głos, tym
razem bezpośrednio tuż obok niej, ale również na nim nie potrafiła się skupić, coraz
bardziej rozkojarzona.
Dotychczas
nie kręciło jej się w głowie, a może po prostu nie zwracała na to uwagi.
Teraz z kolei powoli odpływała, coraz słabsza i bliższa omdlenia.
Chciała przynajmniej spróbować z tym zawalczyć, wciąż mając wrażenie, że
głos, który słyszała, miał jej do przekazania coś bardzo ważnego, ale to przypominało
raczej walkę z wiatrakami – pozbawione sensu i tak bardzo…
Musisz jej pomóc… Zrób coś, żebyście mogli
jej pomóc…!
„Komu?” –
miała ochotę zapytać, ale nie zdołała wykrztusić z siebie nawet słowa.
Zresztą przecież nie było nikogo, komu mogłaby zadać jakiekolwiek, choćby po
części sensowne pytanie. Poza tym miała wrażenie, że niewiele brakuje, żeby
ostatecznie odpłynęła, a to… Och, może wcale nie było aż takie złe, jak
mogłoby się wydawać?
Chwilę
jeszcze walczyła ze sobą, a potem głos ostatecznie ucichły i wszystko
zniknęło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz