Renesmee
Przytomność wróciła nagle, na
tyle gwałtownie, że przez krótką chwilę nie byłam pewna, co się stało, a tym
bardziej wciąż miało miejsce. Przez krótką chwilę byłam świadoma przede wszystkim
obejmujących mnie ciepłych ramion, a także słodyczy, która nagle dosłownie
eksplodowała mi w ustach – znajomej i niosącej ze sobą energię, która
z miejsca rozjaśniła mi w głowie. Z wrażenia omal nie się
zakrztusiłam, w pośpiechu podrywając do pozycji siedzącej… A przynajmniej
mając taki zamiar, bo przytrzymująca mnie osoba zdecydowanie nie zamierzała
pozwolić na to, żebym tak po prostu się odsunęła.
– Pij, mi amore – usłyszałam tuż przy uchu i to
wystarczyło, żeby przyprawić mnie o dreszcze, zwłaszcza kiedy poczułam
ciepły oddech na karku. – W porządku? – dodał, chociaż biorąc pod uwagę
to, o co mnie prosił, niekoniecznie oczekiwał odpowiedzi.
Westchnęłam
w duchu, po czym chcąc nie chcąc przywarłam wargami do jego nadgarstka.
Wiedziała, że protestowanie nie ma sensu, przynajmniej tymczasowo, tym
bardziej, że nie miałam siły, żeby zdobyć się na wypowiedzenie choćby kilku
sensownych słów. Cóż, nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie, tym
bardziej, że wszystko we mnie aż rwało się do wypicia krwi Gabriela. W efekcie
musiałam się wręcz zmuszać do tego, żeby nie rzucić się na męża i kontrolować
to, co chciałam zrobić. W głowie miałam mętlik, tym bardziej, że jeszcze
chwilę wcześniej to Rufus trzymał mnie w ramionach, bynajmniej nie tylko
po to, żeby pomóc mi ustać na nogach. Ledwo o tym pomyślałam, wyraźnie
poczułam pulsowanie w szyi, dokładnie w miejscu, gdzie wampir wbił
kły, by…
Nie, to nie
miało sensu. Spodziewałam się naprawdę wielu rzeczy, ale na pewno nie ataku ze
strony szwagra, tym bardziej, że nic nie wskazywało na to, by miał problem z zapanowaniem
nad sobą. Wręcz przeciwnie – byłam gotowa przysiąc, że martwił się, wyraźnie
poruszony czymś, co miało związek ze mną. Gdybym przynajmniej mogła zrozumieć w czym
rzecz, być może wszystko stałoby się prostsze, ale tymczasowo samej sobie nie
potrafiłam wytłumaczyć gdzie i dlaczego leżał problem.
Potem ci wyjaśnię…, obiecał pośpiesznie
Gabriel. Rozluźniłam się, słysząc jego mentalny głos. Damien jest w drodze. Wytrzymasz do tego czasu?
Dlaczego miałabym nie?
Cokolwiek
się wydarzyło, krew Gabriela dała mi dość energii, żebym poczuła się lepiej.
Nie miałam wrażenia, bym w każdej chwili mogła znów stracić przytomność, a to
chyba o czymś świadczyło, prawda? Tak przynajmniej sądziłam, bezskutecznie
próbując uporządkować to, co działo się w mojej głowie, a tym
bardziej chwilę wcześniej, kiedy ktoś mnie zaatakował. Wciąż pamiętałam to, jak
tamta roślina owinęła się wokół mnie, skutecznie odbierając oddech i…
Jęknęłam,
po czym zdecydowanym ruchem zmusiłam Gabriela do tego, żeby się odsunął.
Musiałam z nim porozmawiać, tym bardziej, że wciąż znajdowaliśmy się w dzielnicy
portowej, o czym przekonałam się z chwilą, w której niespokojnie
powiodłam wzrokiem dookoła. Skrzywiłam się na widok górujących nad nami
kontenerów, wręcz będąc w stanie wyobrazić sobie, że któryś z nich w każdej
chwili będzie w stanie zwalić nam się na głowy. Moja reakcja oczywiście
nie uszła uwadze Gabriela, bo ten momentalnie bardziej stanowczo przygarnął
mnie do siebie, zupełnie jakby w ten sposób chciał zapewnić, że nic złego
nie będzie miało miejsca. Sama nie byłam pewna na ile mogłam mu pod tym
względem zaufać, ale nie skomentowałam jego reakcji nawet słowem, myślami mimo
wszystko daleko, przez co tym trudniej było mi się skoncentrować.
– Gdzie
Isabeau? – zapytałam cicho. Skrzywiłam się, kiedy mój głos zabrzmiał nieco
chrapliwie, zaraz też sięgnęłam dłonią do gardła, lekko pocierając miejsce,
gdzie – byłam tego pewna – nie tak dawno znajdowała się para ostrych kłów. – No
i Rufus, ale…
– Poszli
się rozejrzeć – wyjaśnił mi lakonicznie Gabriel. Zaraz po tym zacisnął usta,
wyraźnie podenerwowany. – Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – dodał, a ja
wywróciłam oczami.
– Na tyle,
na ile to możliwe – stwierdziłam z przekonaniem. Ostatnim, czego w tamtej
chwili potrzebowałam, były pytania o moje samopoczucie. – Co się stało?
Rufus… Ale to nie ma sensu. – Z niedowierzaniem potrząsnęłam głową, wciąż oszołomiona.
W porządku,
Rufusowi zdarzały się różne rzeczy, w większości co najmniej szalone, a przynajmniej
takie, które był w stanie zrozumieć wyłącznie on. Tak czy inaczej, nie
sądziła, że mógłby być w stanie ot tak mnie zaatakować – nie w tamtej
chwili i nie bez wcześniejszych oznak tego, że cokolwiek mogłoby być nie
tak. Zwykle bez trudu dało się rozpoznać, kiedy jakikolwiek wampir był w nastroju
na tyle podłym, by pokusić się o coś takiego. Zwłaszcza w przypadku
Rufusa ocenienie tego zwykle przychodziło mi z łatwością, tym bardziej, że
przywykłam do jego zmiennych nastrojów. Co prawda teraz, kiedy nie
wiedzieliśmy, co działo się z Laylą, zrozumienie naukowca mogło okazać się
trudniejsze, ale mimo wszystko…
Przestałam o tym
myśleć, kiedy Gabriel nagle chwycił mnie za nadgarstki, zdecydowanym ruchem
zachęcając do tego, żebym rozprostowała ramiona. Ten gest z miejsca
skojarzył mi się z tym, jak zachował się naukowiec nad chwilę przed tym,
jak spróbował mnie ukąsić, dlatego w pośpiechu przyjrzałam się najpierw
mężowi, a dopiero później swojej skórze. Ślady po kolcach, które już
wcześniej przykuły moją uwagę, już nie były aż tak wyraźne, poza tym przestały
krwawić, ale i tak coś w ich widoku mnie zaniepokoiło. Pamiętałam, że
prócz krwi widziałam coś jeszcze, co niekoniecznie byłam w stanie
zidentyfikować i co prawie na pewno nie spodobało się Rufusowi. Nie
wiedziałam, czym była ta dziwna ciecz, ale myśl o tym, że mogłaby znaleźć
się w moim krwiobiegu nie napawała mnie jakimś szczególnym entuzjazmem.
Och, wręcz przeciwnie – myśląc o tym, ostatecznie doszłam do wniosku, że
to wcale nie uduszenie przez to pnącze mogło okazać się najgorszym, co z jakiegokolwiek
powodu mogłoby mnie spotkać.
– O bogini…
– wyrwało mi się. Zaraz po tym w końcu zaczęłam rozumieć, a moje oczy
rozszerzyły się nieznacznie, kiedy dotarło do mnie, co tak naprawdę się
wydarzyło. – Rufus… mi pomógł, tak? – zapytałam cicho, starannie dobierając
słowa. – Gabrielu…
– Zabiorę
cię stąd – uciął stanowczo, jak gdyby nigdy nic ignorując moje pytania. Nie
zaprotestowałam, kiedy bez większego wysiłku wziął mnie na ręce, dla lepszego
efektu wręcz obejmując męża za szyję, by mieć szansę utrzymać się w pozycji
siedzącej. – Będzie w porządku, tylko… Och, poczekamy na Damiena przy
samochodzie – zaproponował, a ja skinęłam głową, usatysfakcjonowana
perspektywą wyrwania się z tego miejsca.
Nie
ponowiłam pytań o Rufusa, dochodząc do wniosku, że przynajmniej tymczasowo
naciskanie i tak nie miało sensu. Gabriel był zmartwiony, poza tym – och,
byłam tego pewna – wyraźnie wzburzony, co nie zdarzało mu się często. Chociaż
przez wzgląd na mnie panował nad emocjami, mogłam się założyć, że w rzeczywistości
aż go trafiało i to niekoniecznie tylko przez to, że mogłabym zostać
zaatakowana. Byłam gotowa przysiąc, że zdecydowanie bardziej irytowało go to,
że kolejny raz musiał zawdzięczać coś Rufusowi albo… Och, ewentualnie coś
wydarzyło się, kiedy straciłam przytomność, chociaż wątpiłam, żeby ktokolwiek z panów
zamierzał uświadomić mi w czym rzecz. W efekcie pozostawało mi co
najwyżej wypytać Beau, o ile istniał cień szansy na to, że wampirzyca była
bardziej świadoma sytuacji ode mnie.
Wciąż o tym
myślałam, kiedy Gabriel ruszył się z miejsca, bez większego wysiłku
donosząc mnie do samochodu. Czułam, że wciąż wykorzystywał moc, starannie
patrolując okolicę i szykując się do ewentualnej samoobrony, gdyby zaszła
taka potrzeba. Co prawda nic nie wskazywało na to, żeby coś podobnego miało
okazać się konieczne, ale oboje mieliśmy wątpliwości. Coś tutaj było, a skoro
tak…
– Ile
pamiętasz? – zapytał mnie nagle Gabriel. Poderwałam głowę, żeby móc spojrzeć mu
w oczy. I bez lustrowania wzrokiem jego twarzy, wiedziałam, że się
martwił. – Beau tam poszła. Nie jestem pewien, co się wydarzyło, ale… – zaczął,
ale nie pozwoliłam mu dokończyć.
– Pamiętasz
Caine’a? – wypaliłam, tym samym skutecznie zamykając mu usta.
Właściwie
sama nie byłam pewna, dlaczego akurat o tym pół-wampirze pomyślałam w tamtej
chwili. Z drugiej strony, próbując uporządkować to, co miało miejsce,
jedynie takie rozwiązanie wydało mi się sensowne. Jak inaczej miałam określić
moment, w którym sama natura dosłownie zwróciła się przeciwko mnie, jeśli
nie zdolnościami kontroli któregokolwiek z żywiołów? Co prawda to wydawało
się dość nieprawdopodobne, ale z drugiej strony…
– Wbrew
wszystkiemu panowanie nad żywiołami jest dość częste – usłyszałam tuż przy uchu
spięty głos Gabriela. Wypuściłam powietrze ze świstem, uświadamiając sobie, że
nieświadomie dawałam mu pełen dostęp do tego, co działo się w mojej
głowie. – Zresztą to by pasowało. Pamiętasz, co mówili Cammy i Claire po
tamtym wypadku? Jeśli to ta dziewczyna, Marcy…
Nie dodał
niczego więcej, ale to w gruncie rzecz wydawało się zbędne. Chociaż tym
razem zdecydowanie nie mogliśmy powiedzieć, że atak na którekolwiek z nas
przeprowadzono celowo, fakt, że Miriam wskazała nam akurat tę grupę, wydał mi
się co najmniej niepokojący. Och, od samego początku wszystko sprowadzało się
do nich, a przynajmniej tak sądziłam. Co prawda to nie wyjaśniało tego, że
Beatrycze widziała Volturi w okolicy, ale pal to licho. Z wolna zaczynałam
też rozumieć, co takiego robił tutaj Rufus, tym bardziej, że wampir jako
pierwszy stwierdził, że odszukanie problematycznej grupki najpewniej rozwiązałoby
wszystkie problemy. Zwłaszcza teraz, kiedy sprawy zaczęły być tym bardziej
osobiste, bo prócz ataków, w grę wchodziło jeszcze zaginięcie Layli, tym
bardziej zaczynałam spodziewać się po wampirze dosłownie wszystkiego.
Gabriel
pomógł mi stanąć na nogi, ledwo tylko znaleźliśmy się przy samochodzie. Dla
pewności przytrzymałam się dachu, wciąż mając wrażenie, że nie wszystko jest w porządku.
Ciało wydawało się dziwnie obce, zupełnie jakby w każdej chwili mogło
odmówić mi posłuszeństwa, chociaż uczucie to nie było aż tak intensywne jak na
krótko przed ugryzieniem przez Rufusa. Mimo wszystko skorzystałam z okazji,
żeby usiąść, ledwo tylko Gabriel odblokował drzwiczki lexusa, wpuszczając mnie
do środka. Sam w pośpiechu przykucnął naprzeciwko mnie, wyraźnie
podenerwowany – i to bynajmniej nie tylko dlatego, że mógłby martwić się o mnie.
– Jeśli
chcesz się rozejrzeć, idź. Damien i tak zaraz tutaj będzie –
zasugerowałam, chociaż nie oszalałam na tyle, by chociaż wierzyć w to, że
Gabriel tak po prostu na to przystanie.
– Chyba
żartujesz. – Niespokojnie obejrzał się przez ramię, raz jeszcze spoglądając na
pozornie spokojny, pogrążony w ciszy labirynt z kontenerów. – Isabeau
sobie poradzi, tak sądzę.
– Rufus z nią
poszedł – przypomniałam mu, chociaż sama nie byłam pewna, czy to choć trochę go
uspokoi. Po spojrzeniu, które mi posłał, z miejsca zorientowałam się, że
niekoniecznie.
– No wiesz…
Sam ją zabrał, to niech teraz sam się broni – wypalił, tym samym niejako
ucinając dyskusje.
– Gabriel!
Jedynie
wywrócił oczami, ja zaś chcąc nie chcąc zdecydowałam się wycofać. Cokolwiek
chodziło mu po głowie, ostatecznie nie podzielił się tym ze mną, a i ja
powstrzymałam się od jakichkolwiek pytań. Łatwiej było trwać w ciszy,
zwłaszcza, że mimo wszystko przy mężu czułam się najbezpieczniejsza. Dla
pewności przysunęłam się bliżej niego, pozwalając żeby otoczył mnie z ramionami,
co podziałało na mnie jeszcze bardziej kojąco. Byłam na siebie zła przez to, co
się wydarzyło, ale z drugiej strony… Cóż, teraz przynajmniej wiedzieliśmy
na czym stoimy. Nie miałam pojęcia czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie,
ale na początek musiało wystarczyć.
Może przy
odrobinie szczęścia Beau i Rufus mieli dowiedzieć się czegoś więcej albo w najlepszym
wypadku wrócić z Laylą, więc…
Problem
polegał na tym, że z jakiegoś powodu nie potrafiłam w to uwierzyć.
Melanie
– Mamy problem.
Te słowa
nigdy nie zwiastowały niczego dobrego. Zwłaszcza kiedy padały z ust Marcy,
w Melanie wszystko aż rwało się do tego, żeby odwrócić się na pięcie i przy
najbliższej okazji rzucić do ucieczki. Tak było i tym razem, dlatego
kobieta napięła mięśnie, prostując się niczym struna i z wyraźną
niechęcią spoglądając na wzburzoną wampirzycę. Cokolwiek się wydarzyło, nie
mogło być dobre, ale…
– Co znowu?
– Peter dosłownie wyrwał jej to pytanie z ust. Przynajmniej on jeden
wydawał się mieć względną kontrolę nad sytuacją, chociaż – paradoksalnie – nie
miał do powiedzenia aż tyle co David. Chwilami sama nie rozumiała, dlaczego to
akurat on został wybrany na przywódcę, ale to w gruncie rzeczy nie miało
dla niej znaczenia. – Do rzecz, Marcy. Zawsze masz jakiś problem, ale…
– Nie aż
taki – obruszyła się kobieta. – Zbieramy się, jasne? Mówię poważne –
zapowiedziała nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Coś w jej
słowach dało Melanie do zrozumienia, że w grę wchodziło coś poważnego – i to
najdelikatniej rzecz ujmując. Co prawda nie miła pewności, co powinna o zaistniałej
sytuacji myśleć, ale zdecydowanie nie czuła się dobrze. Wręcz przeciwnie, skoro
wszystko w niej aż krzyczało, że jak najbardziej rozsądniej było uciekać.
Od samego początku nie podobało jej się, że zostali wciągnięci w całe to
szaleństwo, ale chcąc nie chcąc musiała w tym trwać, świadoma, że ani ona,
ani Jason nie mieli wyboru. Sęk w tym, że on wydawał się usatysfakcjonowany
takim stanem rzeczy, przynajmniej do pewnego stopnia, ale…
Och, to nie
był najlepszy moment na to, żeby tracić czas na wahanie. Musiała podjąć
decyzję, ale to wcale nie wydawało się Melanie takie proste, skoro została sama
z tą cholernie irytującą grupką. Jason miał wyjść na chwilę, zarzekając
się, że szybko wróci, chociaż oboje wiedzieli, że to tylko słowa. Mel już od
dłuższego czasu miała wrażenie, że coś się psuło, a między nimi powstaje
przepaść, stopniowo przybierając na szerokości, by wkrótce osiągnąć rozmiar,
którego żadne z nich nie miało być w stanie przeskoczyć – i to
pomimo tego, że oboje zostali obdarzeni nadludzkimi zdolnościami.
Bezwiednie
zacisnęła dłonie w pięści, po czym niespokojnie powiodła wzrokiem po
niewielkim, zdemolowanym budynku, który zajmowali. Magazyn albo hangar – nie
miała pojęcia, w jaki sposób powinna to miejsce nazwać, by miało to sens. I tak
było jej wszystko jedno, tym bardziej, że zarówno ta nieszczęsna kryjówka, jak i towarzystwo,
w którym przyszło jej się obracać, wzbudzały w niej niechęć. Gdyby to
zależało wyłącznie od niej, już dawno uciekłaby, ale nie była w stanie.
Nie, skoro powstrzymywał ją Jason, ale też przede wszystkim to, że bez problemu
by ją znaleźli – a wtedy jak nic by zginęła. Demetri dotykał ich
wszystkich, więc gdyby zechciał ją odnaleźć, okazałoby się to dla niego co
najwyżej dziecinną igraszką, niezależnie od tego, czego naprawdę by chciała.
Włosi
pojawiali się rzadko, ale Melanie nie miała wątpliwości co do tego, że przez
cały czas kontrolowali sytuację. Byli blisko, o czym zdążyła przekonać się
w ostatnim czasie, kiedy przychodzili w najmniej oczekiwanych
chwilach. To znaczyło, że wciąż przebywali w Seattle, najpewniej w o wiele
lepszych warunkach, aniżeli podlegająca im grupka. Zresztą dlaczego miałoby być
inaczej, prawda? Po to szukali sobie wampirów z ulicy, żeby zrzucić na
nich całą odpowiedzialność, nie widząc powodu, dla którego mieliby dawać
cokolwiek w zamian. Nie musieli, skoro wszystko tak czy inaczej
sprowadzało się do jednego: a więc możliwości zachowania życia, z czego
nie skorzystałby chyba tylko szaleniec. System wydawał się wręcz idealny, zapewniając
Volturi absolutny posłuch, a więc dokładnie to, czego oczekiwali.
Tak czy
inaczej, jak zwykle, kiedy pojawiały się jakieś komplikacje, każde z nich
było zdane na siebie. To było wręcz do przewidzenia, ale Melanie i tak
zapragnęła komuś przyłożyć, kiedy po rozejrzeniu się po budynku, przekonała
się, że poza nią, Marcy i Peterem nie było nikogo. Nie miała pojęcia,
gdzie podziewał się David, kiedy był potrzeby i chyba nawet nie chciała
tego wiedzieć. Z miejsca za to zaczęła martwić się o Jasona, bo przy
nim zwykle czuła się pewniej – i to niezależnie od tego, czy mieli gotowy
plan, czy może tradycyjnie zamierzali improwizować. Jego nieobecność skutecznie
wszystko utrudniała, czyniąc Melanie jeszcze bardziej niepewną i niezdolną
do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Gdyby to on zadecydował o tym, że
jednak zamierzali uciec…
Cholera, wieź się w garść!,
warknęła na siebie w duchu i to wystarczył, żeby przynajmniej na
krótką chwilę rozjaśnić jej w głowie. Stanowczo zrobiła kilka kroków
naprzód, w następnej sekundzie dosłownie materializując się u boku
Marcy. Kobieta zastygła w bezruchu, po czym zrobiła taki gest, jakby
spodziewała się, że ktoś za chwilę spróbuje ją uderzyć, chociaż Melanie
zdecydowanie nie miała takiego zamiaru. Och, to byłoby zbyt proste, zresztą nie
widziała powodu, dla którego miałaby tracić czasu na tę kretynkę. Oczywiście
nigdy nie powiedziała tego Marcy wprost, aż nazbyt świadoma, jak daleko byłaby w stanie
posunąć się ta kobieta, ale zdecydowanie nie miała jej za inteligentną. Wręcz
przeciwnie – dostrzegała w nieśmiertelnej coś, co skutecznie doprowadzało
ją do szału, wiążąc się przede wszystkim z bezmyślnością.
– Co się
stało? – zapytała wprost, bo to pytanie powinno paść na samym początku. Z doświadczenia
wiedziała, że dość ciężko było bronić się przed niebezpieczeństwem, jeśli nie
dało się stwierdzić z czym tak naprawdę ma się do czynienia. – Dlaczego
mamy uciekać, do cholery?
– Bo mamy problem
– padło w odpowiedzi.
Mel
zacisnęła usta, chociaż w rzeczywistości miała ochotę roześmiać się
histerycznie. Och, cudownie! Teraz wszystko z miejsca robiło się o wiele
prostsze i oczywistsze. W końcu jakim cudem sama na to nie wpadła,
prawda?
– Jaki
znowu…
Marcy
jęknęła, po czym w pośpiechu wycofała się, tym samym uświadamiając
Melanie, że nieświadomie jednak posunęła się za daleko, machinalnie próbując
pochwycić wampirzycę za przód skórzanej krótki, którą ta miała na sobie.
– Zostaw –
wycedziła przez zaciśnięte zęby kobieta. Zaraz po tym wyprostowała się i z niedowierzaniem
potrząsnęła głową. – No chyba nas znaleźli, nie? To znaczy prawie na pewno ktoś
tutaj jest i…
– I co?
– ponagliła Melanie. – Może nas nie zauważyli, tak? A nawet jeśli, to mamy
czas stąd uciekać. Jeśli nie będziemy zwracać na siebie uwagi… – zaczęła i zaraz
urwała, bo mina Marcy w aż nazbyt jasny sposób dała jej do zrozumienia, że
sprawy wcale nie miały się w aż tak prosty, oczywisty sposób. – Ach… Już
zwróciłaś, tak? – zapytała z niedowierzaniem, coraz bardziej mając ochotę
coś rozwalić.
Cudownie!
Nie sądziła, że może być jeszcze gorzej, ale najwyraźniej jednak było to
możliwe. Mogła przewidzieć, że po prośbie Volturi to już równia pochyła,
prowadząca prosto do śmierci, ale to w gruncie rzeczy nie było istotne.
Musiała poszukać Jasona, a potem się stąd wynosić, niezależnie od
konsekwencji. To wszystko i tak zabrnęło za daleko, oni zaś narobili sobie
wystarczająco wielu wrogów, by opuszczenie Seattle zaczęło jawić się jako
jedyne rozsądne wyjście. Zwłaszcza po tym, co zasugerowała Marcy, musieli mieć
problem, a jednak…
Z tym, że
Jason niekoniecznie chciał być rozsądny. Coraz częściej to dostrzegała, wręcz
porażona jego zaślepieniem pragnieniem zemsty, która i tak nie miała prawa
się udać. To nie miało sensu, Melanie z kolei zaczynała mieć tego
wszystkiego dość.
– W zasadzie…
– zaczęła Marcy, z opóźnieniem decydując się udzielić odpowiedzi na
pytanie, jednak to nie było jej dane – i to nie tylko dlatego, że Mel nie
miała najmniejszej ochoty na to, żeby wampirzycy słuchać.
– Zwróciła –
doszedł ją od strony wejścia spokojny, damski głos; absolutnie obcy, a jakby
tego wszystkiego było mało…
Cudownie, pomyślała, powstrzymując się
od jakichkolwiek uwag.
Zaraz po
tym – poruszając się przy tym trochę jak w transie – powoli się odwróciła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz