16 kwietnia 2017

Sto pięćdziesiąt dziewięć

Renesmee
Z bijącym sercem wycofałam się, dosłownie wpadając plecami na jeden z kontenerów. Przycisnęłam dłoń do ust, żeby stłumić krzyk, chociaż to wydawało się bez sensu, skoro chwilę wcześniej wydarłam się tak, że przy odrobinie szczęścia najpewniej miałam szansę obudzić umarłego. Rozszerzonymi oczami spojrzałam w miejsce, gdzie chwilę wcześniej stałam, a gdzie teraz znajdowała się duża, metalowa skrzynia. W powietrzu wciąż unosił się kurz, ale choć ten drażnił gardło, praktycznie nie zwracałam na to uczucie uwagi, świadoma przede wszystkim tłukącego mi się w piersiach serca. Miałam wrażenie, że niewiele brakuje, żeby nieszczęsny narząd dosłownie wyrwał się na zewnątrz, by ostatecznie uciec, choć to przecież było niemożliwe.
O bogini…
Z wolna wyprostowałam się, po czym niespokojnie powiodłam wzrokiem dookoła. Nerwowo napięłam mięśnie, kiedy coś poruszyło się w zasięgu mojego spojrzeniu – jakaś postać, chociaż wszystko działo się zdecydowanie zbyt szybko, bym mogła stwierdzić z kim mam do czynienia. Nie byłam w stanie określić nawet płci, ta zresztą wydawała się najmniej istotna, skoro zdecydowanie miałam do czynienia z kimś, kto chciał mnie skrzywdzić. Cóż, potencjalnego mordercy nie pytało się ani o imię, ani tym bardziej o to czy był mężczyzną, czy może kobietą.
Aniele?!
Aż wzdrygnęłam się, słysząc spięty głos Gabriela. Mentalne nawoływanie początkowo wytrąciło mnie z równowagi, sprawiając, że zdenerwowałam się jeszcze bardziej, przez krótką chwilę sama niepewna, czego powinnam się spodziewać. Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby skoncentrować się na mężu i jednak zdecydować odpowiedzieć.
Nic mi nie jest, zapewniłam pośpiesznie, bo choć zdecydowanie poczułby, gdyby stała mi się krzywda, wolałam zawczasu go uspokoić. Nie miałam wątpliwości co do tego, że był w stanie wyczuć moje emocje i najpewniej doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo niespokojna się czułam. Ja…, zaczęłam i chciałam cokolwiek mu wytłumaczyć, ale coś zgoła innego przykuło moją uwagę. Zanim zdążyłam zastanowić się nad tym, co się dzieje, po prostu ruszyłam się z miejsca, błyskawicznie rzucając w pogoń za potencjalnym wrogiem.
Właściwie sama nie byłam pewna, co i dlaczego chciałam osiągnąć. Pędziłam przed siebie, coraz bardziej zdeterminowana, żeby się na coś przydać, niezależnie od tego, czy miał to jakikolwiek sens. Wiedziałam, że Gabriel wciąż za mną podążał, najpewniej zamierzając dołączyć do mnie tak szybko, jak tylko miało się to okazać możliwe, ale starałam się o tym nie myśleć. W tamtej chwili koncentrowałam się na pogoni, ogarnięta niejasnym wrażeniem, że od schwytania osoby, która kryła się w tym miejscu, mogło zależeć bardzo wiele. Właściwie sama nie byłam pewna, skąd brało się to przeświadczenie, ale to na dłuższą metę nie było dla mnie ważne. Być może udzielało mi się napięcie, które dosłownie biło od Isabeau, tym samym napędzając do działania również mnie, ale…
Usłyszałam ciche przekleństwo, co jasno dało mi do zrozumienia, że osoba, którą obrałam sobie za cel, nie była zadowolona z takiego obrotu spraw. Na krótką chwilę zamarłam, kiedy postać zniknęła mi z oczu, chcąc dać sobie okazję na zebranie myśli i złapanie oddechu. Nerwowo powiodłam wzrokiem dookoła, jednocześnie raz po raz wdychając całą mieszankę całkowicie odmiennych, początkowo trudnych do zidentyfikowania zapachów. Nie rozumiałam, co decydowało o tym, że woń nieśmiertelnych była aż tak trudna do zidentyfikowania, ale to w gruncie rzeczy nie miało znaczenia, skoro nabrałam pewności, że w pobliżu zdecydowanie znajdował się ktoś, kto był moim pobratymcem – przynajmniej teoretycznie, skoro najpewniej miałam do czynienia z wampirem. Miriam miała rację, ale nie byłam pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie. Chyba nawet nie chciałam tego wiedzieć, ostatecznie dochodząc do wniosku, że teraz liczyło się przede wszystkim ustalenie, kto i dlaczego zagrażał mnie i moim najbliższym. Och, no i naturalnie tego, co właśnie działo się z Laylą, chociaż to wcale nie musiało okazać się aż takie proste.
Wciąż o tym myślałam, kiedy moich uszów dobiegł cichy, melodyjny śmiech. Cała zesztywniałam, bez trudu orientując się, że głos należał do kobiety, bynajmniej nie czując się pewniej z tego powodu. Coś jest nie tak…, przeszło mi przez myśl, nim jednak zdążyłam chociaż zastanowić się, co to oznacza i jak powinnam się zachować, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Wyraźnie poczułam, że ziemia pod moimi stopami drży w intensywny, niepokojący sposób, jakże podobny do tego, którego doświadczyłam na chwilę przed uderzeniem kontenera. Chociaż już i tak nerwowo napinałam mięśnie, podenerwowana i dosłownie bliska obłędu, w tamtej chwili spięłam się jeszcze bardziej, podświadomie szykując do przyjęcia kolejnego ataku. Niespokojnie powiodłam wzrokiem dookoła, obserwując przede wszystkim górujące nade mną metalowe skrzynie i licząc się z tym, że w każdej chwili jedna z nich będzie mogła się ześlizgnąć. Co prawda wszystkie wydawały się stabilne i nic nie wskazywało na jakikolwiek wypadek, ale…
Nic podobnego nie miało miejsca.
Spodziewałam się naprawdę wielu rzeczy, ale nie tego, że uderzenie nastąpi ze strony samej ziemi. Moje oczy rozszerzyły się, kiedy zorientowałam się, że podłoże po prostu pęka, dosłownie rozsadzone przez coś, co ostatecznie uznałam za olbrzymie, grube pnącze, które ot tak zmaterializowało się tuż przede mną. Znów krzyknęłam, po czym zatoczyłam się w tył, nawet nie próbując chwytać równowagi. Sądziłam, że upadnę, ale i to się nie wydarzyło; w zamian wyraźnie poczułam, że coś owija się wokół mnie, chroniąc przed spotkaniem z ziemią, co w pierwszym odruchu przyjęłam z ulgą. Otworzyłam usta, wręcz gotowa podziękować i przygotowując na to, że kiedy poderwę głowę, dostrzegę, że tuż przy mnie w końcu znaleźli się Gabriel albo Isabeau, szybko jednak uprzytomniłam sobie pomyłkę.
Niemożliwe, przeszło mi przez myśl, ale moje myśli najwyraźniej nie zamierzały przyswoić sobie tego komunikatu. Z niedowierzaniem spojrzałam na znajome już pnącze, ciasno owijające się wokół mojej talii, niczym pomocne ramię, które chciało umożliwić mi ustanie na nogach. Instynktownie szarpnęłam się, próbując się oswobodzić, chociaż podświadomie czułam, że tracę zarówno czas, jak i energię. Czymkolwiek była ta roślina, zdecydowanie nie reagowała tak, jak mogłabym spodziewać się po jakimkolwiek zwykłym pnączu. Wręcz przeciwnie – to, co ciasno przylegało do mojej skóry, przypominało raczej mackę bezcielesnego demona, takiego jak te, które służyły Isobel. Co prawda teraz miał do czynienia z czymś o wiele bardziej materialnym, a więc również rzeczywistym, ale wcale nie poczułam się dzięki temu lepiej, zwłaszcza kiedy dziwna roślina z wolna zaczęła pnąc się ku górze. Spróbowałam się cofnąć, jeszcze bardziej napinając mięśnie w nadziei na to, że uda mi się rozerwać owijające się wokół mnie ramię, ale to jedynie pogorszyło sytuację. Aż jęknęłam, aż nazbyt świadoma tego, że uścisk przybrał na sile, dodatkowo przenosząc się na klatkę piersiową i dosłownie miażdżąc żebra, tym samym skutecznie pozbawiając mnie tchu.
– Kim ty…? – zaczęłam spiętym tonem, ale nie miałam okazji dokończyć – i to nie tylko dlatego, że mowa wymagała przynajmniej odrobiny powietrza.
Znów zauważyłam ruch, kiedy ktoś – wampir najpewniej, na dodatek wystarczająco uzdolniony, by unieruchomić mnie bez ruszania się z miejsca – przemknął gdzieś między kontenerami. Sądziłam, że zamierzał wykorzystać okazję, żeby uciec, a potem puści mnie wolno, ale najwyraźniej przeliczyłam się, o czym zresztą przekonałam się z chwilą, w której uścisk wokół mojej klatki piersiowej stał się jeszcze bardziej uciążliwy. Jakby tego było mało, wyraźnie poczułam, że pnącze dosłownie wpija mi się w skórę. Jęknęłam, początkowo wytrącona z równowagi tym odkryciem, jednak i to wrażenie okazało się błędne. Pełne zrozumienie pojawiło się z chwilą, w której dostrzegłam malutkie, pokrywające mackę kolce i dotarło do mnie, że te jakimś cudem były w stanie przebić się przez ciało, niczym dziesiątki igieł, co bynajmniej nie napawało mnie entuzjazmem.
W pierwszym odruchu zapragnęłam krzyknąć, ale instynkt podpowiadał mi, że to nie było najlepszym pomysłem. Skrzywiłam się, kiedy pociemniało mi przed oczami, chociaż sama nie byłam pewna, co takiego zadecydowało o tym, że nagle zrobiło mi się słabo – brak powietrza czy może… coś innego. Wbrew wszystkiemu uścisk przynajmniej tymczasowo nie był aż tak silny, żebym zaczęła się dusić, a przynajmniej ja nie miałam takie wrażenia. Cokolwiek się działo, nie było normalne, a skoro tak…
Zrób coś!, warknęłam na siebie w duchu. Musisz, zanim…
Nie dokończyłam, ale to w gruncie rzeczy nie miało znaczenia. Zacisnęłam powieki, w nadziei, że w ten sposób łatwiej będzie mi się skupić, chociaż to wcale nie było takie proste. Już dawno zdążyłam nauczyć się korzystania z mocy w stopniu wystarczającym, bym bez większego problemu przywołać do siebie złocistą, wypełniającą mnie energię. Uwolniłam ją bez chociażby chwili wahania, pozwalając żeby przetoczyła się przez moje ciało i celując na oślep. W tamtym momencie nie miało dla mnie znaczenia to, kto i dlaczego oberwie, a także czy przypadkiem w ten sposób nie spłoszę potencjalnych przeciwników. O wiele ważniejsze pozostawało, żeby w końcu się uwolnić, niezależnie od możliwych konsekwencji i tego, ile to będzie kosztowało mnie energii.
Chyba jęknęłam, a przynajmniej takie miałam wrażenie, czując silny powiew pozbawionej kontroli energii. Pnącze zniknęło równie nagle, co wcześniej się pojawiło, ale prawie tego nie zarejestrowałam, początkowo zbytnio skupiona na spazmatycznym chwytaniu oddechu. W pewnym momencie kolana dosłownie się pode mną ugięły, więc pozwoliłam sobie na to, żeby osunąć się na ziemię. Czułam nieprzyjemne pulsowanie napiętych do granic możliwości mięśni; również żebra dawały mi się we znaki, chociaż nie na tyle, bym uznała, że którekolwiek jest złamane. Zamrugałam nieco nieprzytomnie, z opóźnieniem zwracając uwagę na pokrywające moje odsłonięte ramiona ślady, początkowo sama niepewna, co powinnam o nich myśleć. Ranki po kolcach krwawiły, co byłam w stanie zignorować, zresztą tak jak i delikatne pieczenie w poszczególnych miejscach. Chciałam skupić się na czymś innym, a najlepiej wstać, tym bardziej, że tkwienie w bezruchu zdecydowanie nie było dobrym pomysłem, ale nie miałam po temu okazji – i to nie tylko dlatego, że czułam się dziwnie słabo.
Nie wiedziałam, co powinnam o tym sądzić, ale kiedy przyjrzałam się krwawiącym śladom uważniej, dostrzegłam dziwną, wymieszaną z krwią ciecz – mlecznobiałą, o gęstej konsystencji, co z miejsca dało mi do myślenia. Pełna wątpliwości, ostrożnie przesunęłam palcami po jednym ze śladów, próbując zetrzeć pokrywającą skórę mieszankę. Miałam dziwne wrażenie, że obolałe ramiona nieprzyjemnie mrowią, co w pierwszym odruchu zwaliłam na uczucie, które w naturalny sposób towarzyszyło powracającemu krążeniu, ale…
Zacisnęłam powieki, czując, że znów zaczyna mi się kręcić w głowie. To, co się wydarzyło, wciąż nie dawało mi spokoju, a już zwłaszcza moment, w którym te drobne kolce wbiły mi się w skórę. Chociaż to na pierwszy rzut oka wydawało się pozbawione sensu, do głowy przyszło mi, że pnącze nie tylko mnie zraniło, ale też miało w sobie coś, co ostatecznie znalazło się w moim krwiobiegu, a co zdecydowanie mi nie służyło. Niespokojnie powiodłam wzrokiem dookoła, instynktownie koncentrując spojrzenie na odrzuconej przez moc macce, którą siła uderzenia dosłownie wyrwała z ziemi, ciskając na tyle daleko, by ta nie miała szansy mnie dosięgnąć, ale nie byłam w stanie się na niej skoncentrować. Nie, skoro obraz raz po raz rozmazywał mi się przed oczami, a jakby tego było mało…
Och, dziwny dźwięk… Czy też raczej huk, który już przecież znałam – wystarczająco intensywny, bym zaczęła się bać, ale nie ruszyć z miejsca. Cokolwiek się działo…
– Renesmee!
Aż zachłystnęłam się powietrzem, kiedy kolejny raz coś owinęło się wokół mojej talii, bezceremonialnie podrywając do pionu. Jęknęłam, po czym spróbowałam się wyszarpać, jednak i tym razem moje działania spełzły na niczym. Zanim się obejrzałam, zostałam w zdecydowanie niedelikatny sposób odciągnięta w tył – i to dosłownie ułamek sekund przed tym, jak kolejny metalowy kontener z hukiem wylądował na ziemi. Tym razem potrzebowałam o wiele więcej czasu, żeby zorientować się, co mogłoby się wydarzyć, a tym bardziej uświadomić sobie, że tym razem jednak ktoś mnie trzymał; wyraźnie słyszałam przyśpieszony oddech, raz po raz muskający moje odsłonięte gardło.
– Ja…
– Do cholery, dziewczyno! – usłyszałam sfrustrowany glos i to w gruncie rzeczy wystarało, żebym zrozumiała wszystko.
– Rufus? – wyrzuciłam z siebie na wydechu, nie kryjąc zaskoczenia.
Spróbowałam się odwrócić, co zresztą wampir zdecydował się mi ułatwić, stanowczo chwytając za ramiona i odwracając w swoją stronę. Rzuciłam mu niespokojne spojrzenie, wciąż zaniepokojona, dopiero po chwili będąc w stanie skoncentrować wzrok na bladej, znajdującej się zaledwie kilka centymetrów od mojej własnej twarzy szwagra. Jego ciemne oczy dosłownie przenikały mnie na wskroś, podczas gdy ona…
Jęknęłam, po czym zacisnęłam powieki, kiedy obraz znów zaczął rozmazywać mi się przed oczami. Podejrzewałam, że gdyby Rufus mnie nie trzymał, już dawno wylądowałabym na ziemi, niezdolna do utrzymania w pionie.
– Co to miało być? Dlaczego ty za każdym razem… – Wampir zamilkł, po czym z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Cała jesteś?
– Tak sądzę – zapewniłam, chociaż wcale nie byłam tego taka pewna. Cóż, gdyby nie on, byłoby zdecydowanie gorzej, więc chyba mogłam przynajmniej udawać, że nic wartego uwagi nie miało miejsca. – Co tutaj robisz? – wypaliłam, nie mogąc się powstrzymać.
W ostatnim czasie zachowywał się w taki sposób, że zaczynałam martwić się o niego w niemniejszym stopniu, co i o Laylę. Oczywiście nie zamierzałam mu tego powiedzieć, aż nazbyt świadoma, że jak nic by mnie wyśmiał, ale to nie zmieniało faktu, że się przejmowałam. Rufus zawsze miał w zwyczaju działać na własną rękę, ale chwilami przechodził samego siebie – i to zwłaszcza w sytuacji, kiedy w grę wchodziło bezpieczeństwo mojej szwagierki. Tak czy inaczej, zdecydowanie nie podobało mi się, że przez większość czasu kręcił się po mieście w pojedynkę, jak nic prosząc o kłopoty. Chyba nawet nie byłam zaskoczona tym, że ostatecznie znalazł się w tym miejscu, ale…
– A jak ci się wydaje? – rzucił takim tonem, że z miejsca wyzbyłam się jakichkolwiek złudzeń co do tego, czy był sens oczekiwać konkretnej odpowiedzi. Mogłam się tego po nim spodziewać, zresztą jak i wręcz bijącej od wampira frustracji, spowodowanej tym, że musiał poświęcić chwilę na to, żeby mi pomóc. – Nieważne. Jesteś tutaj sama? Renesmee… – zaczął i być może dodał coś jeszcze, ale sens jego słów uciekł mi, zakłócony przez kolejne zawroty głowy.
Zacisnęłam powieki, po czym odwróciłam się, przez krótką chwilę niemalże całkowicie pewna, że zwymiotuję. Rufus zaklął, po czym wzmógł uścisk, wciąż uważnie mnie obserwując. Chciałam kazać mu się odsunąć, nie widząc powodu, dla którego miałby oglądać mnie w takim stanie, ale ostatecznie wydałam z siebie cichy, zdławiony jęk.
Wampir chwycił mnie bardziej stanowczo, szarpnięciem przyciągając do siebie.
– Co ci jest? – rzucił spiętym tonem, ale nawet nie czekał na odpowiedź. Skrzywiłam się, kiedy chwycił mnie za nadgarstek, tym samym dając mi do zrozumienia, żebym wyprostowała ramiona. Instynktownie spróbowałam oswobodzić się z jego uścisku, ale z równym powodzeniem mogłabym siłować się ze ścianą. –  Co…? Cholera…
To nie brzmiało szczególnie zachęcając – i to najdelikatniej rzecz ujmując. Co prawda przeklinający, podenerwowany Rufus nie był dla mnie nowym widokiem, ale i tak zapragnęłam zniknąć mu z oczu, świadoma przede wszystkim tłukącego mi się w piersi serca. Wciąż byłam oszołomiona, co w połączeniu z towarzyszącym mi niepokojem sprawiało, że chcąc nie chcąc spoglądałam na szwagra jak na kogoś, kto w przypływie emocji jednak mógłby mnie skrzywdzić. Co prawda okres, kiedy uważałam, że Rufus był na tyle rozchwiany emocjonalnie, by przestać nad sobą panować i zrobić coś głupiego, bezpowrotnie minął, ale w tamtej chwili nie byłam w stanie myśleć choć po części logicznie.
Mimo wszystko nie zaprotestowałam, kiedy wampir w pośpiechu obejrzał pokrywające moje ramiona ślady. Mogłam tylko zgadywać, jakie wyciągnął wnioski, a tym bardziej co takiego sobie myślał, kiedy bezceremonialnie przygarnął mnie do siebie, już nie tyle podtrzymując, co wręcz tuląc do siebie. Mimochodem pomyślałam, że to zdecydowanie nie było normalne, zresztą tak jak i Rufus, który sam z siebie decydował się na aż taką bliskość. Już wcześniej do głowy przyszło mi, że coś jest nie tak, chociaż to zdecydowanie nie miało związku ze sposobem, w jaki naukowiec mnie obejmował, czy choćby trzymał usta w pobliżu mojego gardła.
– Słabo ci? – usłyszałam tuż przy uchu i mimowolnie się skrzywiłam, kiedy ciepły oddech owiał mój policzek. Machinalnie odwróciłam głowę, próbując jakkolwiek zwiększyć dzielący nas dystans. – Renesmee… Musisz mi powiedzieć – oznajmił z naciskiem, a do jego głosu wkradła się znajoma mi już, lekko hipnotyzująca nuta, za którą w każdym innym wypadku osobiście spróbowałabym go zabić.
– Ja nie…
Urwałam, sama niepewna, co powinnam powiedzieć. Mimo wszystko coś w tonie Rufusa podziało na mnie kojąco, ja zaś z wolna przeniosłam wzrok na wpatrzonego we mnie wampira. Poraziła mnie przenikliwość jego spojrzenia, szybko też przekonałam się, że nie będę w stanie oderwać wzroku od jego twarzy.
– Powiedz mi – ponaglił, wyraźnie zniecierpliwiony. – Twoja krew dziwnie pachnie, wiesz? Z kolei ty… Słuchasz mnie w ogóle? – zapytał, ale tylko potrząsnęłam głową.
– Ta roślina… próbowała mnie zabić – wyrzuciłam z siebie na wydechu, nie mogąc się pozbyć wrażenia, że właśnie zaczynałam pleść od rzeczy. To nie brzmiało najlepiej, ja zaś nie byłabym zaskoczona, gdyby naukowiec ostatecznie spojrzał na mnie jak na wariatkę. – Dusiła mnie, ale…
– Widziałem – zapewnił, tym samym skutecznie wytrącając mnie z równowagi. Jasne, był blisko, poza tym dotarł do mnie jako pierwszy, ale nie byłam pewna, co tak naprawdę mogłoby to oznaczać. W ogóle nie byłam w stanie zebrać myśli, o logicznym uporządkowaniu faktów nie wspominając. – Coś jeszcze? Nie wiem, co to jest, ale… – Zaczął i zaraz urwał, a może to po prostu ja nie byłam w stanie skupić się na jego słowach. – Nessie, do cholery, patrz tutaj na mnie! – ponaglił i to mimo wszystko zadziałało, bo chcąc nie chcąc wzdrygnęłam się, zaniepokojona tym, że podniósł głos.
Spojrzałam na niego z wahaniem, sama niepewna, czego powinnam się spodziewać. Nic już nie rozumiałam, świadoma przede wszystkim narastającej słabości, a także tego, że Rufus wpatrywał się we mnie jakoś dziwnie, samym tylko spojrzeniem przyprawiając o dreszcze. Z drugiej strony, może to mnie było zimno, kiedy zaś zaczęłam się nad tym zastanawiać…
Gdzieś jakby z oddali doszły mnie ciche kroki i – mogłabym przysiąc – znajomy głos, który wypowiedział moje imię. Usłyszałam, że Rufus zaklął, po czym bardziej stanowczo przygarnął mnie do siebie, niemalże zmuszając do tego, żebym się wyprostowała i spróbowała ustać w pionie. Dosłownie przelewałam się wampirowi w rękach, wciąż jednak nie byłam na tyle rozproszona, by nie zorientować się, że jego usta kolejny raz znalazły się tuż przy moim gardle. Co więcej, jakby tego wszystkiego było mało, chwilę wcześniej wyraźnie zauważyłam, że Rufus wysunął kły.
– C-co ty… robisz…? – wyrzuciłam z siebie z trudem, mając problem z tym, żeby złapać oddech, a co dopiero powiedzieć coś, co zabrzmiałoby choć odrobinę sensownie.
– Nieważne – stwierdził lakonicznie. Nie pozwolił mi się odsunąć, a tym bardziej na siebie spojrzeć. – Nie ruszaj się – nakazał mi stanowczo, jednak rozkazujący ton zdecydowanie nie przypadł mi do gustu.
Chciałam go o tym poinformować, a najlepiej spróbować zaprotestować, jednak to również nie wchodziło w grę. Zaraz po tym – zanim zdążyłam się zastanowić, co i dlaczego właśnie się dzieje – Rufus zrobił ostatnią rzecz, której się spodziewałam, najzwyczajniej w świecie wgryzając się w moje gardło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa