26 marca 2017

Sto trzydzieści osiem

Beatrycze
Początkowo nie była pewna, co takiego powinna sądzić o tym, co działo się wokół niej. Nie bała się, aż nazbyt świadoma, że Lawrence nie zrobiłby niczego, co mogłoby wiązać się ze skrzywdzeniem jej, ale i tak Beatrycze wyrwał się zaskoczony okrzyk, kiedy zorientowała się… że w ułamku sekundy znaleźli się na dachu. Co najmniej oszołomiona sytuacją, w pośpiechu powiodła wzrokiem dookoła, coraz bardziej oszołomiona. Uświadomiła sobie, że oddycha szybko i płytko, nerwowo napinając mięśnie nawet pomimo świadomości, że nie ma szansy, żeby wylądowała na dole.
– W porządku? – usłyszała, więc z wolna uniosła głowę, żeby móc spojrzeć na obejmującego ją wampira.
– Tak sądzę…
Zawahała się, poniekąd dlatego, że jego twarz znajdowała się zaledwie centymetry od jej własnej. Serce jak na zawołanie zabiło jej szybciej, wzbudzając w kobiecie frustrację, tym bardziej, że po raz kolejny miała problem z zapanowaniem nad emocjami. Wiedziała, że L. nie odrywa od niej wzroku, ale nie była w stanie stwierdzić, co takiego chodziło mu po głowie, a tym bardziej czego powinna się po nim spodziewać. Jakby tego było mało, obserwując jego bladą twarz, mimowolnie pomyślała o momencie, w którym ich usta zetknęły się ze sobą, a już zwłaszcza o przyjemności, którą w związku z tym doświadczeniem poczuła. Chciała to powtórzyć, chociaż rozsądek podpowiadał jej, że to niekoniecznie musiało być dobrym pomysłem, zwłaszcza biorąc pod uwagę ewentualną reakcję Lawrence’a. Ostatnim razem wyraźnie się zdenerwował, więc gdyby spróbowała czegoś podobnego, na dodatek kiedy znajdowali się w tak dziwnym miejscu…
Mogła tylko zgadywać, jak prezentował się wyraz jej twarz, a tym bardziej jakie wnioski z reakcji organizmu mógł wyciągnąć L. Tym bardziej zaskoczył ją moment, w którym wampir nagle wyprostował się, po czym bezceremonialnie odsunął ją od siebie na tyle, by mogła swobodnie stanąć na nogi. Uświadomiła sobie, że nieznacznie się trzęsie, nie tyle za sprawą chłodu, co przede wszystkim sprzecznych emocji, więc pośpiesznie spróbowała nad sobą zapanować, za wszelką cenę usiłując doprowadzić się do porządku. To okazało się co najmniej trudne, o ile wręcz nie niemożliwe, ale nawet jeśli Lawrence miał co do jej zachowania jakieś uwagi, ostatecznie zachował je dla siebie. Nie miała pojęcia czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie, ale nie próbowała tego roztrząsać, próbując przekonać samą siebie, że to w gruncie rzeczy i tak nie miało znaczenia.
Poruszając się trochę jak w transie, z wolna wyprostowała się, po czym powiodła wzrokiem dookoła. Próbowała udawać, że nic szczególnego nie miało miejsca, a jego dotyk wcale nie wzbudzał w niej emocji, których nie rozumiała i nad którymi wolała zapanować. Mętlik w głowie nie pierwszy raz dawał się Beatrycze we znaki, sprawiając, że ta czuła się jak nieporadne dziecko, które faktycznie nie miało pojęcia o tym, co i dlaczego powinno zrobić. Nie wiedziała, jak powinna zachowywać się w jego obecności po tym, co miało miejsce, poza tym…
– Co ty robisz? – zaryzykowała. Wyprostowała się, korzystając z tego, że wciąż ją obejmował, dzięki czemu nie musiała obawiać się, że straci równowagę i przypadkiem spadnie. Dach był lekko pochyły, poza tym pokrywała go warstwa śniegu, ale i to była w stanie zignorować, po chwili wahania dochodząc do wniosku, że stała w jak najbardziej stabilny sposób.
– Nie wiem… Podoba ci się? – zapytał jakby od niechcenia, nie pierwszy raz niczego nie tłumaczącą.
Chwilami miała wrażenie, że czuł się niewiele pewniej niż ona, tak często przecząc samemu sobie, że ledwo była w stanie za nim nadążyć. Czuła, że co chwilę zmieniał zdanie, najpierw próbując się do niej zbliżyć, by w następnej sekundzie spróbować się wycofać, zupełnie jakby to, co robił, uważał za coś niewłaściwego. Gdyby nie to, że zdążyła się przekonać, iż traktował ją i Elenę w dwa zupełnie różne sposoby, pomyślałaby, że prawdziwy problem leżał w ich podobieństwie, ale wszystko wskazywało na to, że chodziło o coś zupełnie innego.
Odrzuciła od siebie niechciane myśli, w ostatniej chwili powstrzymując przed zadawaniem pytań. Ten jeden raz mogła sobie darować, w zamian koncentrując się przede wszystkim na jego pytaniu i tego, co działo się wokół niej. Na zewnątrz było zimno, zaś bliskość Lawrence’a jedynie pogorszyła sytuację, sprawiając, że Beatrycze zaczęła drżeć, ale zdecydowanie nie zamierzała mieć z tego powodu pretensji. Wciąż milcząca, raz jeszcze powiodła wzrokiem dookoła, ostatecznie koncentrując wzrok na zachmurzonym niebie. Z niejakim wysiłkiem zdążyła wypatrzeć łagodną, srebrzystą poświatę księżyca. Gdzieś tam musiały być jeszcze gwiazdy, ale ze swojej pozycji i tak nie była w stanie ich wypatrzeć.
– Tak sądzę – przyznała w końcu. – Chociaż… Wydaje mi się, że lubię gwiazdy – przyznała po chwili zastanowienia, próbując zebrać myśli.
– Och, na pewno… – mruknął, zwracając się chyba bardziej do siebie niż do niej.
Coś w jego tonie i tej odpowiedzi sprawiło, że uniosła głowę, by móc na niego spojrzeć. Wydawał się zamyślony, a przynajmniej takie odniosła wrażenie, mając problem z tym, żeby nadążyć za jego błyskawicznie zmieniającymi się nastrojami.
– Naprawdę czy to znowu sarkazm? – zapytała, nie mogąc się powstrzymać. – Czasami cię nie rozumiem.
– Nie ty jedna – stwierdził, a Beatrycze zdołała się uśmiechnąć.
– Nie wydajesz się szczególnie zmartwiony z tego powodu – zarzuciła mu. Nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie.
– Bo nie jestem – przyznał, wywracając oczami. – Element zaskoczenia bywa zbawienny, chociaż… – dodał i nagle urwał, tym samym skutecznie wystawiając jej nerwy na próbę.
– Chociaż co? – zniecierpliwiła się.
Jedynie potrząsnął głową.
– Nieważne. Po prostu tak sobie gdybam… – Znów urwał, po czym wzruszył ramionami. – Wiesz, że cię znam, prawda? Tego nie ukrywam… I właśnie dlatego niczego ci nie mówię.
– To nie ma sensu – obruszyła się.
Lawrence spojrzał na nią z zaciekawieniem. Napięła mięśnie, przez krótką chwilę mając wrażenie, że za moment znów poprowadzi rozmowę tak, że się pokłócą, ale nic podobnego nie miało miejsca.
– Tak uważasz? Zastanów się trochę – zaproponował, chwytając ją za ramiona i zdecydowanym ruchem odwracając w swoją stronę. Poczuła się nieswojo, kiedy uświadomiła sobie, że krawędź dachu znajdowała się tuż za jej plecami, ale zmusiła się do zaufania mu, że nie wydarzy się nic niewłaściwego. Nie pozwoliłby na to, żeby upadła. – Jak czułabyś się, gdybym z góry powiedział ci co lubisz, a czego nie? A tak… Sama mi o tym opowiadasz – zauważył przytomnie, ale Beatrycze i tak się zawahała.
– A czy chociaż w części przypadków pokrywa się to z tym, co powiedziałabym wcześniej? – zapytała z powątpiewaniem.
– Jakie to ma znaczenie?
Zacisnęła usta.
– Ma, bo szukasz swojej Beatrycze – oznajmiła, dopiero z chwilą wypowiedzenia tych słów uświadamiając sobie, że dokładnie o to w tym wszystkim chodziło. W gruncie rzeczy wiedziała o tym od samego początku, ale dopiero teraz stało się to dla niej aż nazbyt oczywiste. – Przez cały czas… I to mnie martwi. Nie wiem, czy ty… albo czy ja… – Energicznie potrząsnęła głową, zupełnie jakby w ten sposób mogła odepchnąć od siebie niechciane myśli i łatwiej wszystko uporządkować. – Zastanawiam się, czy w takim razie wciąż nią jestem. Twoją Beatrycze.
Urwała, w następnej sekundzie uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Miała wrażenie, że trafiła w sedno, zaś wymowne milczenie, które zapadło wraz z wypowiedzianymi słowami niejako utwierdziło ją w tym przekonaniu. Już wcześniej zwróciła uwagę na nacisk, który w mniej lub bardziej świadomy sposób wywierali na nią wszyscy wokół. Próbowała się w tym odnaleźć, co jednak na dłuższą metę zdawało się nie mieć sensu, wręcz męcząc i doprowadzając Beatrycze do szaleństwa. Kolejny raz goniła za snem, bo właśnie w ten sposób jawiła jej się przeszłość, której nie pamiętała – coś niewyraźnego, ulotnego i niekoniecznie należącego do niej. To sprawiało, że wciąż miała wrażenie, że za moment popełni błąd, którego nawet nie będzie świadoma, nie wspominając o możliwości uniknięcia go. Gdyby przynajmniej rozumiała, co takiego się działo…
Przez kilka kolejnych sekund panowała cisza, chociaż z jej perspektywy wszystko wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Oddychała szybko i płytko, wciąż podenerwowana, a przy tym zaniepokojona perspektywą tego, co w każdej chwili mogła usłyszeć. W głowie miała mętlik, ale to też nie wydało się kobiecie niczym nowym, tym bardziej, biorąc pod uwagę to, jak często doświadczała tego stanu. Brak wspomnień męczył, dając jej się we znaki w najmniej spodziewanych momentach, przez co tym trudniej mogła zrozumieć przyczyny targających nią emocji. Powiedziała już Lawrence’owi, że życie bez wspomnień nie miało racji bytu, ale…
– Cały czas jesteś moją Beatrycze – usłyszała tuż przy uchu i to wystarczyło, żeby zesztywniała, co najmniej oszołomiona tymi słowami. Było coś dziwnego w tonie Lawrence’a; tym pełnym napięcia, nagle dziwnie zachrypniętym głosie, który… – Nie przejmuj się tym. Wróciłaś do mnie i… To wystarczy – stwierdził, a ona nie miała powodów, żeby mu nie uwierzyć.
– Wróciłam…
Jak powinna to rozumieć? Co w takim razie się wydarzyło, skoro mówił tak, jakby z jakiegoś powodu zostawiła go na długi czas? Nie rozumiała, a przynajmniej tak jej się wydawało, bo zarazem nie mogła pozbyć się wrażenia, że przez cały ten czas oszukiwała samą siebie. To było tak, jakby z uporem unikała przyjęcia do świadomości czegoś jak najbardziej oczywistego, co…
Och, może po prostu wiedziała. Wcale nie musiała sobie przypomnieć, żeby zacząć rozumieć.
Być może…
Zobaczyła go na cmentarzu – oszołomiona, zagubiona i całkowicie naga. To było jej pierwsze wspomnienie, które czasami wracało, niezmiennie wzbudzało w niej wątpliwości, chociaż zarazem pozostawało jedną z niewielu kwestii, które w pełni pojmowała. Do tej pory nie chciała zastanawiać się nad znaczeniem miejsca, z którego zabrał ją Lawrence, ale teraz…
Była jeszcze Joce – niezwykła pod każdym względem i obdarzona umiejętnościami, które w znacznym stopniu odróżniały ją od innych nieśmiertelnych. O tym również wiedziała, ale nie czuła się z tego powodu źle, podświadomie traktując dziewczynę jak dziecko, którym ewentualne mogłaby się zająć, gdyby tylko miała po temu okazję. Z tym, że umiejętności Jocelyne mogły okazać się kluczowe – i również sprowadzały się do niej.
Wciąż mogła się mylić, ale…
– Jak umarłam?
Dopiero w chwili, w której Lawrence drgnął, wzmagając uścisk wokół niej, zrozumiała, że zadała to pytanie na głos. W zasadzie wyszeptała je i to tak cicho, że sama ledwo była w stanie się zrozumieć, ale ktoś obdarzony wyostrzonymi zmysłami nie miał z tym najmniejszego nawet problemu. Sama również zamarła w bezruchu, walcząc z samą sobą i pragnieniem, żeby spojrzeć wampirowi w twarz, nagle zbyt oszołomiona, by się na to zdobyć. Znowu zaczęła się trząść, ale tym razem nie miało to najmniejszego związku z panującym na zewnątrz chłodem. Czuła, że serce tłucze jej się w piersi, uderzając tak mocno i szybko, że na moment zabrakło jej tchu. Wrażenie było takie, jakby ciało chciało zaprzeczyć stwierdzeniu o śmierci, w zamian udowadniając, że pozostawało jak najbardziej żywe – i to najdelikatniej rzecz ujmując.
Pomyślała, że powinna czuć strach, ale nic podobnego nie miało miejsca. Lawrence wciąż ją obejmował, milczący i spięty, przez co poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. Czekała na jego reakcję, chociaż podświadomie od samego początku wiedziała, że traci czas. Zabawne, ale chyba nawet nie miała mu tego za złe, po chwili wahania dochodząc do wniosku, że jego reakcja była naturalna. Nie potrzebowała słownych potwierdzeń, żeby zorientować się, że cokolwiek mogłoby być na rzeczy. Zbyt wiele składało się w całość, niejako tłumacząc wszystko, choć wciąż nie rozumiała wielu istotnych kwestii.
Westchnęła cicho, po czym zamknęła oczy. Więc jednak… Nie była pewna, czy to normalne, ale z jakiegoś powodu sama perspektywa śmierci i powrotu nie wydała jej się przerażająca. Wręcz przeciwnie – przez krótką chwilę poczuła się tak, jakby ktoś zdjął jej z ramion wyjątkowy ciężar, w końcu pozwalając się rozluźnić. To było coś, czego podświadomie oczekiwała od samego początku, nawet jeśli stanowiło zaledwie cień wyjaśnień, których mogłaby oczekiwać.
Najważniejsze jednak pozostawało to, że teraz znajdowała się tutaj. Nieważne jak i z jakiego powodu – przez Joce czy cokolwiek innego. Nie chciała nawet zastanawiać się nad tym, czy to w ogóle możliwe, o ewentualnych konsekwencjach takiej możliwości nie wspominając. Jak stwierdził Lawrence, wróciła i tylko to się liczyło.
Chociaż więcej żadne z nich nie odezwało się choćby słowem, przynajmniej jeden raz cisza wydała się Beatrycze czymś właściwym.
Marissa
Bezruch zaczynał ją wykańczać, ale wiedziała, że wszyscy wokół czuli się lepiej, kiedy zachowywała się spokojnie. Takie przynajmniej miała wrażenie, próbując niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi, żeby dodatkowo nie sprawiać problemów. Sądziła, że tu uczciwe, chociaż na swój sposób ją męczyło, skoro wciąż nie rozumiała bardzo wielu kwestii. Miała dziesiątki pytań, ale nie zadawała ich, zbytnio bojąc się tego, co mogłaby usłyszeć w odpowiedzi. Już i tak dowiedziała się za dużo, nie potrafiąc zliczyć, jak wiele razy odrzucała od siebie prawdę albo płakała, bezskutecznie próbując doprowadzić się do stanu używalności.
W porządku, płacz pozostawał dość naciąganym stwierdzeniem, skoro nie była w stanie uronić choćby łzy. To było frustrujące i co najmniej nienaturalne, a przynajmniej takie wrażenie odniosła Marissa, kiedy pierwszy raz odkryła, że jej ciało pod wieloma względami działało zupełnie inaczej. Znała siebie, więc dobrze wiedziała w jaki sposób czuła się za każdym razem, kiedy zaczynała płakać. To było dość specyficzne uczucie, a jednak… teraz czuła jedynie nieprzyjemne pieczenie pod powiekami, kiedy jej oczy stawały się suche – i nic ponad to. W efekcie płacz przestał przynosić ukojenie, a ona próbowała nad sobą zapanować, aż nazbyt świadoma, że próba trwania w iluzji i wręcz zmuszanie się do wiary w to, że pewne rzeczy wciąż mogły ulec zmianie, pozostawały bezcelowe.
Od dnia balu nic nie było takie jak powinno, zaś Issie stopniowo zaczynała dochodzić do wniosku, że wylądowała w samym środku koszmaru. Tak było już w chwili, w której na parkingu pojawiły się te… dziwne istoty, a ona zrozumiała, że powinna uciekać. Nie musiała pytać, żeby wiedzieć, że tak jest, po zachowaniu pozostałych widząc, że coś jest na rzeczy. Kiedy na dodatek Claire zaczęła sprawiać wrażenie bliskiej omdlenia, ciągnąc ją za sobą i zachowując się tak, jakby ktoś w każdej chwili mógł zrobić im krzywdę, była już tego pewna. Co prawda teraz wszystkie te wydarzenia – kluczenie pomiędzy samochodami, skradanie się i przerażenie w oczach przyjaciółki – jawiły się jako odległy, niemalże zapomniany sen, ale Marissa wiedziała, że to wydarzyło się naprawdę.
Pamiętała również tamtą kobietę, Marcy, a także moment, w którym ta tak po prostu ją ukąsiła. Zaraz po tym był przejmujący ból, ale…
Chwilami to wciąż do niej nie docierało – i to nawet teraz, kiedy była bezpieczna i wiedziała, w co tak naprawdę się pakowała. Chyba nawet mogłaby zaakceptować myśl o tym, że dziewczyna, którą wybrała sobie na przyjaciółkę, nie była człowiekiem. Ba! Była w stanie zaakceptować, że zbliżyła się do wampirów, chociaż to wciąż brzmiało jak czyste szaleństwo. Z drugiej strony, wszyscy zawsze powtarzali, że była porządnie szurnięta, więc chyba niczego dziwnego nie było w tym, że ostatecznie skończyła w takim towarzystwie, ale…
Och, było gorzej. O wiele gorzej.
Mimowolnie zadrżała, bynajmniej nie z chłodu, bo jakiekolwiek niedogodności w związku z temperaturą teraz już były jej obce. Teoretycznie to brzmiało jak swoisty puls tego, kim tak po prostu się stała, a przynajmniej próbowała uwierzyć, że istniały jakiekolwiek zalety. O, poza tym już nie potrzebowała ani soczewek, ani okularów, które zwykle nosiła w domu, kiedy nikt nie był w stanie jej w nich zobaczyć. Nie potrzebowała ich, zdecydowanie nie musząc już narzekać na problemy ze wzrokiem. To też byłoby całkiem przyjemne, gdyby nie… wszystko inne.
Hm, ale w końcu czym się przejmowała, prawda? W końcu nic szczególnego się nie wydarzyło. Nic, może pomijając to, że została zaatakowana przez wampirzycę, trzy dni zwijała się z bólu, wręcz błagając w duchu o to, żeby ktoś ją zabił i słuchając nic nieznaczących zapewnień, że wszystko będzie w porządku. Jak przez mgłę pamiętała przede wszystkim głosy Aldero, a później głównie Gabriela, przy którym zresztą czuła się lepiej, chociaż nie była pewna dlaczego – po prostu miała wrażenie, że ból częściowo ustępował, choć odrobinę lżejszy. Teraz z kolei była ni mniej, ni więcej, ale spragnioną krwi bestią, dokładnie taką samą, jak kobieta, która ją ugryzła. Umarła, bo inaczej nie dało się tego określić, by powrócić jako coś, czego nie rozumiała i co z łatwością mogłoby roznieść całe Seattle, gdyby tylko puścili ją samopas albo…
Tak przynajmniej stwierdził wampir, który pilnował ją najczęściej – Jasper. Chwilami go nie rozumiała, niekoniecznie lubiąc, kiedy się do niej zbliżał. Dowiedziała się co prawda, że miał do czynienia z młodymi wampirami, takimi jak ona, dzięki czemu nabrał doświadczenia z zajmowaniu się nimi, ale to niczego nie zmieniało. Marissa wręcz miała dość zarówno dziwnego otępienia, którego doświadczała, gdy próbował wpływać na nią swoim darem, jak i wrażenia, że mężczyzna przez cały czas patrzył ją na ręce, zupełnie jakby spodziewał się, że w każdej chwili mogłaby zrobić coś głupiego. W efekcie rozluźniała się przy Gabrielu, który wciąż czasami się pojawiał, być może dlatego, że dom, w którym przebywała, należał do niego i jego rodziny. Przy nim czuła się pewniej, wtedy jednak decydując się rozmawiać i słuchać, nawet jeśli wszystko sprowadzało się do wciąż powtarzanych zapewnień, że będzie w porządku. Och, nie mogło być – nie w tej sytuacji – ale nie miała nic przeciwko temu, żeby okłamywał ją w ten sposób.
Z tego, co zrozumiała, nie mogła zostać w tym miejscu w nieskończoność. Twierdzili, że była niebezpieczna, zaś po tym, jak w przypływie frustracji faktycznie straciła nad sobą kontrolę i – bliska płaczu, co jedynie spotęgowało targające nią emocje – zdemolowała salon, była skłonna w to uwierzyć. Wystarczyło też, że pomyślała o sposobie, w jaki reagowała, kiedy czuła zapach Gabriela, o kontakcie z krwią nie wspominając. Za każdym razem miała wyrzuty sumienia, gdy odkrywała, że po raz kolejny niemalże rzuciła się na plastikową torebkę, by zachłannie dobrać się do jej zawartości. To nie było ani normalne, ani przez nią pożądane, ale pewne odruchy pozostawały od Marissy o wiele silniejsze.
W każdej chwili mogła zrobić coś, czego później by pożałowała, a to…
Och, no i dlatego nie widywała Claire. Ani razu nie zapytała o przyjaciółkę, świadoma, że ta była taka jak Gabriel – a więc po części ludzka, co mogłoby się skończyć tragicznie. Co prawda przy Licavolim jakoś sobie radziła, dostrzegając różnicę pomiędzy sposobem, w jaki pachniał, a wonią, którą miała ludzka krew, to jednak o niczym nie świadczyło. Czuła się zbyt niepewna, tak bardzo roztrzęsiona i pełna wątpliwości, które przysłaniały wszystko inne. Nawet kiedy myślała jasno, wystarczył o jeden bodziec za dużo, by ten stan rzeczy uległ zmianie. Koncentracja z łatwością uciekała, pozostawiając Marissę zdezorientowaną i bliską zrobienia czegoś, czego w normalnym wypadku zdecydowanie by się nie podjęła. Nie była sobą i to przerażało ją bardziej niż cokolwiek innego.
Tak długo, jak nie potrafiła nad sobą panować, a na pierwszy plan raz po raz wychodziło pragnienie krwi, to wszystko nie miało sensu.
Tak długo, jak to się działo, Marissy Morgan nie było…

2 komentarze:

  1. Nareszczie dotarlam do tego momentu. Odkrylam tego bloga 2 tygodnie temu i musialam co nieco nadrobic, no dobra co nieco to troche naciagana teoria. Lecz teraz postaram sie byc na biezaco. Z tego co widze to masz do pisania ogromny talent, gdyby nagle okazalo sie ze wydajesz ksiazke nie zdziwila bym sie.

    Sory za taki tekst ale nie mam polskiej klawiatury.

    Klaudia122

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej :3
      I wow. Za każdym razem, kiedy pojawia się ktoś, kto porwał się na nadrobienie całości, jestem w szoku. Naprawdę, podziwiam za samą próbę, a co dopiero dotarcie do aktualnego końca. I bardzo Ci za to dziękuję, tak jak i za to, że najwyraźniej wciąż nie masz mnie dość :D
      Bardzo dziękuję za ciepłe słowa :3 Co do bycia na bieżąco, to Twoja decyzja, bo ja nigdy tego nie wymagałam. Czytanie ma być przyjemnością, a wiadomo, że nie zawsze ma się na to czas i ochotę ;)
      Na koniec może zapytam o jakiś kontakt do Ciebie, bo czemu nie? Zawsze traktuję czytelników jako cudowne osoby, które zesłał mi los, więc jakbyś chciała popisać, to zapraszam ^^

      Pozdrawiam,
      Nessa.

      Usuń









After We Fall
stories by Nessa