30 marca 2017

Sto czterdzieści dwa

Beatrycze
Zawahała się, przez dłuższą chwilę zastanawiając nad tym, czy nie powinna się wycofać. Było coś przenikliwego w ciszy, która zapadła tak nagle, wydając się dość jednoznacznie świadczyć o tym, że Jocelyne wolała zostać sama. Beatrycze nerwowo napięła mięśnie, wciąż nasłuchując i próbując ocenić, czego tak naprawdę powinna się spodziewać. Wiedziała, co potrafi ta dziewczyna, więc perspektywa mówienia do siebie nie wydawała się czymś aż tak szokującym, a jednak…
– Tak? – Mimo wszystko jej ulżyło, kiedy usłyszała znajomy, wciąż odrobinę drżący głos. Wrażenie było takie, jakby najmłodsza z Licavolich wciąż jeszcze nie do końca panowała nad nerwami, wyraźnie w czymś wzburzona. – Zaraz przyjdę, ale…
– To ja – przerwała pośpiesznie Beatrycze. – Mogę wejść?
Po drugiej stronie po raz kolejny na dłuższą chwilę zapanowała cisza.
– Jasne.
Po tonie Joce trudno było stwierdzić, czy naprawdę miała na to ochotę. Beatrycze zacisnęła palce na klamce, ostatecznie wślizgując się do środka, by nie dać sobie czasu na wątpliwości. Krótko rozejrzała się dookoła, do ostatniej chwili spodziewając się zobaczyć w sypialni kogoś prócz drobnej pół-wampirzycy, szybko jednak przekonała się, że jak najbardziej nie ma na co liczyć.
Jocelyne siedziała na łóżku, milcząca i wyraźnie podenerwowana. Po wyrazie jej twarzy Beatrycze z miejsca zorientowała się, że dziewczyna albo płakała, albo przynajmniej była tego bliska. W pierwszym odruchu zapragnęła powiedzieć coś, co zabrzmiałoby choć odrobinę pociesznie albo od razu otoczyć Joce ramionami, jednak ostatecznie zdołała się powstrzymać. Prościej było milczeć i udawać, że nic godnego uwagi nie miało miejsca, przynajmniej do czasu, kiedy pół-wampirzyca sama nie zdecydowałaby się na zwierzenia.
– Wszystko w porządku? – zapytała z opóźnieniem Beatrycze, ostrożnie dobierając słowa. – Mam na myśli…
– Nic mi nie jest – usłyszała w odpowiedzi.
W tonie Joce było coś niemal desperackiego, jakby sama również pragnęła uwierzyć w to, co mówiła. Od samego początku wydawała się drobna i krucha, ale w tamtej chwili wrażenie to dodatkowo się pogłębiło. W efekcie Beatrycze nie miała wątpliwości co do tego, dlaczego wszyscy w większości przypadków traktowali dziewczynę jak dziecko, poddając się instynktom opiekuńczym. Sama doświadczała dokładnie tego samego, mimowolnie zastanawiając się nad tym, co i dlaczego powinna powiedzieć, żeby zostało odebrane właściwie.
– Chciałam cię zobaczyć – powiedziała w końcu, staranie dobierając słowa. – Mogę wyjść, jeśli chcesz posiedzieć sama, ale… Chyba po prostu się stęskniłam.
Cóż, jakby nie patrzeć to nie było kłamstwem. Tak przynajmniej sądziła, chwilami samej sobie nie potrafiąc wytłumaczyć, czego tak naprawdę chciała. W głowie wciąż miała mętlik i choć rozmowa z Carlisle’m w znacznym stopniu rozjaśniła sytuację, Beatrycze wciąż nie miała pewności, czego tak naprawdę powinna się spodziewać.
– Nie, nie… To znaczy… – Joce zamilkła, po czym ze świstem wypuściła powietrze. Jasne włosy opadły jej na twarz, kiedy spuściła wzrok, wyraźnie czymś przygnębiona. Trycze czekała, w duchu odliczając kolejne sekundy i nie próbując na dziewczynę naciskać. To nie miało sensu, o czym sama zdążyła się przekonać, za każdym razem czując się niemalże osaczoną, kiedy ktoś próbował zadawać jej pytania, na które nie chciała albo nie potrafiła odpowiedzieć. – Chcę, żebyś została. Po prostu… nie mam nastroju.
Kłamała, a przynajmniej nie mówiła całej prawdy, ale to nie miało dla kobiety znaczenia. Z wolna podeszła bliżej, kiedy zaś nie doczekała się choćby cienia protestu, ostrożnie przysiadła na łóżku, zajmując miejsce u boku Jocelyne. Wyczuła, że dziewczyna obserwowała ją z wyraźną rezerwą, początkowo wydając się nad czymś zastanawiać, by w następnej sekundzie przesunąć się bliżej. W następnej sekundzie jak gdyby nigdy nic wtuliła się w Beatrycze, pozwalając, żeby ta przygarnęła ją do siebie. Machinalnie wplotła palce w blond loczki, próbując stwierdzić, co tak naprawdę czuła. Zdecydowanie nie miała wprawy w pocieszaniu, przez większość czasu również traktowana tak, jakby była dzieckiem, ale chciała przynajmniej spróbować. Była kobietą, tak? Skoro tak, przynajmniej teoretycznie powinna pewne rzeczy potrafić, tym bardziej, że natura dawała jej możliwość bycia matką. Zdecydowanie nie wyobrażała sobie, że mogłaby zająć podobną pozycję, a jednak kiedy zaczęła się nad tym zastanawiać, doszła do wniosku, że gdyby przyszło co do czego, nie miałaby nic przeciwko.
Zabawne, myślała o dzieciach. Dlaczego w jakiś niepojęty sposób myśl o macierzyństwie napawała ją smutkiem…?
– Wiem o Layli – powiedziała cicho, raz po raz przeczesując włosy Joce palcami. Chciała zająć czymś ręce i umysły, nie zamierzając po raz kolejny zadręczać się głupstwami. – Na pewno się martwisz, ale… wszystko będzie w porządku – zapewniła, mając wrażenie, że w rzeczywistości jest na dobrej drodze, żeby ostatecznie się pogrążyć.
– Za każdym razem wierzymy, że będzie dobrze – mruknęła Jocelyne.
Coś w jej tonie dało Beatrycze do zrozumienia, że nie tylko nieobecność ciotki dręczyła dziewczynę. Z wahaniem zmierzyła ją wzrokiem, niezdolna do wyciągnięcia jakichkolwiek sensownych wniosków, tym bardziej, że jasne włosy skutecznie osłaniały twarz Joce. Czuła, że mała drży niespokojnie, ale za żadne skarby nie była w stanie stwierdzić, czego to mogło dotyczyć. W pamięci wciąż miała to, jak bardzo wymęczona wydawała się, kiedy jeszcze byli w Londynie, a Jocelyne większość czasu spędzała śpiąc. Teraz też wyglądała marnie, co z miejsca Beatrycze zmartwiło, sprawiając, że ta tym bardziej zapragnęła zrobić coś, co okazałoby się choć odrobinę praktyczne.
– Dobrze się czujesz? – zaryzykowała, a Joce jedynie potrząsnęła głową.
– Ostatnio… dużo się dzieje. Sama wspomniałaś, że martwię się o Laylę, zresztą…
– Co takiego?
Dziewczyna nerwowo zacisnęła usta.
– Chyba wolałabym o tym nie mówić – przyznała po chwili wahania.
Beatrycze skinęła głową, chcąc nie chcąc decydując się wycofać. W zamian już po prostu siedziała, pozwalając Joce tulić się do siebie i mając wrażenie, że niewiele brakowało, żeby ta zdołała się rozluźnić i jednak zasnąć. Pokłóciła się z kimś?, przeszło jej przez myśl, bo to wydawało się najsensowniejsze. Przecież wyraźnie słyszała, że dziewczyna z kimś rozmawiała, wyraźnie podenerwowana. Mogła tylko zgadywać, kto aż do tego stopnia wytrącił ją z równowagi, zresztą i tak nie miała szans się dowiedzieć. Miała wrażenie, że Jocelyne tak naprawdę potrzebowała matki, o ile w ogóle miała w panach komukolwiek się zwierzać.
Zawahała się, przez krótką chwilę chętna zaproponować, że zawoła Renesmee. O ile czegoś nie pomieszała, Carlisle wspominał, że pół-wampirzyca wciąż była tutaj, więc dość prawdopodobnym wydawało się, że znajdowała się gdzieś w domu. Gdyby tylko zaszła taka potrzeba…
A potem wyczuła, że oddech Jocelyne zwalnia, a ta już praktycznie śpi w jej ramionach. Beatrycze westchnęła cicho, znacznie uspokojona, zwłaszcza kiedy przekonała się, że dziewczyna wygląda na o wiele spokojniejszą. Cokolwiek się działo, najwyraźniej potrzebowała snu, co zresztą nie wydawało się aż takie dziwne. Była pewna, że gdyby sama raz po raz nie wracała do tego dziwnego, odległego domu, wtedy też przy każdej możliwej okazji uciekałaby właśnie w ten sposób, gdyby problemy stały się zbyt trudne do zaakceptowania.
Raz jeszcze zlustrowała wzrokiem bladą twarz pół-wampirzycy, po czym bardzo ostrożnie odsunęła ją od siebie, próbując ułożyć na łóżku. Zawahała się, niepewnie ponosząc i próbując stwierdzić, czy zostawienie Joce samej będzie dobrym pomysłem. Wyglądała na spokojną, poza tym nawet nie drgnęła, kiedy dotychczas obejmujące ją ramiona zniknęły, a ona wylądowała na materacu. Beatrycze uśmiechnęła się blado, po czym na chwilę jeszcze nachyliła się, żeby odgarnąć Jocelyne niesforny kosmyk włosów z twarzy. Tkwiła tuż obok, wpatrując się w ułożoną na łóżku dziewczynę i nie mogąc pozbyć się wrażenia, że w przeszłości już to robiła, wielokrotnie czuwając nad jej snem. To nie miało sensu, przynajmniej teoretycznie, a jednak…
Potrząsnęła głową, żeby łatwiej się skoncentrować. Zaraz po tym – poniekąd po to, żeby mieć szansę nad sobą zapanować, ale przede wszystkim z troski – wyciągnęła rękę, próbując pochwycić skraj porzuconej na brzegu łóżka kołdry, by móc zarzucić ją na Jocelyne. Wkrótce po tym planowała wyjść, ale w ostatniej chwili powstrzymała się, zaintrygowana niepozornym drobiazgiem, który z jakiegoś powodu przykuł jej uwagę. To było niczym impuls, którego w żaden sposób nie potrafiła wytłumaczyć, nagle po prostu zamierając i z zaciekawieniem spoglądając na cieniutką, obitą skórą książeczkę, wystającą spod poduszki Joce.
Powiodła wzrokiem dookoła, przez krótką chwilę gotowa przysiąc, że ktoś ją obserwuje. Pomijając ją i śpiąca dziewczynę, sypialnia była opustoszała, to jednak wcale kobiety nie uspokoiło. Wciąż dziwnie spięta, poruszając się przy tym trochę jak w transie, z wolna nachyliła się, by móc wyjąć to, co ostatecznie zidentyfikowała jako notes albo… pamiętnik. Zawahała się, w zamyśleniu przesuwając palcem po zapisanych drobnym pismem słowach i mając poczucie, że właśnie robiła coś, czego nie powinna. Jeśli to był pamiętnik Joce, nie powinna go ruszać, poza tym…
Nie miała szansy, żeby choćby spróbować dokończyć myśl. Zachwiała się niebezpiecznie, kiedy bez wyraźnego powodu zawirowało jej w głowie. Musiała usiąść, nie chcąc ryzykować upadku i wciąż w niemalże kurczowy sposób ściskając książeczkę, zupełnie jakby upuszczenie jej mogło doprowadzić do czegoś co najmniej niedobrego.
W następnej sekundzie Beatrycze pociemniało przed oczami, a otaczająca ją rzeczywistość po prostu się rozpadła.

Biegła przed siebie, chociaż brakowało jej tchu. Adrenalina niezmiennie popychała ją naprzód, tak jak i przybierające na sile poczucie niepokoju, którego w żaden sposób nie potrafiła opanować. Z uporem posuwała się naprzód, ignorując palenie w płucach i przybierające na sile poczucie chłodu, tym intensywniejsze przez wzgląd na niską temperaturę. Widziała wyłącznie biel zalegającego na ziemi śniegu oraz uschnięte, tymczasowo uśpione krzewy róż, które zawsze tak bardzo lubiła. Chociaż to miejsce nigdy nie było dla niej domem, tym razem miała poczucie, że musi opuścić je raz na zawsze, jeśli nie chciała ryzykować, że ostatecznie zostanie jej grobem.
Och, nie tylko dla niej.
To właśnie ta świadomość przede wszystkim popychała ją naprzód, sprawiając, że chciała biec tak szybko i długo, jak tylko miało się to okazać możliwe. Wciąż drżała, w niemalże spazmatyczny sposób chwytając oddech i mając wrażenie, że niewiele brakuje, by jej ciało rozpadło się na kawałeczki. Palenie w płucach coraz bardziej dawało się kobiecie we znaki, zresztą tak jak i chłód oraz niebotyczne zmęczenie, które wciąż odczuwała. Pragnęła osunąć się na ziemię, zwinąć w kłębek i więcej nie wstawać, ale nie mogła tego zrobić, niezależnie od tego, jak kuszącą perspektywą wydawało się czekanie na śmierć. Gdyby nie sytuacja, pewnie bez chwili wahania by tak postąpiła, mając serdecznie dość uciekania i ciągłego terroru.
Sęk w tym, że nie mogła. Wiedziała o tym doskonale, a jakby tego było mało, w przeświadczeniu o konieczności ucieczki niezmiennie utwierdzały ją raz po raz powtarzające się, niespokojne ruchy zawiniątka, które trzymała w ramionach. To właśnie dlatego musiała uciekać, aż nazbyt świadoma, co takiego wydarzyłoby się, gdyby została. Nie pojmowała jakim cudem nikt do tej pory nie zorientował się, że mogłaby opuścić swój pokój, a tym bardziej, że ostatnie godziny spędziła w jednej z opustoszałych komnat, dosłownie zwijając się z bólu, ale to nie miało znaczenia. Teraz liczyło się tylko i wyłącznie jej dziecko – wyczekany syn, który był zarazem prawdziwym przekleństwem, jak i największym szczęściem, jakie mogło ją spotkać. Gdyby nie on, zdecydowanie nie znalazłaby się tutaj, a ostatnich miesięcy nie spędziłaby drżąc o życie swoje i rozwijającej się pod jej sercem istoty, ale nie potrafiła zmusić się do żałowania którejkolwiek z podjętych w przeszłości decyzji.
Napięła stopniowo odmawiające posłuszeństwa mięśnie, nie wyobrażając sobie, że miałaby akurat teraz się poddać. Nie miała pojęcia, dlaczego wciąż była w stanie utrzymać się na nogach, ale to również nie miało znaczenia. Chciała biec, najlepiej tak szybko, jak tylko miało być to możliwe i pomimo świadomości, że z perspektywy zamieszkujących to miejsce istot, z równym powodzeniem mogłaby się cofać. Była tylko słabym, marnym człowiekiem, który przeżył tyle czasu tylko i wyłącznie dzięki odrobinie szczęścia, o ile tym mianem można było określić sytuację, w której się znalazła. Chwilami miała wrażenie, że śmierć zdecydowanie nie byłaby taka zła, a jednak teraz, kiedy ta dosłownie wyciągała po nią ramiona, pragnęła zrobić wszystko, byleby opóźnić jej przyjście.
– Ojcze Nasz, któryś jest w niebie… – wyszeptała i coś ścisnęło ją w gardle. Nie mogła pozwolić sobie na płacz, zresztą i tak ledwo mówiła przez zmęczenie porodem i powstrzymywanie krzyków. W głowie miała wyłącznie myśl o tym, że musiała biec; bezustannie posuwać się naprzód, nawet gdyby to miało skończyć się tym, że będzie musiała się czołgać. – Ty albo litościwa bogini, do której wszyscy się modlą… Skoro wzięłaś pod swoją opiekę dzieci nocy, w tym największe potwory, jakie chodzą po tym świecie, dlaczego nie zlitujesz się nade mną i moim dzieckiem? Moje dziecko…
Zamilkła, czując, że coś w tych słowach sprawia jej niemalże fizyczny ból. Wiedziała, że to nie może skończyć się dobrze i że liczyła na cud, który nigdy nie nadejdzie. Od samego początku żyła mrzonkami, dążąc do czegoś, co nie miało prawa się ziścić. To nie był pierwszy raz, ale po tym, jak przez krótką chwilę wszystko wydawało się układać, naprawdę chciała wierzyć, że tak będzie już zawsze. Przez ostatnie miesiące była naprawdę szczęśliwa, zaś to, co działo się teraz, wydawało się nic nieznaczącą ceną za tych kilka ulotnych chwil szczęścia, które pragnęła zabrać ze sobą do grobu.
Gdyby ktoś zapytał ją, czy chciałaby cofnąć czas i sprawić, żeby wszystko potoczyło się inaczej, kosztem miłości życia i nowo narodzonego dziecka, które trzymała w ramionach, zaprzeczyłaby. Wszystko było tego warte, z kolei jej syn…
Ach, dla niego walczyła. On jeden musiał żyć.
Poczuła wilgoć na policzkach, ale z uporem omawiała przyjęcia do wiadomości tego, że mogłaby płakać. Nie teraz. To zresztą nie miało najmniejszego nawet znaczenia, chociaż tracenie energii na rozpacz zdecydowanie nie miało racji bytu. Musiała się skoncentrować i biec, przynajmniej do czasu aż…
Nie, nie chciała o tym myśleć.
Zesztywniała, kiedy gdzieś za plecami usłyszała przeszywające, wilcze wycie. Zorientowali się i nie miała co do tego wątpliwości. Co więcej, chociaż doskonale wiedziała, że prędzej czy później do tego dojdzie, przez krótką chwilę poczuła się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył ją w już i tak obolały brzuch. Teoretycznie była na to gotowa, ale prawda była o wiele bardziej złożona, przynajmniej z jej perspektywy. Nie, na to zdecydowanie nie dało się ot tak przygotować, co rozumiała zwłaszcza teraz. Mogła udawać, że pogodziła się z losem i każdą ewentualnością, którą niosło ze sobą to, co właśnie próbowała zrobić, ale to było kłamstwo.
Usłyszała cichy, zdławiony jęk i zrozumiała, że wyrwał się z jej gardła. Mimo wszystko nie zatrzymała się, chociaż wszelakie znaki na ziemi i niebie sugerowały, że jej wysiłek nie ma sensu. Mogła tylko zgadywać, jakiej kary powinna oczekiwać po wszystkim, co miało miejsce i co zrobiła teraz, ale nie chciała. Ludzka natura bywała zadziwiająca, zwłaszcza w sytuacji zagrożenia, kiedy w grę wchodziło przeżycie. Oczywiście, chciała żyć, jednak to pragnienie i tak zeszło gdzieś na dalszy plan, wyparte przez coś zupełnie innego i po stokroć silniejszego – a więc troskę, która wypełniała ją całą właściwie od chwili, w której pierwszy raz wzięła w ramiona swoje dziecko. Jeśli nie ona, ono musiało przeżyć, poza tym…
– Ophelio…!

Aż zachłystnęła się powietrzem, w następnej sekundzie prostując się niczym struna i otwierając oczy. Krzyknęła, kiedy czyjeś dłonie zacisnęły się na jej ramionach, zaraz też stanowczym ruchem spróbowała odepchnąć od siebie ewentualnego przeciwnika. Trzęsła się, przed oczami wciąż mając scenę, która zaledwie chwilę wcześniej rozegrała się w jej umyśle – i która przez krótką chwilę naprawdę była jej częścią. Przecież wyraźnie czuła chłód nocy, kiedy biegła przed siebie, raz po raz napinając mięśnie i…
– Beatrycze.
Wypuściła powietrze ze świstem, wciąż oszołomiona. Znajomy głos doszedł do niej jakby z oddali, przez co nie od razu zdecydowała się skoncentrować wzrok na twarzy klęczącego przy niej mężczyzny. Lawrence znajdował się dosłownie na wyciągnięcie ręki, co najmniej zdenerwowany, chociaż i to w pełni nie oddawało targających nim emocji. Wyraźnie ulżyło mu, kiedy w końcu skupiła na nim wzrok i przestała się szarpać, w następnej sekundzie pozwalając, żeby wziął ją w ramiona… Czy też raczej samoistnie przesuwając się w taki sposób, by nie miał innego wyboru, jak tylko przygarnąć ją do siebie.
Wyczuła, że zesztywniał, dopiero po dłuższej chwili zaczynając nad sobą panować. Była w stanie wyczuć zarówno jego zdenerwowanie, jak i wyraźne napięcie, chociaż wyraźnie się uspokoił, kiedy nabrał pewności, że zdawała sobie sprawę z tego, co działo się wokół niej. To wciąż pozostawało dość naciąganą teorią, tym bardziej, że w głowie miała mętlik, a wszystko mieszało się ze sobą, sprawiając, że już niczego nie była tak naprawdę pewna, ale to nie miało znaczenie. Wiedziała, że musi się uspokoić i przynajmniej spróbować zebrać myśli, ale to również okazało się o wiele trudniejsze, niż mogłaby przypuszczać.
Z opóźnieniem uprzytomniła sobie, że siedziała na podłodze, tuż obok łóżka Jocelyne, chociaż za żadne skarby nie potrafiła sobie przypomnieć, w którym momencie wylądowała w tak dziwnej pozycji. Kątem oka zauważyła wyraźnie przerażoną twarz Joce, nerwowo obserwującą sytuację. Cokolwiek się wydarzyło, musiało trwać zaledwie kilka sekund albo minut, skoro dziewczyna co najwyżej zdążyła wezwać pomoc, a jednak…
– Co się stało? – usłyszała i to wystarczyło, żeby na powrót skoncentrowała wzrok na twarzy Lawrence’a. Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że aż zawirowało jej w głowie, chociaż to równie dobrze mogło mieć związek z wciąż towarzyszącym jej oszołomieniem. – Krzyczałaś, poza tym…
Jedynie potrząsnęła głową, tym samym nakazując mu milczenie. Nie sądziła, że w ogóle usłucha, a jednak posłusznie zamilkł, już tylko obserwując ją niespokojnie, kiedy próbowała nad sobą zapanować. Mimowolnie wzdrygnęła się, gdy lodowate ramiona wampira bez jakiegokolwiek ostrzeżenia owinęły się wokół jej talii, a L. porwał ją na ręce, by chwilę później posadzić tuż obok Jocelyne, ale nie próbowała protestować. Wzrok wciąż koncentrowała na twarzy mężczyzny, myślami jednak była daleko, bezskutecznie próbując zrozumieć to, czego właśnie doświadczyła.
To było jak… wspomnienie, co w pierwszym odruchu sprawiło, że jej serce zabiło szybciej z podekscytowania. Czy to możliwe, żeby przypomniała sobie cokolwiek, co miało związek z jej przeszłością. Chciała tego, może nawet bardziej niż czegokolwiek innego na świecie, a jednak jakaś podpowiadała Beatrycze, że to nie było takie proste. Nie chodziło już nawet o to, że obrazy wydawały się zbyt odległe, zamazane i zawiłe, by mogła uznać je za sensowne, poza tym…
Och, przecież nie miała na imię Ophelia. A jednak wyraźnie słyszała właśnie to imię – do tej pory dźwięczało jej w uszach, dając się we znaki równie mocno, co i wspomnienie przenikliwego chłodu i strachu, który dopiero co czuła. Wciąż się trzęsła, co zresztą nie uszło uwadze Lawrence’a, bo ten odsunął się nieznacznie, próbując choć po części ułatwić jej dojście do siebie. Czuła, że obserwował ją w co najmniej zaniepokojony sposób, nie jako jedyny zresztą, ale chociaż chciała jakkolwiek go uspokoić, nie była w stanie wykrztusić z siebie choćby słowa.
Przynajmniej do czasu.
Poruszając się powoli, prawie jak we śnie, ostrożnie przeniosła dłoń na całkowicie płaski, pusty brzuch. W następnej sekundzie z jej ust padło ostatnie pytanie, które kiedykolwiek spodziewała się wypowiedzieć:
– Moje… Moje dziecko…?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa