Beatrycze
Zawahała się, przez dłuższą
chwilę zastanawiając nad tym, czy nie powinna się wycofać. Było coś
przenikliwego w ciszy, która zapadła tak nagle, wydając się dość jednoznacznie
świadczyć o tym, że Jocelyne wolała zostać sama. Beatrycze nerwowo napięła
mięśnie, wciąż nasłuchując i próbując ocenić, czego tak naprawdę powinna
się spodziewać. Wiedziała, co potrafi ta dziewczyna, więc perspektywa mówienia
do siebie nie wydawała się czymś aż tak szokującym, a jednak…
– Tak? –
Mimo wszystko jej ulżyło, kiedy usłyszała znajomy, wciąż odrobinę drżący głos.
Wrażenie było takie, jakby najmłodsza z Licavolich wciąż jeszcze nie do
końca panowała nad nerwami, wyraźnie w czymś wzburzona. – Zaraz przyjdę,
ale…
– To ja –
przerwała pośpiesznie Beatrycze. – Mogę wejść?
Po drugiej
stronie po raz kolejny na dłuższą chwilę zapanowała cisza.
– Jasne.
Po tonie
Joce trudno było stwierdzić, czy naprawdę miała na to ochotę. Beatrycze zacisnęła
palce na klamce, ostatecznie wślizgując się do środka, by nie dać sobie czasu
na wątpliwości. Krótko rozejrzała się dookoła, do ostatniej chwili spodziewając
się zobaczyć w sypialni kogoś prócz drobnej pół-wampirzycy, szybko jednak
przekonała się, że jak najbardziej nie ma na co liczyć.
Jocelyne
siedziała na łóżku, milcząca i wyraźnie podenerwowana. Po wyrazie jej
twarzy Beatrycze z miejsca zorientowała się, że dziewczyna albo płakała,
albo przynajmniej była tego bliska. W pierwszym odruchu zapragnęła powiedzieć
coś, co zabrzmiałoby choć odrobinę pociesznie albo od razu otoczyć Joce
ramionami, jednak ostatecznie zdołała się powstrzymać. Prościej było milczeć i udawać,
że nic godnego uwagi nie miało miejsca, przynajmniej do czasu, kiedy pół-wampirzyca
sama nie zdecydowałaby się na zwierzenia.
– Wszystko w porządku?
– zapytała z opóźnieniem Beatrycze, ostrożnie dobierając słowa. – Mam na
myśli…
– Nic mi
nie jest – usłyszała w odpowiedzi.
W tonie
Joce było coś niemal desperackiego, jakby sama również pragnęła uwierzyć w to,
co mówiła. Od samego początku wydawała się drobna i krucha, ale w tamtej
chwili wrażenie to dodatkowo się pogłębiło. W efekcie Beatrycze nie miała
wątpliwości co do tego, dlaczego wszyscy w większości przypadków
traktowali dziewczynę jak dziecko, poddając się instynktom opiekuńczym. Sama
doświadczała dokładnie tego samego, mimowolnie zastanawiając się nad tym, co i dlaczego
powinna powiedzieć, żeby zostało odebrane właściwie.
– Chciałam
cię zobaczyć – powiedziała w końcu, staranie dobierając słowa. – Mogę wyjść,
jeśli chcesz posiedzieć sama, ale… Chyba po prostu się stęskniłam.
Cóż, jakby
nie patrzeć to nie było kłamstwem. Tak przynajmniej sądziła, chwilami samej
sobie nie potrafiąc wytłumaczyć, czego tak naprawdę chciała. W głowie
wciąż miała mętlik i choć rozmowa z Carlisle’m w znacznym
stopniu rozjaśniła sytuację, Beatrycze wciąż nie miała pewności, czego tak
naprawdę powinna się spodziewać.
– Nie, nie…
To znaczy… – Joce zamilkła, po czym ze świstem wypuściła powietrze. Jasne włosy
opadły jej na twarz, kiedy spuściła wzrok, wyraźnie czymś przygnębiona. Trycze
czekała, w duchu odliczając kolejne sekundy i nie próbując na
dziewczynę naciskać. To nie miało sensu, o czym sama zdążyła się
przekonać, za każdym razem czując się niemalże osaczoną, kiedy ktoś próbował
zadawać jej pytania, na które nie chciała albo nie potrafiła odpowiedzieć. –
Chcę, żebyś została. Po prostu… nie mam nastroju.
Kłamała, a przynajmniej
nie mówiła całej prawdy, ale to nie miało dla kobiety znaczenia. Z wolna
podeszła bliżej, kiedy zaś nie doczekała się choćby cienia protestu, ostrożnie
przysiadła na łóżku, zajmując miejsce u boku Jocelyne. Wyczuła, że dziewczyna
obserwowała ją z wyraźną rezerwą, początkowo wydając się nad czymś
zastanawiać, by w następnej sekundzie przesunąć się bliżej. W następnej
sekundzie jak gdyby nigdy nic wtuliła się w Beatrycze, pozwalając, żeby ta
przygarnęła ją do siebie. Machinalnie wplotła palce w blond loczki,
próbując stwierdzić, co tak naprawdę czuła. Zdecydowanie nie miała wprawy w pocieszaniu,
przez większość czasu również traktowana tak, jakby była dzieckiem, ale chciała
przynajmniej spróbować. Była kobietą, tak? Skoro tak, przynajmniej teoretycznie
powinna pewne rzeczy potrafić, tym bardziej, że natura dawała jej możliwość
bycia matką. Zdecydowanie nie wyobrażała sobie, że mogłaby zająć podobną
pozycję, a jednak kiedy zaczęła się nad tym zastanawiać, doszła do
wniosku, że gdyby przyszło co do czego, nie miałaby nic przeciwko.
Zabawne,
myślała o dzieciach. Dlaczego w jakiś niepojęty sposób myśl o macierzyństwie
napawała ją smutkiem…?
– Wiem o Layli
– powiedziała cicho, raz po raz przeczesując włosy Joce palcami. Chciała zająć
czymś ręce i umysły, nie zamierzając po raz kolejny zadręczać się
głupstwami. – Na pewno się martwisz, ale… wszystko będzie w porządku – zapewniła,
mając wrażenie, że w rzeczywistości jest na dobrej drodze, żeby
ostatecznie się pogrążyć.
– Za każdym
razem wierzymy, że będzie dobrze – mruknęła Jocelyne.
Coś w jej
tonie dało Beatrycze do zrozumienia, że nie tylko nieobecność ciotki dręczyła
dziewczynę. Z wahaniem zmierzyła ją wzrokiem, niezdolna do wyciągnięcia jakichkolwiek
sensownych wniosków, tym bardziej, że jasne włosy skutecznie osłaniały twarz
Joce. Czuła, że mała drży niespokojnie, ale za żadne skarby nie była w stanie
stwierdzić, czego to mogło dotyczyć. W pamięci wciąż miała to, jak bardzo
wymęczona wydawała się, kiedy jeszcze byli w Londynie, a Jocelyne
większość czasu spędzała śpiąc. Teraz też wyglądała marnie, co z miejsca
Beatrycze zmartwiło, sprawiając, że ta tym bardziej zapragnęła zrobić coś, co
okazałoby się choć odrobinę praktyczne.
– Dobrze
się czujesz? – zaryzykowała, a Joce jedynie potrząsnęła głową.
– Ostatnio…
dużo się dzieje. Sama wspomniałaś, że martwię się o Laylę, zresztą…
– Co
takiego?
Dziewczyna
nerwowo zacisnęła usta.
– Chyba
wolałabym o tym nie mówić – przyznała po chwili wahania.
Beatrycze
skinęła głową, chcąc nie chcąc decydując się wycofać. W zamian już po
prostu siedziała, pozwalając Joce tulić się do siebie i mając wrażenie, że
niewiele brakowało, żeby ta zdołała się rozluźnić i jednak zasnąć. Pokłóciła się z kimś?, przeszło jej
przez myśl, bo to wydawało się najsensowniejsze. Przecież wyraźnie słyszała, że
dziewczyna z kimś rozmawiała, wyraźnie podenerwowana. Mogła tylko
zgadywać, kto aż do tego stopnia wytrącił ją z równowagi, zresztą i tak
nie miała szans się dowiedzieć. Miała wrażenie, że Jocelyne tak naprawdę
potrzebowała matki, o ile w ogóle miała w panach komukolwiek się
zwierzać.
Zawahała
się, przez krótką chwilę chętna zaproponować, że zawoła Renesmee. O ile
czegoś nie pomieszała, Carlisle wspominał, że pół-wampirzyca wciąż była tutaj,
więc dość prawdopodobnym wydawało się, że znajdowała się gdzieś w domu.
Gdyby tylko zaszła taka potrzeba…
A potem
wyczuła, że oddech Jocelyne zwalnia, a ta już praktycznie śpi w jej
ramionach. Beatrycze westchnęła cicho, znacznie uspokojona, zwłaszcza kiedy
przekonała się, że dziewczyna wygląda na o wiele spokojniejszą. Cokolwiek
się działo, najwyraźniej potrzebowała snu, co zresztą nie wydawało się aż takie
dziwne. Była pewna, że gdyby sama raz po raz nie wracała do tego dziwnego,
odległego domu, wtedy też przy każdej możliwej okazji uciekałaby właśnie w ten
sposób, gdyby problemy stały się zbyt trudne do zaakceptowania.
Raz jeszcze
zlustrowała wzrokiem bladą twarz pół-wampirzycy, po czym bardzo ostrożnie odsunęła
ją od siebie, próbując ułożyć na łóżku. Zawahała się, niepewnie ponosząc i próbując
stwierdzić, czy zostawienie Joce samej będzie dobrym pomysłem. Wyglądała na
spokojną, poza tym nawet nie drgnęła, kiedy dotychczas obejmujące ją ramiona
zniknęły, a ona wylądowała na materacu. Beatrycze uśmiechnęła się blado,
po czym na chwilę jeszcze nachyliła się, żeby odgarnąć Jocelyne niesforny
kosmyk włosów z twarzy. Tkwiła tuż obok, wpatrując się w ułożoną na
łóżku dziewczynę i nie mogąc pozbyć się wrażenia, że w przeszłości
już to robiła, wielokrotnie czuwając nad jej snem. To nie miało sensu,
przynajmniej teoretycznie, a jednak…
Potrząsnęła
głową, żeby łatwiej się skoncentrować. Zaraz po tym – poniekąd po to, żeby mieć
szansę nad sobą zapanować, ale przede wszystkim z troski – wyciągnęła rękę,
próbując pochwycić skraj porzuconej na brzegu łóżka kołdry, by móc zarzucić ją
na Jocelyne. Wkrótce po tym planowała wyjść, ale w ostatniej chwili
powstrzymała się, zaintrygowana niepozornym drobiazgiem, który z jakiegoś
powodu przykuł jej uwagę. To było niczym impuls, którego w żaden sposób
nie potrafiła wytłumaczyć, nagle po prostu zamierając i z zaciekawieniem
spoglądając na cieniutką, obitą skórą książeczkę, wystającą spod poduszki Joce.
Powiodła
wzrokiem dookoła, przez krótką chwilę gotowa przysiąc, że ktoś ją obserwuje.
Pomijając ją i śpiąca dziewczynę, sypialnia była opustoszała, to jednak
wcale kobiety nie uspokoiło. Wciąż dziwnie spięta, poruszając się przy tym
trochę jak w transie, z wolna nachyliła się, by móc wyjąć to, co
ostatecznie zidentyfikowała jako notes albo… pamiętnik. Zawahała się, w zamyśleniu
przesuwając palcem po zapisanych drobnym pismem słowach i mając poczucie,
że właśnie robiła coś, czego nie powinna. Jeśli to był pamiętnik Joce, nie
powinna go ruszać, poza tym…
Nie miała
szansy, żeby choćby spróbować dokończyć myśl. Zachwiała się niebezpiecznie,
kiedy bez wyraźnego powodu zawirowało jej w głowie. Musiała usiąść, nie
chcąc ryzykować upadku i wciąż w niemalże kurczowy sposób ściskając
książeczkę, zupełnie jakby upuszczenie jej mogło doprowadzić do czegoś co
najmniej niedobrego.
W następnej
sekundzie Beatrycze pociemniało przed oczami, a otaczająca ją rzeczywistość
po prostu się rozpadła.
Biegła przed siebie, chociaż brakowało jej tchu. Adrenalina niezmiennie
popychała ją naprzód, tak jak i przybierające na sile poczucie niepokoju,
którego w żaden sposób nie potrafiła opanować. Z uporem posuwała się
naprzód, ignorując palenie w płucach i przybierające na sile poczucie
chłodu, tym intensywniejsze przez wzgląd na niską temperaturę. Widziała
wyłącznie biel zalegającego na ziemi śniegu oraz uschnięte, tymczasowo uśpione
krzewy róż, które zawsze tak bardzo lubiła. Chociaż to miejsce nigdy nie było
dla niej domem, tym razem miała poczucie, że musi opuścić je raz na zawsze,
jeśli nie chciała ryzykować, że ostatecznie zostanie jej grobem.
Och, nie tylko dla niej.
To właśnie ta świadomość przede wszystkim
popychała ją naprzód, sprawiając, że chciała biec tak szybko i długo, jak
tylko miało się to okazać możliwe. Wciąż drżała, w niemalże spazmatyczny
sposób chwytając oddech i mając wrażenie, że niewiele brakuje, by jej
ciało rozpadło się na kawałeczki. Palenie w płucach coraz bardziej dawało
się kobiecie we znaki, zresztą tak jak i chłód oraz niebotyczne zmęczenie,
które wciąż odczuwała. Pragnęła osunąć się na ziemię, zwinąć w kłębek i więcej
nie wstawać, ale nie mogła tego zrobić, niezależnie od tego, jak kuszącą
perspektywą wydawało się czekanie na śmierć. Gdyby nie sytuacja, pewnie bez
chwili wahania by tak postąpiła, mając serdecznie dość uciekania i ciągłego
terroru.
Sęk w tym, że nie mogła. Wiedziała o tym
doskonale, a jakby tego było mało, w przeświadczeniu o konieczności
ucieczki niezmiennie utwierdzały ją raz po raz powtarzające się, niespokojne ruchy
zawiniątka, które trzymała w ramionach. To właśnie dlatego musiała
uciekać, aż nazbyt świadoma, co takiego wydarzyłoby się, gdyby została. Nie
pojmowała jakim cudem nikt do tej pory nie zorientował się, że mogłaby opuścić
swój pokój, a tym bardziej, że ostatnie godziny spędziła w jednej z opustoszałych
komnat, dosłownie zwijając się z bólu, ale to nie miało znaczenia. Teraz
liczyło się tylko i wyłącznie jej dziecko – wyczekany syn, który był
zarazem prawdziwym przekleństwem, jak i największym szczęściem, jakie
mogło ją spotkać. Gdyby nie on, zdecydowanie nie znalazłaby się tutaj, a ostatnich
miesięcy nie spędziłaby drżąc o życie swoje i rozwijającej się pod
jej sercem istoty, ale nie potrafiła zmusić się do żałowania którejkolwiek z podjętych
w przeszłości decyzji.
Napięła stopniowo odmawiające posłuszeństwa
mięśnie, nie wyobrażając sobie, że miałaby akurat teraz się poddać. Nie miała
pojęcia, dlaczego wciąż była w stanie utrzymać się na nogach, ale to
również nie miało znaczenia. Chciała biec, najlepiej tak szybko, jak tylko
miało być to możliwe i pomimo świadomości, że z perspektywy
zamieszkujących to miejsce istot, z równym powodzeniem mogłaby się cofać.
Była tylko słabym, marnym człowiekiem, który przeżył tyle czasu tylko i wyłącznie
dzięki odrobinie szczęścia, o ile tym mianem można było określić sytuację,
w której się znalazła. Chwilami miała wrażenie, że śmierć zdecydowanie nie
byłaby taka zła, a jednak teraz, kiedy ta dosłownie wyciągała po nią ramiona,
pragnęła zrobić wszystko, byleby opóźnić jej przyjście.
– Ojcze Nasz, któryś jest w niebie… –
wyszeptała i coś ścisnęło ją w gardle. Nie mogła pozwolić sobie na
płacz, zresztą i tak ledwo mówiła przez zmęczenie porodem i powstrzymywanie
krzyków. W głowie miała wyłącznie myśl o tym, że musiała biec;
bezustannie posuwać się naprzód, nawet gdyby to miało skończyć się tym, że będzie
musiała się czołgać. – Ty albo litościwa bogini, do której wszyscy się modlą…
Skoro wzięłaś pod swoją opiekę dzieci nocy, w tym największe potwory,
jakie chodzą po tym świecie, dlaczego nie zlitujesz się nade mną i moim
dzieckiem? Moje dziecko…
Zamilkła, czując, że coś w tych słowach
sprawia jej niemalże fizyczny ból. Wiedziała, że to nie może skończyć się
dobrze i że liczyła na cud, który nigdy nie nadejdzie. Od samego początku
żyła mrzonkami, dążąc do czegoś, co nie miało prawa się ziścić. To nie był
pierwszy raz, ale po tym, jak przez krótką chwilę wszystko wydawało się
układać, naprawdę chciała wierzyć, że tak będzie już zawsze. Przez ostatnie
miesiące była naprawdę szczęśliwa, zaś to, co działo się teraz, wydawało się
nic nieznaczącą ceną za tych kilka ulotnych chwil szczęścia, które pragnęła
zabrać ze sobą do grobu.
Gdyby ktoś zapytał ją, czy chciałaby cofnąć
czas i sprawić, żeby wszystko potoczyło się inaczej, kosztem miłości życia
i nowo narodzonego dziecka, które trzymała w ramionach,
zaprzeczyłaby. Wszystko było tego warte, z kolei jej syn…
Ach, dla niego walczyła. On jeden musiał
żyć.
Poczuła wilgoć na policzkach, ale z uporem
omawiała przyjęcia do wiadomości tego, że mogłaby płakać. Nie teraz. To zresztą
nie miało najmniejszego nawet znaczenia, chociaż tracenie energii na rozpacz
zdecydowanie nie miało racji bytu. Musiała się skoncentrować i biec,
przynajmniej do czasu aż…
Nie, nie chciała o tym myśleć.
Zesztywniała, kiedy gdzieś za plecami
usłyszała przeszywające, wilcze wycie. Zorientowali się i nie miała co do
tego wątpliwości. Co więcej, chociaż doskonale wiedziała, że prędzej czy
później do tego dojdzie, przez krótką chwilę poczuła się tak, jakby ktoś z całej
siły uderzył ją w już i tak obolały brzuch. Teoretycznie była na to
gotowa, ale prawda była o wiele bardziej złożona, przynajmniej z jej
perspektywy. Nie, na to zdecydowanie nie dało się ot tak przygotować, co rozumiała
zwłaszcza teraz. Mogła udawać, że pogodziła się z losem i każdą
ewentualnością, którą niosło ze sobą to, co właśnie próbowała zrobić, ale to
było kłamstwo.
Usłyszała cichy, zdławiony jęk i zrozumiała,
że wyrwał się z jej gardła. Mimo wszystko nie zatrzymała się, chociaż
wszelakie znaki na ziemi i niebie sugerowały, że jej wysiłek nie ma sensu.
Mogła tylko zgadywać, jakiej kary powinna oczekiwać po wszystkim, co miało miejsce
i co zrobiła teraz, ale nie chciała. Ludzka natura bywała zadziwiająca,
zwłaszcza w sytuacji zagrożenia, kiedy w grę wchodziło przeżycie.
Oczywiście, chciała żyć, jednak to pragnienie i tak zeszło gdzieś na
dalszy plan, wyparte przez coś zupełnie innego i po stokroć silniejszego –
a więc troskę, która wypełniała ją całą właściwie od chwili, w której
pierwszy raz wzięła w ramiona swoje dziecko. Jeśli nie ona, ono musiało
przeżyć, poza tym…
– Ophelio…!
Aż zachłystnęła się powietrzem,
w następnej sekundzie prostując się niczym struna i otwierając oczy.
Krzyknęła, kiedy czyjeś dłonie zacisnęły się na jej ramionach, zaraz też
stanowczym ruchem spróbowała odepchnąć od siebie ewentualnego przeciwnika.
Trzęsła się, przed oczami wciąż mając scenę, która zaledwie chwilę wcześniej
rozegrała się w jej umyśle – i która przez krótką chwilę naprawdę
była jej częścią. Przecież wyraźnie czuła chłód nocy, kiedy biegła przed
siebie, raz po raz napinając mięśnie i…
–
Beatrycze.
Wypuściła
powietrze ze świstem, wciąż oszołomiona. Znajomy głos doszedł do niej jakby z oddali,
przez co nie od razu zdecydowała się skoncentrować wzrok na twarzy klęczącego
przy niej mężczyzny. Lawrence znajdował się dosłownie na wyciągnięcie ręki, co
najmniej zdenerwowany, chociaż i to w pełni nie oddawało targających
nim emocji. Wyraźnie ulżyło mu, kiedy w końcu skupiła na nim wzrok i przestała
się szarpać, w następnej sekundzie pozwalając, żeby wziął ją w ramiona…
Czy też raczej samoistnie przesuwając się w taki sposób, by nie miał
innego wyboru, jak tylko przygarnąć ją do siebie.
Wyczuła, że
zesztywniał, dopiero po dłuższej chwili zaczynając nad sobą panować. Była w stanie
wyczuć zarówno jego zdenerwowanie, jak i wyraźne napięcie, chociaż
wyraźnie się uspokoił, kiedy nabrał pewności, że zdawała sobie sprawę z tego,
co działo się wokół niej. To wciąż pozostawało dość naciąganą teorią, tym
bardziej, że w głowie miała mętlik, a wszystko mieszało się ze sobą,
sprawiając, że już niczego nie była tak naprawdę pewna, ale to nie miało
znaczenie. Wiedziała, że musi się uspokoić i przynajmniej spróbować zebrać
myśli, ale to również okazało się o wiele trudniejsze, niż mogłaby
przypuszczać.
Z opóźnieniem
uprzytomniła sobie, że siedziała na podłodze, tuż obok łóżka Jocelyne, chociaż
za żadne skarby nie potrafiła sobie przypomnieć, w którym momencie
wylądowała w tak dziwnej pozycji. Kątem oka zauważyła wyraźnie przerażoną
twarz Joce, nerwowo obserwującą sytuację. Cokolwiek się wydarzyło, musiało
trwać zaledwie kilka sekund albo minut, skoro dziewczyna co najwyżej zdążyła
wezwać pomoc, a jednak…
– Co się
stało? – usłyszała i to wystarczyło, żeby na powrót skoncentrowała wzrok
na twarzy Lawrence’a. Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że aż
zawirowało jej w głowie, chociaż to równie dobrze mogło mieć związek z wciąż
towarzyszącym jej oszołomieniem. – Krzyczałaś, poza tym…
Jedynie
potrząsnęła głową, tym samym nakazując mu milczenie. Nie sądziła, że w ogóle
usłucha, a jednak posłusznie zamilkł, już tylko obserwując ją
niespokojnie, kiedy próbowała nad sobą zapanować. Mimowolnie wzdrygnęła się,
gdy lodowate ramiona wampira bez jakiegokolwiek ostrzeżenia owinęły się wokół
jej talii, a L. porwał ją na ręce, by chwilę później posadzić tuż obok
Jocelyne, ale nie próbowała protestować. Wzrok wciąż koncentrowała na twarzy mężczyzny,
myślami jednak była daleko, bezskutecznie próbując zrozumieć to, czego właśnie
doświadczyła.
To było
jak… wspomnienie, co w pierwszym odruchu sprawiło, że jej serce zabiło
szybciej z podekscytowania. Czy to możliwe, żeby przypomniała sobie
cokolwiek, co miało związek z jej przeszłością. Chciała tego, może nawet
bardziej niż czegokolwiek innego na świecie, a jednak jakaś podpowiadała
Beatrycze, że to nie było takie proste. Nie chodziło już nawet o to, że
obrazy wydawały się zbyt odległe, zamazane i zawiłe, by mogła uznać je za
sensowne, poza tym…
Och, przecież
nie miała na imię Ophelia. A jednak wyraźnie słyszała właśnie to imię – do
tej pory dźwięczało jej w uszach, dając się we znaki równie mocno, co i wspomnienie
przenikliwego chłodu i strachu, który dopiero co czuła. Wciąż się trzęsła,
co zresztą nie uszło uwadze Lawrence’a, bo ten odsunął się nieznacznie,
próbując choć po części ułatwić jej dojście do siebie. Czuła, że obserwował ją w co
najmniej zaniepokojony sposób, nie jako jedyny zresztą, ale chociaż chciała
jakkolwiek go uspokoić, nie była w stanie wykrztusić z siebie choćby
słowa.
Przynajmniej
do czasu.
Poruszając
się powoli, prawie jak we śnie, ostrożnie przeniosła dłoń na całkowicie płaski,
pusty brzuch. W następnej sekundzie z jej ust padło ostatnie pytanie,
które kiedykolwiek spodziewała się wypowiedzieć:
– Moje… Moje
dziecko…?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz