Renesmee
Wszystko szło nie tak. Byłam
tego świadoma od chwili, w której do domu dosłownie wparował Damien,
sprawiając wrażenie kogoś co najmniej wytrąconego z równowagi. Znałam go
wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że nie łatwo doprowadzić go do takiego
stanu, co z kolei znaczyło, że bez wątpienia wydarzyło się coś złego.
– Liz? –
zapytałam w pierwszym odruchu, bo to wydało mi się najbardziej sensowne.
Równie blado wyglądał w dniu balu, kiedy całą grupą uciekli z liceum
przed grupą gotowych kogoś skrzywdzić wampirów.
Jedynie
potrząsnął głową, to jednak wcale mnie nie uspokoiło. Słusznie, tym bardziej,
że od tamtej chwili wszystko zaczęło dziać się szybko. Uczucie déjà vu miało w sobie coś
oszałamiającego, chociaż tym razem mieliśmy przynajmniej pewność, że nikomu nic
się nie stało. Cóż, teoretycznie, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że nikt nie
został ugryziony. Nie miałam pojęcia, co z Cammy'm i Claire robiła
Beatrycze, ale to w tamtej chwili wydawało się najmniej istotne, skoro z tą
również nie było najgorzej. Chciałam przynajmniej spróbować w to uwierzyć,
poza tym…
Och, gdyby
to było takie proste!
Poruszenie
mnie nie zaskoczyło, tym bardziej, że na każdym kroku przekonywaliśmy się, że
robi się coraz gorzej. Niepewność była w tym wszystkim najbardziej
niebezpieczna, nie dając nam choćby cienia szansy na zorientowanie się w czym
rzecz. Jedno było pewne – ktoś wyraźnie nas nie lubił, ale to nadal niczego nie
tłumaczyło.
– Co
robimy? – zapytała spiętym tonem Rosalie, zadając jedno z kluczowych pytań.
Sama
również chciałam to wiedzieć, tak jak i reszta koncentrując wzrok na
Carlisle'u. Może to nie było uczciwie, ale w naturalny sposób to po nim
oczekiwałem jakiejś reakcji, zresztą tak jak i zwykle, kiedy mieliśmy
problem. Gabriela nie było, ale zamierzałam się z nim skontaktować tak
szybko, jak tylko miało być to możliwe. Problem w tym, że w pierwszej
kolejności należało skupić się na ważniejszych kwestiach, to jedynak wcale nie
musiało być takie proste. Co więcej, dobrze widziałam, że dziadek był co
najmniej skonsternowany od momentu, w którym padło imię Beatrycze, co
zresztą wcale nie było dziwne. Jasne, że się przejmował.
– Nie
jestem pewien – przyznał, a ja wypuściłam powietrze ze świstem.
Niekoniecznie takiej odpowiedzi się spodziewałam. – Nic im nie jest, tak? –
upewnił, spoglądając na Damiena.
– Cammy
twierdzi, że są bezpieczni. No i Claire ma obstawę, a to już coś –
wyjaśnił w pośpiechu. – Ale i tak mnie wystraszyli. Poza tym to nie jest normalne, ale… –
Chłopak zawahał się, po czym nieznacznie potrząsnął głową. – Martwi mnie to, że
musiałem zostawić Liz i Shannon same. Nie żeby wiedziały, że kręcę się w pobliżu
– dodał, a ja westchnęłam.
Miałam ochotę zapytać o jego relacje z dziewczyną,
ale to nie był odpowiedni moment na prowadzenie takiej rozmowy. Co prawda
wszystko wskazywało na to, że sytuacja wróciła do normy, przynajmniej
tymczasowo, ale wcale nie czułam się dzięki temu spokojniejsza. Wręcz
przeciwnie – naprawdę zaczynałam się bać, mimowolnie zastanawiając nad tym,
czego powinniśmy spodziewać się w następnej kolejności. W zasadzie
byłam skłonna uwierzyć dosłownie we wszystko, łącznie z atakiem na dom,
chociaż co najmniej szalonym wydawało się, że mała grupka wampirów mogłaby
pokusić się zaatakowanie nas wszystkich na raz.
Odrzuciłam od siebie niechciane myśli, próbując
skoncentrować się na tym, co najważniejsze. Raz jeszcze spojrzałam na Carlisle’a
pytająco, czekając na jakąkolwiek konkretną decyzję. Oczywistym wydawało się,
że powinniśmy w kilka osób wybrać się do La Push, chociaż zarazem nie była
pewna, czy to taki dobry pomysł. Oczywiście wiedziałam, że Jacob i reszta
najpewniej rozglądali się po okolicy, ale to wcale nie musiało być
wystarczające, by zapewnić wszystkim bezpieczeństwo. Bałam się, że jeśli zbyt
pochopnie podejmiemy działania, wtedy to będzie niczym prośba o ewentualne
nieszczęście, a to zdecydowanie nie wchodziło w grę. Niemniej gdyby okazało
się, że którykolwiek z tych wampirów wciąż kręcił się w pobliżu Forks…
– To wyślę Miriam. – Omal nie wyszłam z siebie,
kiedy panującą ciszę przerwał spokojny, melodyjny głos Rafaela. Chwilami wciąż nie dowierzałam
temu, że jak gdyby nigdy nic poruszał się po tym domu, nie mając względem nas
złych zamiarów. To wydawało się równie nienaturalne, co i jego obecność, a jednak…
No cóż, był tutaj, niczym cień podążając za Eleną. – Cokolwiek kryje się w tych
lasach, będzie w stanie to powstrzymać, zwłaszcza teraz, kiedy zaszło
słońce.
– Mówisz o masakrze na miarę tej, którą sam
urządziłeś w Volterze? – zapytała cicho Rosalie, dosłownie taksując demona
wzrokiem.
O dziwo, serafin tylko się uśmiechnął.
– Zadziwiające ujęcie sprawy, skoro tym razem w grę
wchodzą co najwyżej dwie osoby… – rzucił jakby od niechcenia, ale – co nie
uszło mojej uwadze – nie próbował protestować.
Rose otworzyła i zaraz zamknęła usta,
ostatecznie decydując się na milczenie. Sama mimowolnie się spięłam, nagle
zaniepokojona. Cieszyłam się, że przynajmniej Alessia i Jocelyne były w swoich
pokojach, zdecydowanie nie ufając demonowi na tyle, by pozwolić mu swobodnie
przebywać przy którejkolwiek z moich córek, zwłaszcza Joce. Fakt, że ten
jak gdyby nigdy nic był w stanie wyczuć przynajmniej najważniejszy przekaz
moich myśli, dodatkowo wszystko komplikował, wręcz zaczynając doprowadzać mnie
do szału. Nie chciałam, żeby to wyglądało w ten sposób, a jednak…
– To nie będzie konieczne – odezwał się pośpiesznie
Carlisle. Nie musiała na niego patrzeć, by zorientować się, że jego słowa
Rafaela zaniepokoiły w nie mniejszym stopniu, co i Rosalie albo mnie.
Dobrze wiedziałam, co takiego sądził o przemocy, z kolei Rafael… Cóż,
wystarczyło, żebym przypomniała sobie, co takiego faktycznie wydarzyło się w Volterze,
by utwierdzić się w przekonaniu, że tych dwóch diametralnie się od siebie
różniło. – Ja… pojadę z Damienem – zasugerował, ostrożnie dobierając słowa.
– Byłoby dobrze, gdyby Emmett zabrał się z nami, chociaż nie sądzę, żeby
nadal było tam niebezpiecznie. Załatwimy to tak szybko, jak tylko będzie możliwe
– zapewnił, chyba naprawdę wierząc, że to będzie takie proste.
– Też mogę pojechać – odezwałam się, nie
wyobrażając sobie, że kilka następnych godzin miałabym siedzieć i zastanawiać
nad tym, co się dzieje. – Lepiej znam rezerwat, poza tym…
– Zaczynam mieć wątpliwości, czy zorganizujecie się
przed wschodem słońca.
Mimowolnie napięłam mięśnie, słysząc znajomy głos.
Właściwie sama nie byłam pewna, jakim cudem w ogólnym zamieszaniu nie
zauważyłam Rufusa, tym bardziej, że wampir dosłownie zmaterializował się tuż za
moimi plecami. Już samo to wystarczyło, żebym poczuła się jeszcze bardziej
zaniepokojona, zwłaszcza, że doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, jak
reagował za każdym razem, kiedy coś zagrażało Claire. Co więcej dosłownie na
ułamek przed odwróceniem się w jego stronę, do głowy przyszło mi, że
najpewniej doskonale wiedział o czym rozmawialiśmy przez cały ten czas.
Tak czy inaczej, udawanie, że nic wartego uwagi nie miało miejsca zdecydowanie
nie wchodziło w grę.
Właściwie sama nie byłam pewna, czego powinnam się
spodziewać, tym bardziej, że nastroje tego wampira potrafiły zmieniać się ot
tak. W efekcie poraził mnie pozorny spokój, który ten okazywał, bo takie
zachowanie zdecydowanie do niego nie pasowało. Kiedy na dodatek zmierzył mnie
wzrokiem, wydając się zastanawiać nad tym czy rozsądniej będzie ciągnąc tę
farsę i zachować spokój, czy może od razu kogoś zabić, poczułam się
jeszcze bardziej niespokojna. Z dwojga złego wolałam Rufusa w morderczym
szale, niż bliżej nieokreślonym nastroju, który mógł doprowadzić do… Cóż,
dosłownie wszystkiego.
– Jakie to miłe, że w pierwszej kolejności to o mnie
pomyśleliście, kiedy okazało się, że coś złego mogło spotkać Claire. Nie trzeba
było – rzucił niemalże pogodnym tonem, nie szczędząc sobie sarkazmu.
– Rufusie… – westchnął Carlisle, ale naukowiec
tylko niecierpliwie machnął ręką, tym samym niejako ucinając jakiekolwiek
dyskusje.
– Idziemy – zadecydował, zwracając się bezpośrednio
do mnie. Wypuściłam powietrze ze świstem, bynajmniej nie zaskoczona, że to
mogłoby skończyć się w taki sposób. – I lepiej się pośpiesz,
dziewczyno. Tobie świt nie czyni różnicy, ale dla mnie mógłby być problematyczny.
Powiodłam wzrokiem dookoła, przy schodach
dostrzegając milczącą, wyraźnie spiętą Laylę. Kiedy nasze spojrzenia się
spotkały, dziewczyna jedynie wzruszyła ramionami, nawet nie próbując ingerować.
Ona też się martwiła, zresztą lepiej niż my wszyscy znała Rufusa, dobrze
wiedząc, w którym momencie najrozsądniejszym wyjściem będzie wycofanie się
i pozwolenie, żeby wampir działał według własnego uznania.
– To nie jest takie proste – odezwał się spiętym
tonem Carlisle. Miałam wrażenie, że wzmianka o Beatrycze wytrąciła go z równowagi,
tak jak i perspektywa wysłania do rezerwatu kogoś, kto z łatwością mógłby
stracić nad sobą kontrolę. – Od lat mamy z Quileutami pakt, poza tym… oni
niekoniecznie tolerując obecność nieśmiertelnych na swoich ziemiach.
Bezpieczniej będzie, jeśli zabierzemy się małą grupą i… – zaczął i chciał
dodać coś jeszcze, ale powstrzymał go pozbawiony wesołości, nieco drapieżny
uśmiech Rufusa.
– Nie wierzę, że muszę ci to tłumaczyć, skoro znamy
się tyle czasu, ale… Och, przecież wszyscy wiemy, że w tym momencie nie
pytam ani nie proszę o przyzwolenie – powiedział ze spokojem wampir. W następnej
sekundzie na powrót przeniósł wzrok na mnie. – Jeśli będę musiał, osobiście się
tam pofatyguję. I wierz mi, że bez problemu przejdę przez granicę, chociaż…
to mogłoby być niefortunne – przyznał, po czym wzruszył ramionami. – Ale na
całe szczęście mam przepustkę, czyż nie?
Wypuściłam powietrze ze świstem, aż nazbyt dobrze
wiedząc, że mówił o mnie. Co więcej, rozumiałam go, tak jak i ultimatum,
które właśnie nam stawiał. To było do Rufusa podobne, zresztą znałam go na
tyle, żeby wiedzieć, że jego reakcja mimo wszystko była zadziwiająco wręcz
łagodna.
– Przecież Claire nic nie jest – wtrącił spiętym
tonem Edward. – Damien dopiero co to powiedział. Sytuacja jest opanowana, ale…
– Więc jestem spokojny – przerwał mu z wyraźnym
rozdrażnieniem Rufus. – Przynajmniej na razie. Na tę chwilę nie zamierzam
zmniejszać lokalnej populacji zmiennokształtnych, więc sobie darujcie… Tylko
pod warunkiem, że Claire faktycznie jest tak bezpieczna, jak wszyscy próbujecie
mi tutaj wciskać. Jeśli tak, tym bardziej nie widzę problemu.
Tym razem nikt się nie odezwał, tym bardziej, że
logice jego argumentów nie dało się niczego zarzucić. To właśnie był problem z Rufusem
– to, że chyba na wszystko był w stanie znaleźć usprawiedliwienie, ale
zarazem pozostawał absolutnie nieprzewidywalny. Zwłaszcza kiedy chodziło o Claire,
wątpliwości wydawały mi się uzasadnione, co jednak nie zmieniało faktu, że nie wyobrażałam
sobie, bym tak po prostu mogła zabrać go do domu Blacków.
Cokolwiek
planujesz, wiedz, że cię zabiję, jeśli zrobisz coś głupiego,
zapowiedziałam, decydując się wniknąć bezpośrednio do jego umysłu. Nawet się
nie skrzywił, dzięki Layli przyzwyczajony do działania telepatii. Poza tym… Naprawdę musimy się kłócić?,
dodałam, nie kryjąc zniechęcenia.
A kto się
kłóci? Spojrzał na mnie z uprzejmym zainteresowaniem. Gdyby nie
sytuacji, może nawet byłby moim podejściem rozbawiony. Uspokoję się, kiedy zobaczę, że Claire jest cała. Swoją drogą… Jeśli
uważasz, że byłem zbyt oschły dla Carlisle’a, to nie zamierzam przepraszać. Nie
moja wina, że ciągle macie jakieś problemy rodzinne, stwierdził i zrozumiałam,
że dalsza dyskusja zdecydowanie nie miała sensu.
Mimo wszystko coś w tych słowach dało mi do
myślenia. Już kilka razy wahałam się, czy próba rozmowy o Beatrycze
miałaby sens, ale za każdym razem rezygnowałam z wypytywania zarówno Esme,
jak i Carlisle’a. Zwłaszcza po tym, co spotkało Elenę, trzymanie się na
dystans wydawało mi się sensowne. Czułam, że w grę jak zwykle wchodziło
zbawienne działanie czasu, chociaż to wcale nie musiało być aż takie proste,
jak którekolwiek z nas mogłoby oczekiwać. Chwilami sama nie byłam pewna,
co powinnam zrobić, a skoro tak…
– Po prostu chodźmy – odezwałam się na głos, tym
samym dając za wygraną. – Ja prowadzę – dodałam z naciskiem, po czym rzuciłam
Rufusowi wymowne spojrzenie. – To cudowne, że wciąż tak bardzo lubisz ze mną
jeździć.
– Uwielbiam. – Gdybym go nie znała, w tamtej
chwili mogłabym nawet uznać, że mówił poważnie.
Rufus wyszedł jako pierwszy, jak zwykle zresztą,
kiedy tylko wychwycił okazję, żeby się wycofać i nie musieć przebywać w towarzystwie
osób, które go drażniły. Westchnęłam, po czym rzuciłam dziadkowi przepraszające
spojrzenie, tym bardziej, że teraz żadne z nas nie miało już nic do
powiedzenia. Carlisle wysilił się na blady uśmiech, ale wiedziałam, że przyszło
mu to z trudem. Po wyrazie jego twarzy trudno było mi jednoznacznie stwierdzić,
co takiego sobie myślał, co dodatkowo napawało mnie niepokojem. Obawiałam się,
że atmosfera w samochodzie miała być co najmniej napięta, a to
zdecydowanie nie poprawiało mi nastroju.
– Ehm… Mogę sprawdzić co z Liz – zasugerowała
Layla, kiedy wychodziliśmy. Wpatrywała się w Damiena, uśmiechając w blady,
nieco niepewny sposób. – O ile podasz mi adres – dodała, a oczy chłopaka
jak na zawołanie zabłysły.
– Jesteś cudowna – stwierdził, nie kryjąc ulgi.
Layla jedynie parsknęła śmiechem. Co jak co, ale
temu jednemu żadne z nas nie było w stanie zaprzeczyć.
Jocelyne
Przesłuchiwała się rozmowom na dole, coraz bardziej
zaniepokojona. Przez krótką chwilę miała nawet ochotę dołączyć do pozostałych,
żeby przekonać się, co tak naprawdę miało miejsce, ale ostatecznie się na to
nie zdobyła. To był jeden z tych momentów, kiedy zdecydowanie
bezpieczniejsze wydawało się pozostanie w pokoju i wiara w stwierdzenie,
że sytuacja faktycznie mogłaby być opanowana. Cóż, wszystko na to wskazywało,
zresztą Jocelyne o wiele bardziej przejmowała się sytuacją, z którą
wszyscy chcąc nie chcąc musieli się mierzyć.
– Źle to wygląda, nie?
Jedynie wzruszyła ramionami, dopiero po dłuższej
chwili decydując się przenieść wzrok na Dallasa. Miała wrażenie, że upodobał
sobie jeden z kątów pokoju, ten najbardziej zacieniony, dzięki czemu
wyglądał, jakby był prawdziwy. W zasadzie dzięki pogodzie i typowej
dla stanu Waszyngton deszczowej aurze prawie nie zauważała, że jako duch mógłby
być częściowo przezroczysty. Z drugiej strony, być może po prostu
przywykła do obecności śmiertelnie bladych, pozornie nierzeczywistych istot.
Jakby nie patrzeć, cała jej rodzina mogłaby uchodzić za taką, która
zdecydowanie nie miała racji bytu.
Bez pośpiechu odsunęła się od drzwi, wcześniej
starannie je za sobą zamykając. W pokoju panował półmrok, pomijając jedną,
rzucającą anemiczne światło lampkę nocną, stojącą na biurku. Nie lubiła
ciemności, chociaż dość ironicznym wydawało się, by dziecko nocy bało się
mroku… Albo raczej tego, co mogłoby się w nim czaić.
– Nie wiem – odezwała się z opóźnieniem.
Westchnęła, po czym ciężko opadła na łóżko, dziwnie wyczerpana. Coraz częściej
miała wrażenie, że zmęczenie dawało jej się we znaki za każdym razem, kiedy
Dallas znajdował się w pobliżu. – Ale chyba się boję, wiesz? Ktoś na nas
poluje… – dodała, po czym zawahała się, jeszcze bardziej zaniepokojona własnymi
słowami.
Bardziej wyczuła niż zauważyła moment, w którym
Dallas znalazł się przy niej. Zwykle starał się zachowywać jak człowiek,
przynajmniej w takim stopniu, w jakim mogło się to w jego
przypadku udać, ale coraz częściej zwracała uwagę na szczegóły, które odróżniały
go od istot ludzkich. Nie chodziło tylko o brak materialnego ciała, w związku
z czym był w stanie przenikać przez przedmioty, ale przede wszystkim o dziwny
chłód, który czuła, kiedy był blisko. Co więcej, kiedy poruszał się w wyjątkowo
impulsywny, gwałtowny sposób, wtedy miała wrażenie, że jego sylwetka jaśnieje i łagodnie
faluje, a to zdecydowanie nie było normalne.
Gdyby wciąż znajdowali się w ośrodku, a Dallas
byłby żywy, bez wątpienia znalazłby się przy niej, żeby móc wziąć ją w ramiona.
Niestety, tym razem nie mógł tego zrobić, zdolny co najwyżej obserwować,
chociaż to nie satysfakcjonowało żadnego z nich. Jocelyne westchnęła, po
czym przymknęła oczy, próbując sobie wyobrazić, że materac ugina się pod jego
ciężarem, kiedy ostrożnie przysiadł tuż obok niej. Była w stanie wyczuć, w którym
momencie wyciągnął rękę i spróbował dotknąć jej policzka, tym samym
skutecznie przyprawiając dziewczynę o dreszcze. Nie miała pojęcia, czy
każdy w ten sam sposób odbierał bliskość ducha, a już zwłaszcza
chwile, w których ten przenikał przez ciało. Dla niej doświadczenie samo w sobie
wydawało się równie niepokojące, co i niezwykłe – muśnięcie chłodu, ale i wrażenie,
że przez całe ciało przychodzą dreszcze. Czuła delikatne mrowienie w miejscu,
gdzie – była pewna – znajdowały się niematerialne palce Dallasa, co zresztą
wydawało się lepsze od obojętności, której tak bardzo się obawiała.
– Tęsknię za tobą – wyrwało się jej.
Dopiero po kilku sekundach uświadomiła sobie, że w ogóle
wypowiedziała tych kilka słów na głos. Jocelyne zawahała się, przez dłuższą
chwilę sama niepewna, co takiego powinna sądzić o własnej reakcji. Nie
otworzyła oczu, po prostu nasłuchując i zarazem pragnąć, co i obawiając
się odpowiedzi Dallasa.
– Hej… – Coś w głosie chłopaka jasno dało jej
do zrozumienia, że zdołała go zaskoczyć. – Przecież tutaj jestem, tak? –
zauważył przytomnie. – Cały czas obok ciebie, Joce… Kiedy tylko zechcesz.
– Tak… – Tym razem zatrzepotała powiekami, po
chwili będąc w stanie skoncentrować na nim wzrok. Serce dziewczyny zabiło
szybciej, kiedy uświadomiła sobie, że Dallas dosłownie się nad nią nachylał,
znajdując się tak blisko, że aż na niej leżał. Ich twarze znajdowały się tuż
obok siebie, a gdyby tyko zechciała, mogłaby go pocałować… A przynajmniej
tak działałoby to kiedyś. – Tak, jesteś… Ja też jestem – dodała z wahaniem,
nie mogąc pozbyć się wrażenia, że w rzeczywistości okłamywała samą siebie.
Niczego już nie rozumiała, zwłaszcza uczuć, które
targały nią przez cały ten czas. Powoli zaczynała nienawidzić nadziei, którą
mimowolnie zaczynała mieć za każdym razem, kiedy Dallas zachowywał się w ten
sposób. Słuchała obietnic i pragnęła w nie wierzyć, przez krótką
chwilę zdolna znowu udawać, że śmierć tak naprawdę niczego nie zmieniała. Pozwalała
sobie na trwanie w iluzji, próbując uwierzyć w to, co sugerował jej
chłopak – że dar, którym dysponowała, rozwiązywał wszystkie problemy. Poddawała
się jego gestom, raz po raz wmawiając sobie, że to wszystko ma sens, chociaż
jakaś jej cząstka wyraźnie czuła, że to najgorsze, na co oboje mogliby sobie pozwolić.
Takie życie prowadziło donikąd, a jednak…
– Joce, co jest? – Łagodny szept Dallasa skutecznie
sprowadził ją na ziemię. Mimowolnie zadrżała, kiedy chłopak z czułością
spróbował przesunąć dłonią po jej policzku. – Jestem tutaj – powtórzył z naciskiem
– i nigdzie się nie wybieram. Przy mnie nie masz się czego bać, wiesz?
Coś w tych słowach sprawiło, że musiała wręcz
zdławić w sobie sfrustrowany jęk. Chciałabym,
pomyślała, ale to były kolejne słowa, które brzmiały jak wierutne kłamstwo.
Pragnęła się przed tym bronić – zrobić to, co rozsądne i ważne dla nich
oboje – a jednak nie była w stanie.
Jak mogłaby, skoro on znajdował się tak blisko? Pozwoliła
mu umrzeć, a jednak zamiast jej nienawidzić, wciąż trwał obok, niosąc ze
sobą ukojenie wtedy, kiedy tego potrzebowała. To mogłoby brzmieć jak
najpiękniejsza z bajek, gdyby tylko oboje mogli zaoferować sobie coś
więcej.
– Dostaliśmy od losu drugą szansę… Nie uważasz, że
to cudowne? – zapytał cicho Dallasa, ale na całe szczęście nie oczekiwał
odpowiedzi.
Zamknęła oczy, czując, że coś nieprzyjemnie ściska
ją w gardle. Pieczenie pod powiekami okazało się co najmniej nieprzyjemne,
zresztą tak jak i przejmujące uczucie chłodu, który tak nagle ją ogarnął.
Jeśli miała być ze sobą szczera, w tamtej chwili zapragnęła kazać mu
odejść, a potem skulić się pod przykryciem i tak spędzić resztę
wieczora, jednak nie potrafiła się do tego zmusić – nie, skoro jakaś jej
cząstka mimo wszystko lgnęła do Dallasa.
Problem polegał na tym, że wcale nie uważała tego,
co ich spotykało, za drugą szansę od losu.
Jeśli już, oboje mieli do czynienia z prawdziwym
przekleństwem – i właśnie to przerażało ją najbardziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz