Jocelyne
Strych był zakurzony, ale
mogła się tego spodziewać. Z zaciekawieniem rozglądała się po zaciemnionym
pomieszczeniu, czekając na okazję, żeby się do czegoś przydać, chociaż szczerze
wątpiła, że jej pomoc okazała się Esme niezbędna. Biorąc pod uwagę fakt, że
była najbardziej niezdarną osobą w rodzinie, Joce wręcz zakładała, że
dodatkowo skomplikuje wampirzycy zadanie, ale babcia wydawała się nie mieć
niczego przeciwko jej towarzystwu. Wręcz przeciwnie – sama zasugerowała, żeby
dziewczyna z nią poszła, Jocelyne zaś nawet nie próbowała się zastanawiać,
nie mają nic przeciwko wspólnemu spędzaniu czasu. W zasadzie doświadczenie
samo w sobie było czymś, co w przyjemny sposób kojarzyło się jej z przeszłością,
kiedy często próbowała „pomagać” czy to w ogrodzie, czy gdziekolwiek
indziej.
Wiedziała,
że Esme często gromadziła różne rzeczy – najczęściej ubrania, które tak często
zmieniały Alice i Rosalie – później swobodnie mogąc się ich pozbywać,
chociażby poprzez przekazanie fundacjom charytatywnym. Kiedy jeszcze wszyscy
przebywali w Mieście Nocy, podobne akcje nie wchodziły w grę, ale
Seattle dawało o wiele swobodniejszy dostęp do miejsc, których mogliby
potrzebować do współegzystowania z ludźmi. Jocelyne niekoniecznie ciągnęło
z powrotem do szkoły czy gdziekolwiek, gdzie musiałaby przebywać pośród śmiertelników,
zwłaszcza po doświadczeniach z ośrodka woląc trzymać się tylko i wyłącznie
najbliższych. Zdawała sobie sprawę z tego, że to nie najszczęśliwszy pomysł,
ale nie chciała się tym przejmować. Co więcej, pomaganie Esme w przeglądaniu
rzeczy zdecydowanie nie wymagało myślenia poza tym – jak przynajmniej miała
nadzieję – nie mogło być niebezpieczne… Teoretycznie, tym bardziej, że w najgorszym
wypadku mogła co najwyżej wpaść do pudełka.
– W porządku?
– Esme spojrzała na nią w niemalże troskliwy sposób, jednocześnie
wzbudzając w dziewczynie wątpliwości. – Dawno nie miałam okazji się tobą nacieszyć
– wyjaśniła, podchwyciwszy zdezorientowany wzrok Jocelyne.
– Przecież
cały czas tutaj byłam – zauważyła, ale Esme tylko potrząsnęła głową.
– Tak –
przyznała z wahaniem. – Zamknięta w swoim pokoju… Cieszy mnie, że już
tego nie robisz – dodała, a Joce wysiliła się na blady uśmiech.
Och, gdyby
to było takie proste, bez wahania obiecałaby, że teraz wszystko będzie w porządku.
Poniekąd już czuła się pewniej, zwłaszcza odkąd wiedziała, co takiego było z nią
nie tak – przynajmniej do pewnego stopnia, bo zarazem wciąż czuła się okropnie
ze świadomością tego, co potrafiła. To zdecydowanie nie było normalne, więc i powrót
do „normalności” wydawał się w tym wypadku mocno naciąganą, niemożliwą do
zrealizowania perspektywą. Przynajmniej z jej perspektywy tak było, a Joce
nie była w stanie choćby wyobrazić sobie, że kiedykolwiek widzenie duchów
albo – co przerażało ją jeszcze bardziej – wskrzeszanie umarłych, miało przejść
do porządku dziennego. To po prostu nie miało racji bytu, jednak nie zamierzała
się nad tym rozwodzić.
Poczuła
ulgę, kiedy Esme nie zdecydowała się pociągnąć tematu w taki sposób, by
nawiązać do jej daru albo ostatnich wydarzeń. Nie miała na to ochoty, poniekąd
właśnie dlatego chcąc spędzić czas z wampirzycą. Wtedy czuła się
bezpieczna, poza tym nie musiała zastanawiać się nad tym, czy ktoś przypadkiem
nie zacznie patrzeć na nią tak, jak na wariatkę. Pozostawała jeszcze kwestia
Beatrycze, która przez większość czasu nie dawała Joce spokoju, zwłaszcza kiedy
przypominała sobie reakcję Rafaela czy Isabeau – a więc słowa, które
jednoznacznie dawały jej do zrozumienia, że to, co zrobiła, nie było
najszczęśliwszym posunięciem, na jakie mogłaby się zdobyć. W zasadzie całą
sobą czuła, że pokusiła się o coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca. Popełniła
błąd, ale z drugiej strony… co innego mogłaby zrobić, skoro wcześniej
wszystko w niej krzyczało, że Beatrycze potrzebowała pomocy?
W ostatnim
czasie mimo wszystko udawało jej się nie myśleć o tym, jakie konsekwencje
mogłoby nieść za sobą to, co zrobiła. Czuła się lepiej, poniekąd dzięki
energii, którą oddał jej tata, chociaż do tej pory miała do siebie o to
pretensje. Jedynym pocieszeniem wydawało się to, że potrzeba chłonięcia
jakiejkolwiek mocy już więcej się nie odezwała, co najpewniej znaczyło, że nie
miała być uzależniona od zewnętrznych dawców. Myśl o tym przynosiła
dziewczynie ulgę, tym bardziej, że doskonale zdawała sobie sprawę z tego,
jak wiele wysiłku kosztowało Gabriela i Alessię szukanie kogoś, z kogo
mniej lub bardziej świadomej pomocy mieliby skorzystać. Dobrze wiedziała, że
rodzice najbardziej martwili się właśnie o to, że wciąż mogłaby przejąć
ten nieprzyjemny rodzaj głodu, wszystko jednak wskazywało na to, że nie musiała
się niczego obawiać.
– Co tam?
Omal nie
wyszła z siebie, kiedy tuż przy uchu usłyszała znajomy głos. Wzdrygnęła
się, po czym z wrażenia aż zatoczyła, wpadając na stojącą w kącie
szafkę. Miała ochotę zakląć, ale powstrzymała się, bo stojąca nieopodal Esme
natychmiast znalazła się przy niej, spoglądając na prawnuczkę w co
najmniej zaniepokojony sposób.
– Dallas!!!
– wyrzuciła z siebie na wydechu Jocelyne, prostując się niczym struna.
Była na siebie zła, to jednak wydawało się niczym w porównaniu z pragnieniem,
żeby zrobić komuś krzywdę.
Bezwiednie
zacisnęła dłonie w pieści, żałując, że w ten sposób i tak miała być
w stanie skrzywdzić kogoś, kto nawet nie posiadał materialnego ciała. Nie
rozumiała, dlaczego ten chłopak musiał za każdym razem robić jej dokładnie ten
sam numer, to zresztą i tak na dłuższą metę nie miało znaczenia. W zasadzie
kiedy o tym myślała, zaczynała dochodzić do wniosku, że za którymś razem
czekało ją ni mniej, ni więcej, ale natychmiastowe zejście na zawał, nawet
jeśli w przypadku nieśmiertelnej to wydawało się niemożliwe. W końcu
czemu nie, skoro od zawsze dużo bliżej było jej do człowieka, a pozornie
nieimające się istotom takim jak ona choroby łapała właściwie ot tak.
Myślała, że
wyjdzie z siebie, kiedy odpowiedział jej nieco nerwowy śmiech. Zdołała
dostrzec chłopaka dosłownie na wyciągnięcie ręki, uśmiechającego się w przepraszający
sposób i – była gotowa to przysiąc – rozważającego ewentualną ucieczkę.
Ostatecznie musiał dość do wniosku, że ktoś w pełni żywy nie będzie w stanie
go skrzywdzić, bo nie ruszył się z miejsca, to jednak wystarczyło, żeby
przywieść Jocelyne na skraj wytrzymałości nerwowej.
–
Przepraszam – usłyszała i to wystarczyło, by jeszcze bardziej ją
rozdrażnić. Prychnęła, wręcz niedowierzając temu, co działo się wokół niej. –
Ehm… Joce – dodał Dallas, znacząco kiwając głową na Esme.
– Ja
naprawdę cię kiedyś… – Urwała, po czym ze świstem wypuściła powietrze,
uświadamiając sobie, że grożenie śmiercią duchowi nie jest najlepszym pomysłem.
Zaraz po tym przeniosła wzrok na wyraźnie zaniepokojoną, zdezorientowaną
wampirzycę, decydując się skupić na tym, co najważniejsze. – Ach, babciu… Tutaj
ktoś jest – wyjaśniła usłużnie. Cóż, to było tyle, jeśli chodziło o jakąkolwiek
normalność i unikanie tematu daru. – Ktoś… Mam na myśli… – zaczęła raz
jeszcze, jednak jakiekolwiek tłumaczenie okazało się zbędne.
– Ja… chyba
rozumiem – stwierdziła z wahaniem Esme. Niespokojnie wpatrywała się w miejsce,
które Jocelyne dosłownie taksowała wzrokiem. – Tak sądzę, ale… Dzień dobry? –
zaryzykowała, a dziewczyna tylko westchnęła.
– To ktoś,
kto podąża za mną od dłuższego czasu – wyjaśniła, ostrożnie dobierając słowa. –
Nie jest związany z tym domem ani nic z tych rzeczy… Po prostu
przyjaźni się ze mną – dodała po chwili zastanowienia.
Podejrzewała,
że to brzmiało źle. Sama wzmianka o tym, że mogłaby rozmawiać ze zmarłymi,
a tym bardziej przyjaźnić się z nimi, brzmiała w ten sposób.
Jakby tego było mało, w swoim tonie z niejakim oszołomieniu doszukała
się niemalże całkowitego rozluźnienia – rodzaju obojętności, który jeszcze
jakiś czas temu zdecydowanie nie miałby miejsca. To skutecznie wytrąciło
dziewczynę z równowagi, może bardziej niż Dallas, nim jednak zdążyła
zastanowić się nad znaczeniem własnego zachowania, chłopak ponownie postanowił
się odezwać:
– Kiedy w końcu
zaczniesz nazywać rzeczy po imieniu, co? – Wywrócił oczami. Wciąż szokował ją
samym tylko spojrzeniem tych lśniących, intensywnie zielonych tęczówek. – Przyjaźnimy? – mruknął z powątpiewaniem,
ale zmusiła się do tego, żeby go zignorować.
Cholera,
musiała w końcu przynajmniej spróbować z nim o tym porozmawiać.
Wiedziała, że tak jest, a jednak mimo usilnych starań nie była w stanie
wprost zakomunikować, że troszeczkę się zapędzał – i że jego śmierć jednak
to i owo zmieniała.
– Dallas
jest… Ehm, wita się – powiedziała w zamian, próbując wysilić się na blady
uśmiech.
Ani po
wyrazie twarzy chłopaka, ani tym bardziej Esme nie była w stanie
stwierdzić, czy była przekonywująca. Czuła, że w rzeczywistości prezentuje
obraz nędzy i rozpaczy, aż całą sobą krzycząc, że nic nie było w porządku.
Co więcej, nie pierwszy raz mimowolnie spięła się w towarzystwie Dallasa,
czując nieprzyjemny uścisk w gardle na samo wspomnienie tego, że mogłaby
mieć przed sobą kogoś, kto nie tak dawno temu trzymał ją w ramionach, a teraz…
Och, to
nigdy więcej nie miało się wydarzyć. Odszedł, niejako na własne życzenie,
chociaż zdecydowanie bardziej trafnym stwierdzeniem wydawała się głupota. Mogli rozmawiać i udawać,
że nic się nie zmieniło, ale prawda była zgoła inna. Co więcej, oboje powinni
zdawać sobie z tego sprawę, a jednak przez większość czasu była w stanie
przysiąc, że Dallas naprawdę uważał, że jej dar rozwiązywał wszystkie problemy.
Jakby tego było mało, czasami również miała takiego wrażenie, po dłuższym
czasie przebywania z chłopakiem naprawdę będąc na dobrej drodze, żeby uwierzyć,
że nie ma powodów do niepokoju. To było niczym błędne koło, w którym
niejako chciała tkwić, raz po raz zgadzając się wierzyć w coś, o czym
jednocześnie wiedziała, że nie miało sensu.
– Dallas… –
Coś w głosie Esme dało Joce do zrozumienia, że być może rozumiała więcej, niż
mogłaby przyznać. Jocelyne nie miała pojęcia, jak wiele reszcie przekazali
rodzice czy chociażby Aldero i Cammy, to zresztą nie miało dla niej
znaczenia. – Nieważne. Nic ci się nie stało? – upewniła się, wymownie spoglądając
na wciąż nieco spiętą dziewczynę.
Joce
westchnęła, po czym przeniosła wzrok na szafkę, na która wpadła. Pomijając cały
stos bliżej nieokreślonych papierów, które zrzuciła, a także całą chmurę
drażniącego gardło kurzu, mogła co najwyżej spodziewać się kilku dodatkowych
siniaków. Cóż, w jej przypadku to jak najbardziej prezentowało się co
najmniej szczęśliwie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że potrafiła wywrócić
się nawet na prostej drodze.
– Jestem
cała – stwierdziła, po czym – starając się ignorować się przy tym Dallasa –
ostrożnie przykucnęła przy papierach. – Posprzątam tutaj.
– Wiesz, że
nie musisz. Sama się tym zajmę, ale… – zaczęła Esme, ale Jocelyne tylko potrząsnęła
głową.
– Poradzę
sobie.
Coś w jej
tonie musiało ostatecznie wampirzycę przekonać, bo ta skinęła głową, dając za
wygraną. Równie dobrze mogło mieć to związek z wciąż obecnym, chociaż dla
kobiety niewidocznym Dallasem, ale to na dłuższą metę nie miało znaczenia.
Wiedziała jedynie, że Esme ewakuowała się pod byle pretekstem, jak gdyby nigdy
nic się wycofując, co pewnie miało być okazją, żeby zapewnić jej i duchowi
chociaż trochę przestrzeni. Mimo wszystko była za to posunięcie babci
wdzięczna, chociaż jeśli miała być ze sobą szczera… Cóż, zdecydowanie nie
miałaby nic przeciwko temu, żeby wampirzyca została. Cokolwiek wydawało się
lepsze, od konieczności przebywania z Dallasem w takiej atmosferze.
Samej sobie
nie potrafiła wytłumaczyć napięcia, które odczuwała. Próbowała koncentrować się
na metodycznym składani stosu z papierów na zakurzonej podłodze, ale to
nie było takie proste, skoro wciąż czuła na sobie przenikliwe spojrzenie tkwiącego
przy niej chłopaka. Była wręcz gotowa przysiąc, że ten dosłownie taksował ją
wzrokiem, znajdując się gdzieś na wyciągnięcie ręki – tak blisko, że była wręcz
w stanie wyczuć bijący od niego chłód. To nie musiało o niczym
świadczyć, równie dobrze mogąc być wyłącznie wytworem jej wyobraźni, ale z drugiej
strony…
– Jesteś na
mnie zła, Joce? – usłyszała i to wystarczyło, żeby przyśpieszyć bicie
serca. Zacisnęła usta, coraz bardziej poirytowana i zdezorientowana
zarazem. Niby co miała mu na to odpowiedzieć.
– A jak
sądzisz?
Dallas jęknął,
nie kryjąc frustracji.
– Przecież
przeprosiłem. Następnym razem… Serio postaram się bardziej nad sobą panować –
rzucił niemalże pojednawczym tonem. – Ciągle zapominam, że poruszam się
bezszelestnie i…
– W porządku.
Zamilkł,
bynajmniej nieuspokojony słowami, które padły z jej ust. Sama nie była
zachwycona tonem, którym się posługiwała, tak pełnym napięcia i niechcianych
wątpliwości. Próbowała nad sobą zapanować, raz po raz powtarzając sobie, że nie
ma powodów do niepokoju, ale to było niczym wierutne kłamstwo, nad którym nie
potrafiła zapanować. Mogła udawać, ale okłamywanie samej siebie na dłuższa metę
nie miało racji bytu, poza tym…
Och,
przecież to oczywiste, że nie o ciągłe straszenie była na niego zła.
Zdążyła już przywyknąć zarówno do jego poczucia humoru, tak jak i tego, że
uwielbiał robić rzeczy, które jej samej niekoniecznie miały przypaść do gustu.
Co więcej, jakby tego było mało, chwilami naprawdę za tym tęskniła, samą siebie
dobijając myśleniem o kimś, o kim zdecydowanie rozsądniej byłoby
zapomnieć.
– Joce, co
jest? – Dallas nie dawał za wygraną, co zresztą wcale jej nie zdziwiło. – Bo o coś
chodzi, prawda? Mam na myśli…
– Po prostu
mnie wystraszyłeś – skłamała, po czym westchnęła cicho. – Zresztą nieważne. Nie
spodziewałam się ciebie i to wszystko… – Zamilkła, w następnej
sekundzie na powrót przenosząc wzrok na papiery. – Nie rób mi tego więcej, a naprawdę
będzie w porządku.
Cóż, to
wcale nie miało być aż takie proste, ale nie chciała się nad tym zastanawiać. W milczeniu
wygładziła kartki, strząsając z nich kurz, po czym bez słowa położyła je
na wcześniejsze miejsce. Zamierzała się podnieść, ale w ostatniej chwili
zmieniła zdanie, ostatecznie koncentrując wzrok a uchylonej szafce, która
znajdowała się na wysokości jej wzroku. Poniekąd dla zajęcia myśli i rąk,
ale przede wszystkim z ciekawości zajrzała do środka, ostatecznie przekonując
się, że ma do czynienia z licznymi, starannie ułożonymi obok siebie
książkami – na dodatek sprawiających wrażenie wystarczająco starych, by mogły
nadawać się na coś, co miałaby szansę znaleźć w gabinecie dziadka albo
laboratorium Rufusa.
Kątem oka
zauważyła, że Dallas przesunął się, wyraźnie zniecierpliwiony. Nie odezwała się
nawet słowem, bez pośpiechu sięgając po pierwszą z brzegu pozycję, by móc
przerzucić kilka pożółkłych stron. Nie skupiała się na tekście, ale kilka
ilustracji – być może wykonanych ręcznie, a przynajmniej takie sprawiały
wrażenie – z miejsca skojarzyło jej się z podręcznikami do medycyny,
najpewniej od dawna przestarzałymi. Wywróciła oczami, bynajmniej niezaskoczona
takim odkryciem, tym bardziej, że miała w rodzinie lekarza – i to
teoretycznie niejednego, skoro nie tylko Carlisle zdecydował się na studia. Z tego,
co się orientowała, znamienita większość rodziny mamy miała za sobą po kilka
kierunków, w większości przypadków robionych „z nudów”.
Odłożyła
książkę na miejsce, po czym bez pośpiechu powiodła wzrokiem po grzbietach
pozostałych pozycji. Wszystkie wyglądały podobnie do siebie, więc najpewniej
nie miały jej zainteresować, ale z drugiej strony…
A potem
wzrok dziewczyny spoczął na niepozornie wyglądającej, starannie oprawionej w skórę
książeczce. Zanim zdążyła zastanowić się nad tym, co robi, sięgnęła po nią,
starannie układając sobie na kolanach. Wyglądała inaczej niż pozostałe, kiedy
zaś Joce zajrzała do środka, przekonała się, że ma do czynienia z zapisanym
drobniutkim pismem notesem – na dodatek takim, którego nie była w stanie
odczytać, bo język, którym się w nim posługiwano, w niczym nie
przypominał angielskiego, francuskiego czy włoskiego, które znała. Zawahała
się, dziwnie podekscytowana myślą o tym, co ściskała w rękach, po
czym przerzuciła kilka stron, by przekonać się, że większość wyniszczonego
papieru jest całkowicie pusta. Wrażenie było takie, jakby ktoś po kilku
pierwszych wpisach zrezygnował z prowadzenia czegoś, co na pierwszy rzut
oka skojarzyło się z Jocelyne z dziennikiem albo pamiętnikiem.
Usłyszała
ciche kroki, więc poderwała głowę, by móc spojrzeć na Esme. Kobieta bez
pośpiechu podeszła bliżej, rozglądając się nieco niespokojnie, najpewniej
czując się nieswojo z tym, że nie była w stanie zauważyć Dallasa i nie
miała pewności, czy ten wciąż znajdował się w pobliżu. W pierwszym
odruchu Jocelyne miała ochotę ją uświadomić, spokojnie mówiąc, że chłopak wciąż
stał obok, ale nie zrobiła tego, w zamian nieznacznie unosząc częściowo zapisany
notes.
– Mogę to
wziąć? – zapytała cicho, podnosząc się z kolan. Uśmiechnęła się blado,
widząc nieco zaskoczone spojrzenie Esme. – Przeglądałam te rzeczy i zauważyłam
ten notes… Nie jest do końca zapisany, więc… – Urwała, po czym wzruszyła
ramionami.
– To stare
rzeczy Carlisle’a… Tak mi się wydaje – wyjaśniła, po czym obrzuciła wymownym
spojrzeniem trzymaną przez dziewczynę książeczkę. – Na pewno nie miałby nic
przeciwko, kochanie. Nie rozumiem tylko…
– Och, po
prostu mi się podoba – wyjaśniła, wzruszając ramionami. – Kiedy byłam w ośrodku,
zaczęłam pisać pamiętnik i chyba trochę mi tego brakuje… Teraz nie mam
tamtego zeszytu, zresztą nie był aż taki ładny – dodała, co zresztą wcale nie
było aż tak wielkim kłamstwem, jak mogłaby się tego spodziewać.
Nie była
pewna, dlaczego aż tak bardzo zależało jej akurat na tym notesie, ale to nie
było ważne. Esme nie zamierzała robić problemów, za co Jocelyne była tym bardziej
wdzięczna. Uspokojona, jak gdyby nigdy nic podeszła bliżej, by móc bez słowa
uściskać stojącą przed nią kobietę. Poczuła się pewniej, kiedy ta odwzajemniła
uścisk, nie zadając przy tym jakichkolwiek zbędnych pytań. Tak było zdecydowanie
lepiej, zwłaszcza, że na większość z nich Joce samej sobie nie potrafiła
odpowiedzieć. To zdecydowanie nie było normalne, ale z drugiej strony…
jaki procent rzeczy, które zdarzało jej się w ostatnim czasie robić,
pozostawał choćby zbliżony do tego, co wszyscy wokół uznawali za właściwe?
Wykorzystała
pierwszą możliwą okazję, żeby wrócić do swojego tymczasowego pokoju, tym
bardziej, że Dallas wciąż nie ustępował, kręcąc się za nią krok w krok.
Niemalże z ulgą zamknęła za sobą drzwi, wcześniej wpuszczając chłopaka do
środka, bo czuła się co najmniej nieswojo za każdym razem, kiedy ot tak
przenikał przez napotkane na drodze przedmioty. Oczywiście z jego
perspektywy było to czym nader zabawnym, co zresztą mogła przewidzieć, ale Joce
zdecydowanie nie było do śmiechu. Nie, zdecydowanie nie bawiło jej nic, co w jakimkolwiek
stopniu przypominało, że ktoś, kto był dla niej ważny, teraz pozostawał martwy.
Dar wszystko komplikował, nie pozwalając tak po prostu odciąć się od
przeszłości – nie, skoro tak długo, jak go widziała, nie była w stanie
jednoznacznie pogodzić się z końcem, a tym bardziej kazać Dallasowi
odejść.
–
Zamierzasz znowu pisać pamiętnik? – zapytał z powątpiewaniem chłopak,
ledwo tylko ułożyła się na łóżku, rzucając na materac zapisaną tymi dziwnymi
słowami książeczkę.
– Może –
stwierdziła lakonicznie, jakby od niechcenia wzruszając ramionami. – Teraz
jestem w domu, więc nie muszę martwić się, że coś pójdzie nie tak. No,
chyba, że ktoś postanowi to przeczytać – dodała po chwili zastanowienia. – Moi
kuzyni potrafią zachowywać się bardzo dziecinnie.
Dallas
rzucił bliżej nieokreślone spojrzenie, ale przynajmniej nie drążył tematu. Nie
zaprotestowała, kiedy nagle znalazł się przy niej, ostrożnie siadając na krawędzi
łóżka… A przynajmniej bardzo dobrze imitując to, że mógłby być w stanie
tego dokonać. To sprawiało, że czuła się lepiej, chociaż zarazem jeszcze
bardziej mieszało Jocelyne w głowie. Chwilami naprawdę nie była pewna,
czego tak naprawdę chciała, zwłaszcza kiedy w grę wchodził Dallas i jego
nie do końca ludzkie zachowania. To dawało jej nadzieję, którą już dawno temu
powinna utracić, a przecież tak być nie powinno – przynajmniej nie ten
jeden raz i nie w jego przypadku. Zwłaszcza po tym, jak przywróciła Beatrycze,
nie rozumiała bardzo wielu rzeczy, a to…
Och, nie
chciała o tym myśleć.
Z dwojga
złego o wiele łatwiej było trwać w iluzji normalności, chociaż i tak
prędzej czy później miała się załamać.
Jocelyne
obawiała się, że zdecydowanie nie będzie na to gotowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz