5 lutego 2017

Dziewięćdziesiąt

Elizabeth
Czuła się trochę jak we śnie – na swój sposób dobrym, a więc takim, w którym jak najbardziej mogłaby trwać. W ostatnim czasie wszystko się takie wydawało, począwszy od spędzonego wspólnie z Damienem czasu, poprzez wyjście na lodowisko, aż do tego momentu. Nie tak wyobrażała sobie bal na zakończenie szkoły, zresztą tak jak i wiele innych kwestii, które w mniejszym lub większym stopniu wiązały się z przeszłością. Problem polegał na tym, że teraz wszystko się zmieniło, a ona pozostawała zaledwie cieniem dawnej siebie, bezskutecznie próbując uporządkować to, co działo się wokół niej. Co więcej, niemalże na każdym kroku miała wrażenie, że tylko udaje, że wszystko jest w porządku, naiwnie licząc, że to okaże się jakkolwiek sensowne – i że w jakiś cudowny sposób zdoła wrócić do okresu, kiedy jeszcze wszystko było takie, jak powinno, a ona nie zdawała sobie sprawy z istnienia świata, który z powodzeniem mógł okazać się jej zgubą.
Chwilami, zwłaszcza kiedy Damienowi udawało się wywołać uśmiech na jej twarzy i sprawić, żeby poczuła się w niemalże normalny sposób, zastanawiała się, czy to ma jakikolwiek sens. Powinna? Po wszystkim, co zobaczyła, naprawdę mogła sobie na to pozwolić, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co spotkało jej najbliższych? Nie rozumiała, jak mogłaby się bawić, a tym bardziej skupić na uczuciach, które żywiła do tego chłopaka, nawet jeśli wciąż nie potrafiła w pełni ich zinterpretować, poza tym…
Ale chyba tego chciała. W momentach, kiedy udawało jej się zapomnieć o wszystkim, co niewłaściwe, chociaż przez kilka godzin mogła czuć się dobrze.
Spodziewała się naprawdę wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że akurat jej nazwisko padnie z ust Alison. W pierwszym odruchu zamarła, przez kilka następnych sekund próbując zrozumieć, co takiego działo się wokół niej – całe to zamieszanie, uśmiechy i brawa, które – tylko teoretycznie – miały być chyba przeznaczone dla niej. Mimowolnie zadrżała, kiedy ktoś chwycił ją za ramię, po czym w roztargnieniu przeniosła wzrok na stojącą tuż przed nią Marissę. Dziewczyna wydawała się promienieć, zupełnie jakby to ją wywołano, co samo w sobie wydawało się bez sensu.
– No, idź! – ponagliła Issie.
Liz natychmiast otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć albo zaprotestować. Kątem oka zauważyła, że Elena spogląda na nią w co najmniej niedowierzający sposób, niemniej oszołomiona, chociaż w przypadku dziewczyny powód takiej reakcji pozostawał zgoła inny. Oczywiście, że tak. W końcu to ona jest królową wszystkich bali, pomyślała w oszołomieniu Elizabeth, ale to w gruncie rzeczy nie miało dla niej znaczenia. Taki stan rzeczy jedynie dowodził, że musiało dojść do jakiejś pomyłki albo…
– Cudnie – usłyszała niemalże pogodny głos Aldero.
Spojrzała na niego, zresztą tak jak i Elena. Cullenówna dodatkowo uniosła brwi, sprawiając wrażenie nie tyle rozeźlonej, co zaciekawionej czymś, czego Liz mogła co najwyżej się domyślać.
– Nie wiem o czymś? – zapytała spiętym tonem dziewczyna, dosłownie taksując kuzyna wzrokiem.
– Hm… – Chłopak wyszczerzył się w uśmiechu. Liz mimo wszystko ulżyło, kiedy powstrzymał się przed wysunięciem kłów. – Pytaj Issie i Claire – zaproponował, ale to w nawet najmniejszym stopniu niczego nie tłumaczyło. – Rany, Damien, idź z nią już i… Dobrej zabawy, skarby – dodał Al, najwyraźniej świecie bawiąc się ich kosztem.
Mniej więcej w tamtej chwili do Liz dotarło, że całe przedsięwzięcie musiało zostać wcześniej dobrze zaplanowane, ale nie miała czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Właściwie nie zorientowała się, w którym momencie Licavoli ujął ją za rękę, w następnej chwili zachęcająco ciągnąc za sobą. Spojrzała na niego z powątpiewaniem, by przekonać się, że wyglądał na niemniej zaskoczonego, co i ona. Różnica polegała na tym, że nie próbował pytać, być może przyzwyczajony do dziwnych pomysłów swojego kuzynostwa, czego raczej nie dało się powiedzieć o niej – wampiry i wszystko to, co się z nimi wiązało, zaskakiwały ją niemalże na każdym kroku.
Czuła się co najmniej dziwnie, kiedy tak pozwoliła prowadzić się w stronę Alison. Nie pierwszy raz znajdowała się w centrum zainteresowania, nigdy nie mając problemu z koniecznością publicznego występu albo przedstawienia referatu przed całą klasą, ale w tamtej chwili miała w głowie pustkę. Poczuła, że się rumieni, chociaż to równie dobrze mogło mieć związek z panującym w sali zaduchem. W zasadzie nagle wszystko wydało się Elizabeth równie prawdopodobnym rozwiązaniem, nie wspominając o tym, że naprawdę czuła się jak w transie, na swój sposób podekscytowana, niczym mała dziewczynka, która pierwszy raz ma doświadczyć czegoś niezwykłego. To sprawiło, że przez krótką chwilę naprawdę była szczęśliwa – tylko tyle i aż tyle, choć na moment będąc w stanie odciąć się od wspomnień, które sprawiały jej tak wiele bólu.
Miała wrażenie, że trwa w swojej prywatnej bańce szczęścia – takiej specjalnej, zarezerwowanej wyłącznie dla niej i Damiena, tym bardziej, że chłopak wciąż trzymał ją za rękę, tym samym dodając Elizabeth pewności siebie. Był przy niej przez cały ten czas, sprawiając, że czuła się po prostu dobrze, o ile to w większości przypadków było możliwe. Pod tym względem zawsze mogła na niego liczyć, nawet kiedy zachowywała się w zimny, obojętny sposób, czasami nie mając ochoty na to, żeby się do niej zbliżał albo jej dotykał. Nie rozumiała, co takiego zadecydowało o tym, że przez te wszystkie tygodnie dawał jej aż tyle ciepła, cierpliwie czekając, aż dojdzie do siebie, ale to również nie miało znaczenia. Wiedziała jedynie, że jest mu za to wdzięczna – i że coraz częściej utwierdzała się w przekonaniu, że łączyło ich coś o wiele istotniejszego, aniżeli fakt, że zawdzięczała chłopakowi życie. Teraz z kolei byli tutaj, podczas gdy wszyscy wokół na nich patrzyli, a to…
Och, to też było dobre – to, że mogłaby komukolwiek pokazać, że miała Damiena.
Myśli dziewczyny wirowały, mieszając się ze sobą i tworząc na swój sposób skomplikowaną, trudną do zinterpretowania mieszankę, której nawet ona nie potrafiła zrozumieć. Wszelakie bodźce wydawały się dochodzić do niej jakby z opóźnieniem, dziwnie odległe i przytłumione, ale to na dłuższą metę nie miało najmniejszego znaczenia. Chciała w tym trwać, nie pierwszy raz zdając się na Damiena, jego dotyk i to, że mógłby ją prowadzić, podczas gdy ona…
A potem pierwszy naszło ją przejmujące wrażenie, że coś jest nie tak i cały jej wewnętrzny spokój trafił szlag.
Właściwie sama nie była pewna, jakim cudem zorientowała się, że ktoś ją obserwuje – w sytuacji, w której przypatrywali jej się właściwie wszyscy, zorientowanie się, że mogłoby chodzić o konkretną osobę, wydawało się cudem. A jednak coś podkusił Elizabeth do tego, że by poderwać głowę i spojrzeć wprost w parę lśniących oczu o dziwnym, błotnistym kolorze. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie świadomość, że kiedy ostatnim razem widziała tkwiącą w bezruchu, obserwują ją z tłumu kobietę, ta miała ni mniej, ni więcej, ale rubinowe tęczówki. Liz pamiętała o tym aż nazbyt dobrze i to pomimo tego, że widziała tę wampirzycę zaledwie przez kilkanaście sekund, zaraz po ucieczce z rodzinnego, płonącego domu. Ba! Wpadła na nią, a ta tak po prostu pozwoliła jej odejść, chociaż zdecydowanie nie miała po temu powodów.
Teraz z kolei znalazła się w tym miejscu, dosłownie na wyciągnięcie ręki, chociaż to przecież wydawało się bez sensu. Musiało takie być, a jednak…
Najgorsze jednak pozostawało to, że Liz zdawała sobie sprawę z tego, co wiązało się z jej obecnością. Skoro ona tutaj była, gdzieś w pobliżu musiał znajdował się Jason. Czuła to całą sobą, zupełnie jakby to stanowiło najoczywistszą na świecie, w zupełnie logiczną kwestię – wniosek, który każdy byłby w stanie wyciągnąć na jej miejscu.
Powietrze było niezbędne do życia. Nocą robiło się ciemno.
Z kolei jej brat był gdzieś tutaj, po raz kolejny zamierzając zrobić wszystko, byleby ją dopaść.
W ułamku sekundy zrobiło jej się gorąco, tak bardzo, że ledwo mogła złapać oddech. Już nie słyszała niczego, chociaż salę wypełniała muzyka, głośne śmiechy, brawa i głos mówiącej coś z zapałem Adeline. To wszystko wydawało się dziwnie przytłumione, dochodząc do Elizabeth jakby zza grubej szyby – nienaturalne, niezwiązane z nią i tak bardzo odległe… Słuchała, ale nie słyszała, chociaż nie powinna mieć problemów z rozróżnieniem i interpretacją poszczególnych bodźców. A jednak w tamtej chwili wiedziała jedynie tyle, że jest jej gorąco – tak bardzo gorąco, że złapanie tchu zaczęło graniczyć z cudem. Słyszała tętniącą w uszach krew, jednak i to wydawało się znajdować gdzieś na dalszym planie, pozbawione większego znaczenia. W zamian z uporem wpatrywała się w znajomą, jasnowłosą kobietę – kogoś, kto był związany z Jasonem – podczas gdy ona…
Nie, nie mogła tutaj zostać. Musiała się wydostać i to najlepiej tak szybko, jak tylko miało być to możliwe.
– Liz?
Właściwie sama nie była pewna, jakim cudem w całym tym zamieszaniu i stanie, w którym się znajdowała, dotarł do niej wyraźnie zaniepokojony głos Damiena. Z trudem zmusiła się do oderwania wzroku od obecnej w tłumie wampirzycy, w zamian przenosząc go na stojącego u jej boku chłopaka. Wpatrywał się w nią z wyraźną obawą, samym tylko spojrzeniem wydając się pytać o to, co się dzieje, ale nie była w stanie mu odpowiedzieć. Wiedziała, że powinna wykrztusić z siebie chociaż słowo – jakkolwiek go ostrzec, kolejny raz mając nadzieję na to, że będzie w stanie zapanować nad całym tym szaleństwem i jej pomóc – ale nie była w stanie. Mogła co najwyżej stać, walcząc z narastającą paniką i próbując zapanować nad drżeniem mięśni.
Gorąco przybrało na sile, a Liz z opóźnieniem uprzytomniła sobie, że swoje źródło miało gdzieś pomiędzy jej piersiami – dokładnie w miejscu, w którym znajdował się naszyjnik, który założyła przed wyjściem. Właściwie sama nie była pewna, co takiego podkusiło ją, kiedy zdecydowała się zrobić użytek z wisiorka, który znalazła w domu Niny, ale to nie miało dla niej znaczenia. W tamtej chwili nie liczyło się nic innego, prócz natychmiastowej ucieczki – i to niezależnie od konsekwencji, które ta mogła za sobą pociągnąć.
Bez słowa odwróciła się na pięcie, po czym – nie zwracając uwagi nawet na Damiena, ani na obecny w sali tłum dzieciaków – pośpiesznie ruszyła przed siebie, lawirując pomiędzy zebranymi. Nie miała pojęcia, jakim cudem udawało jej się przecisnąć pomiędzy zebranymi, ale również to nie miało dla Elizabeth znaczenia. Ledwo widziała na oczy, z zaskoczeniem przekonując się, że płakała, chociaż nie zauważyła tego wcześniej. Obraz raz po raz rozmazywał się jej przed oczami, ale zdecydowała się to zrzucić na brak tlenu, tym bardziej, że wciąż miała problem z tym, żeby złapać oddech. Nie wiedziała, w którą stronę powinna się udać, żeby dotrzeć do drzwi, ale nie chciała się nad tym zastanawiać, skupiona przede wszystkim na myśli o tym, żeby się nie zatrzymywać, co najmniej jakby ktoś ją gonił, chociaż wiedziała, że to niemożliwe… Przynajmniej teoretycznie, bo skąd mogła wiedzieć?
Mimo wszystko poczuła ulgę, kiedy dopadła do dwuskrzydłowych drzwi. Nie skorzystała z wejścia, które prowadziło na parking, zdecydowanie nie mając ochoty wychodzić na zewnątrz – i to nie tylko dlatego, że to wiązałoby się z koniecznością przejścia tuż obok obecnej w tłumie zebranych kobiety. Do samego końca obawiała się, że wejście, które prowadziło do wnętrza szkoły, okaże się zamknięte, ale drzwi ustąpiły z chwilą, w której na nie naparła. Dosłownie wypadła na zaciemniony, opustoszały korytarz, po czym zastygła w bezruchu, z wrażenia omal nie osuwając się na kolana. Wciąż drżała, ledwo będąc w stanie ustać w miejscu i walcząc z narastającymi z każdą kolejną sekundą mdłościami. Było jej niedobrze, ale zarazem nie była w stanie zwymiotować, do jedynie potęgowało odczuwane przez dziewczynę poczucie irytacji. Miała wrażenie, że wszystko stałoby się o wiele prostsze, gdyby najzwyczajniej w świecie straciła przytomność, ale jednocześnie czuła, że gdyby sobie na to pozwoliła, stałoby się coś co najmniej niedobrego – i że wtedy Jason tym bardziej miałby możliwość, żeby ją dopaść, nie dając choćby szansy na to, by spróbowała się bronić.
Nie, żeby w ogóle miała sposobność, żeby zrobić cokolwiek. Tym razem nie miała niczego, co mogłoby jej posłużyć za broń, zresztą nawet gdyby nosiła ze sobą pistolet, ten na nic by jej się nie zdał przy próbie walki z wampirem. Cóż, mogłaby przynajmniej spróbować zmusić brata wycofania się, tak jak i w rodzinnym domu strasząc go tym, że odbierze sobie życie, jeśli nie pozwoli, żeby odeszła albo…
Och, tak, jak najbardziej byłaby w stanie zrobić krzywdę. Wszystko, byleby nie dopuścić do sytuacji, w której zamieniłby ją w potwora.
Nie pozwolę, żebyś mnie miał…
Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści, tak mocno, że paznokcie wbiły jej się w skórę, ale prawie nie poczuła bólu. W milczeniu wpatrywała się w ciemność, w pustym korytarzu wypatrując jakiegokolwiek kształtu czy ruchu, który mógłby świadczyć o czyjejkolwiek obecności, ale wszystko wskazywało na to, że była w tym miejscu sama. Serce waliło jej tak mocno i szybko, że niemalże słyszała jego bicie, może nawet wyraźniej, niż muzykę i ogólne zamieszanie, które panowały w sali gimnastycznej. Nie miała pojęcia, czego powinna się spodziewać, niemalże oczekując tego, że w każdej chwili ktoś będzie zdolny zaatakować ją z ukrycia – tak po prostu wyłonić się z mroku, by w następnej chwili pozbawić życia. Wiedziała, że to bez sensu i że Jason całkiem musiałby oszaleć, żeby zniszczyć szkolną imprezę, gdzie każdy mógłby go zobaczyć, ale z drugiej strony… jakim problemem dla wampira byłoby, żeby uciszyć wszystkich wokół? Już miał na dłoniach krew najbliższych, a po czymś takim każda forma okrucieństwa wydawała się Elizabeth równie prawdopodobna.
Wciąż o tym myślała, kiedy drzwi do sali gimnastycznej otworzyły się ponownie. Wyrwał jej się zdławiony okrzyk, zaraz też wzdrygnęła się, z wrażenia aż zataczając na ścianę. Oparła się o nią plecami, dysząc ciężko i za wszelką cenę usiłując nie stracić równowagi. Pomogły jej w tym dwie ciepłe dłonie, które nagle wylądowały na jej ramionach, stanowczo stawiając do pionu, pomimo tego, że w naturalnym odruchu spróbowała się wyrwać i odsunąć.
– Nie, nie… – wyrwało jej się. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby zrozumieć, że stojąca przed nią osoba nie tylko nie jest jej bratem, ale zdecydowanie nie zamierza zrobić komukolwiek krzywdy. – Damien…
– Co się stało? – zapytał spiętym tonem. Był blady, poza tym spoglądał na nią z wyraźną obawą, bez wątpienia próbując zrozumieć, co takiego aż do tego stopnia wytrąciło ją z równowagi. – Hej, Liz… – westchnął, przygarniając ją do siebie, kiedy pod wpływem impulsu wpadła mu w ramiona, drżąc i szukając poczucia bezpieczeństwa.
– On… on tutaj jest – wyrzuciła z siebie na wydechu. – Znalazł mnie i…
– O czym mówisz? – wyszeptał, chociaż po jego tonie poznała, że jak najbardziej zdawał sobie sprawę z tego, jaka będzie odpowiedź.
Energicznie potrząsnęła głową, niezdolna do wykrztuszenia z siebie chociaż słowa. Kątem oka zauważyła ruch, co sprawiło, że serce zabiło jej jeszcze szybciej, ale tym razem potrzebowała zaledwie kilku sekund, żeby zrozumieć, kto do nich dołączył.
– Co jest? – zapytała spiętym tonem Elena. Odezwała się jako pierwsza, ignorując zarówno bliźniaków, jak i Claire oraz wyraźnie zdezorientowaną Marissę. – Damien, do cholery…
– Małe komplikację – wyjaśnił kuzynce chłopak. Zaraz po tym wyprostował się, żeby spojrzeć na obecne w korytarzu towarzystwo. – Liz źle się poczuła i… Hm, powinniśmy wracać do domu – dodał, starannie dobierając słowa.
Elizabeth zrozumiała, że kłamał przede wszystkim przez wzgląd na obecną w korytarzu Marissę. Z wahaniem spojrzała na dziewczynę, mimowolnie zastanawiając się nad tym, jakim cudem Licavoli w ogóle był w stanie myśleć o szczegółach, skoro ona sama pozostawała jednym wielkim kłębkiem nerwów. Czuła się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył ją w tył głowy, a potem – tak dla lepszego efektu – dodatkowo znokautował ciosem w brzuch. To sprawiało, że logiczne myślenie nie wchodziło w grę, Liz zaś cała energię wkładała to, żeby nie rozpłakać się z bezsilności, o zrobieniu czegoś wybitnie głupiego nie wspominając.
Nie była pewna, czy reszta z obecnych zrozumiała aluzję, to zresztą nie miało dla niej znaczenia. Nie chciała zastanawiać się nad możliwymi rozwiązaniami albo tym, czy dzieciaki, które bawiły się w sali gimnastycznej, były bezpieczne. Nic ją nie obchodziło, co może i były egoistyczne, ale dziewczyna nie zamierzała się tym przejmować. W tym wszystkim tak czy inaczej chodziło o nią, a skoro tak… musiała stąd uciec i to tak szybko, jak tylko miało okazać się to możliwe.
– Już? – zapytała Marissa, nie kryjąc zaskoczenia. – Hej, Liz, nie żartuj! Właśnie zostałaś królową balu i…
– Nic mnie to nie obchodzi! – wyrzuciła z siebie na wydechu, początkowo nieświadoma tego, że mogłaby podnieść głos.
Dopiero spojrzenie Issie – zaskoczone i na swój sposób zranione – jednoznacznie uświadomiło jej, co takiego robiła. Wypuściła powietrze ze świstem, bezskutecznie próbując się uspokoić, po czym zdecydowanym ruchem oswobodziła z uścisku Damiena. Chłopak pozwolił jej na to, przez cały ten czas obserwując ją z niemniejszą obawą, co i reszta towarzystwa. Liz jęknęła cicho, po czym energicznie potarła skronie, w całym tym zamieszaniu i nerwach nie będąc nawet w stanie stwierdzić, czy jej własne zachowanie miało jakikolwiek sens.
Gdyby przynajmniej wiedziała, co takiego powinna zrobić, wszystko stałoby się prostsze, ale…
– Przepraszam – zreflektowała się pośpiesznie, nawet nie patrząc na Marissę. – Ale jestem zmęczona i mam tego serdecznie dość. Po prostu… dość – powtórzyła z naciskiem, energicznie potrząsając głową.
Nie otrzymała odpowiedzi, ta zresztą była jej zbędna. Chciała stąd uciec i to tak szybko, jak tylko miało być to możliwe, więc przeciągające się milczenie i konieczność zwłoki sprawiały, że czuła się niemalże osaczona. Wciąż nerwowo zaciskała dłonie w pięści, chyba jedynie cudem do tej pory nie łamiąc sobie palców. Co więcej, cały czas towarzyszyło jej irracjonalne wrażenie, że wisiorek na jej szyi dosłownie pulsuje gorącem, coraz cieplejszy, choć to przecież nie miało racji bytu. Wiedziała, że panikuje o wiele bardziej, niż powinna, tym bardziej, że nie była sama, ale…
– Okej, w porządku – odezwała się cicho Claire. Marissa wciąż milczała, po prostu stojąc u boku przyjaciółki i najwyraźniej woląc więcej się nie odzywać. Cóż, w przypadku tej dziewczyny, to zdecydowanie nie było normalne. – To nic takiego i… po prostu wracajmy, skoro Elizabeth tego chce – dodała, starannie dobierając słowa.
Błękitne oczy Claire wydawały się lśnić w ciemnościach, jaśniejsze niż zazwyczaj, co z jakiegoś powodu wydało się Liz niepokojące. Wiedziała, że najpewniej udało jej się wystraszyć wszystkich wokół, więc jakiekolwiek nietypowe zachowania czy bodźce nie powinny szokować, ale coś w przypadku tej z kuzynek Damiena sprawiało, że Elizabeth czuła się co najmniej nieswojo – tym bardziej, że przez krótką chwilę była wręcz gotowa przysiąc, że Claire przeczuwała więcej, aniżeli chciała się przyznać.
Przestała o tym myśleć, nie chcąc zastanawiać się nad sytuacją, która już i tak zaczynała ją przytłaczać. Z ulgą przyjęła również to, że nikt więcej nie zaprotestował, w zamian decydując się dostosować. Sama nie była pewna, jakim cudem zdołała ruszyć się z miejsca, na drżących nogach ruszając w głąb korytarza, ale to w gruncie rzeczy nie miało znaczenia – to miejsce, bal, zrozumienie czegokolwiek z tego, co działo się wokół nich…
Wiedziała jedynie, że Jason nie zamierzał tak po prostu odpuścić – i że była gotowa zrobić wszystko, byleby jej nie dopadł.
Nawet umrzeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa