Claire
Nie była pewna, co tak
naprawdę się dzieje. Wiedziała jedynie, że w grę wchodziło coś naprawdę
niepokojącego, biorąc pod uwagę zachowanie Damiena oraz stan, w którym
znajdowała się Liz. To pozwoliło Claire zrozumieć, że wszystko najpewniej
sprowadzało się do brata dziewczyny; po tym, jak raz zobaczyła ją bliską
histerii i wymachującą bronią, tylko to przychodziło jej do głowy.
Jakkolwiek by jednak nie było, wiedziała, że powinni się ewakuować, a nie
kłócić i wzajemnie obwiniać, tym bardziej, że liceum pozostawało ostatnim
miejscem, w którym powinno dojść do jakichkolwiek niepokojących wydarzeń.
Nie w ten
sposób wyobrażała sobie ten wieczór, nawet pomimo wątpliwości co do kolejnego
wspólnego wyjścia, które ofiarowała jej Marissa. Z drugiej strony, po
wizycie na lodowisku, naprawdę wierzyła, że wszystko będzie w porządku.
Ba! Przez długi czas był, a ona zaczynała się rozluźniać, w towarzystwie
kuzynostwa i przyjaciółki czując się po prostu dobrze. Tańczyła z Cammy’m,
zresztą tak jak i podczas każdej uroczystości, co każdemu z nich
odpowiadało, a przynajmniej takie miała wrażenie. Chłopaka nie ciągnęło do
obecnych na balu koleżanek, z kolei ona mogła z czystym sumieniem
pozwolić sobie na rozrywkę, nie obawiając się przy tym, że zrobi coś
niewłaściwego względem Setha. To jak najbardziej wydawało się dobre, zresztą
tak jak i przebieg wieczoru – przynajmniej do momentu, w którym wszystko
ot tak zaczęło się sypać.
Och, nie
tak miał zakończyć się plan Issie, skupiający się przede wszystkim na Liz i Damienie.
Claire początkowo była sceptycznie nastawiona do próby zapewnienia tej dwójce
zwycięstwa w konkursie, ale widząc entuzjazm Marissy, postanowiła ulec.
Kiedy do tego wszystkiego wtajemniczyli Aldero i Camerona, wszystko
okazało się dziecinnie proste, chociaż dziewczyna wolała się nie zastanawiać,
czy wampiry nie pokusiły się o skorzystanie ze swoich zdolności
manipulowania cudzymi umysłami. Tak czy inaczej, nieobecność Eleny okazała się
zbawienna, tym bardziej, że kolejne zwycięstwo Cullenównie zdecydowanie nie
było potrzebne do szczęścia, a na pewno mogło poprawić nastrój Elizabeth –
przynajmniej trochę, bo Claire szczerze wątpiła, żeby coś takiego wystarczyło,
by podnieść Liz na duchu po śmierci najbliższych. To był zaledwie krok ku
lepszemu – drobiazg, który mógł jedynie umocnić to, co było między nią i Damienem,
ale…
Cóż,
wszystko poszło nie tak.
A przecież
mogło być jeszcze gorszej.
– Okej, co
się dzieje? – zapytała z wahaniem Marissa, przerywając panującą ciszę. Jej
obecność nagle zaczęła być problematyczna, tym bardziej, że nie mogli
wtajemniczyć dziewczyny w sytuację. To z kolei sprowadzało się do
tego, że była tym bardziej zagrożona, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia,
które mogło czekać… Cóż, dosłownie gdziekolwiek. – Nie mówcie, że chodzi o złe
samopoczucie Liz, bo naprawdę…
– Możesz
wrócić na imprezę, Issie – odezwała się pośpiesznie, próbując brzmieć na jak
najbardziej rozluźnioną i pewną swoich słów.
Jedno
spojrzenie przyjaciółki wystarczyło, że Claire zorientowała się, iż najpewniej
popełniła błąd. Marissa wpatrywała się w nią w niemalże podejrzliwy,
przenikliwy sposób, najpewniej doskonale zdając sobie sprawę z tego, że
cokolwiek mogłoby być na rzeczy.
– Nie, nie…
Jest w porządku – powiedziała w końcu.
Nie dodała
niczego więcej, co zaniepokoiło Claire bardziej, niż gdyby zaczęła naciskać.
Milcząca, uległa Issie zdecydowanie nie była normalnym stanem rzeczy, a przynajmniej
takiego przekonania zdążyła nabrać przez krótką znajomość z tą
śmiertelniczką. Tak czy inaczej, Claire czuła, że coś jest nie tak – i że
Marissa nie zamierzała tak po prostu odpuścić. Cóż, to nawet nie wydawało się
zaskakujące, tym bardziej, że w ich zachowaniu wszystko aż krzyczało, że
cokolwiek mogłoby być na rzeczy. Problem polegał na tym, że nie było czasu,
żeby udawać i zastanawiać się nad jakąkolwiek sensowną wymówką. To musiało
poczekać, przynajmniej tymczasowo, bo teraz najważniejszą kwestią pozostawało
wydostanie się z potencjalnie niebezpiecznego miejsca.
Za którymś razem coś pójdzie nie tak… Tak
jak z Liz, bo przyjaźń z Eleną od samego początku była dla niej
zagrożeniem, pomyślała w oszołomieniu i to wystarczyło, żeby
poczuła nieprzyjemny ucisk w gardle. Z wahaniem spojrzała na milczącą
kuzynkę, po czym uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nagle zaniepokojona i dziwnie
zmieszana. Nigdy nie chciała doprowadzić do sytuacji, w której ktokolwiek
znalazłby się z jej powodu w niebezpieczeństwie, ale właśnie na to
narażała Marissę od chwili, w której pozwoliła dziewczynie się do siebie
zbliżyć. Wiedziała o tym, a jednak z uporem odrzucała od siebie
niechciane myśli, raz po raz powtarzając sobie, że to wcale nie musiało o niczym
niewłaściwym świadczyć. Co więcej, teraz w grę mogło wchodzić
przewrażliwienie Liz, prawda? Nic ponad to, ale…
Nic ponad to.
Cóż,
chociaż powtarzała to sobie z uporem i na wszystkie możliwe sposoby, wciąż
nie była w stanie uwierzyć, że tak mogłoby być w istocie. Wątpliwości
narastały, zresztą tak jak i niepokój, co z czasem zaczęło jawić się
Claire jako coś co najmniej nienaturalnego. Już kilka razy czegoś podobnego
doświadczyła i w żadnym wypadku nie skończyło się to dobrze, przez co
chcąc nie chcąc musiała zacząć nazywać rzeczy po imieniu. W grę wchodził
instynkt, tym bardziej wyostrzony, że – co mówiły kolejne osoby w jej otoczeniu
– bądź co bądź pozostawała wieszczką.
Z
powątpiewaniem spojrzała na idącego przodem Damiena, żałując, że nie była w stanie
skontaktować się nim telepatycznie. Wątpiła, żeby sam zorientował się, że
mogłaby chcieć z nim porozmawiać – choćby tylko go ostrzec, tym bardziej,
że nie miała do powiedzenia niczego konkretnego. Przez krótką chwilę podążała w milczeniu,
nasłuchując i niemalże wypatrując jakichkolwiek oznak możliwego do
nadejścia haiku, jednak mimo upływu czasu nic nie wskazywało, żeby jakikolwiek
wiersz miał się pojawić. Teoretycznie powinno ją to uspokoić, a jednak nic
podobnego nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie – niepewność stopniowo
doprowadzała zaczynała ją wykańczać, doprowadzając do szału bardziej, niż
perspektywa poznania nawet najgorszej prawdy.
Świeże
powietrze miało w sobie coś kojącego, a przynajmniej tak odebrała je w pierwszym
momencie. W milczeniu powiodła wzrokiem po opustoszałym parkingu, próbując
ocenić, żeby w mroku mogło czaić się coś co najmniej niebezpiecznego.
Wiedziała, że to jak najbardziej prawdopodobne – zdążyła się o tym
przekonać nie raz, więc byłaby głupia, ignorując taką ewentualność – ale mimo
wszystko nic nie wskazywało na to, żeby mieli towarzystwo. Być może wrażenie to
brało się stąd, że mogła cieszyć się bliskością kuzynostwa i Liz, co jak
najbardziej dawało jej poczucie bezpieczeństwa, ale…
– Chodźmy
do samochodu – zaproponował spiętym tonem Damien. – Pojedziemy do nas, a potem
was porozwożę, okej? Wszystko będzie w porządku, ale…
– Dlaczego
ciągle brzmicie tak, jakbyśmy grali w jakimś horrorze? – obruszyła się
Issie, potrząsając z niedowierzaniem głową.
Wyglądała
na wystraszoną, chociaż początkowo Claire nie zwróciła na to uwagi. Pomyślała,
że skoro nawet Marissa zaczynała się bać, najpewniej nie zdając sobie sprawy,
co mogłoby być tego przyczyną, sprawy faktycznie nie miały się zbyt ciekawie,
ale…
Chyba, że
wszystko sprowadzało się do nich i tego, jak się zachowywali. Sama
zaczęłaby się przejmować, gdyby widziała, że wszyscy wokół siedzą dosłownie jak
na szpilkach, a ona jako jedyna nie ma pojęcia o tym, jak bardzo poważna
mogłaby być sytuacja. Claire czuła, że powinna coś z tym zrobić i dać
towarzystwu do zrozumienia, żeby spróbowali nad sobą zapanować, ale nie miała
po temu okazji. To wydawało się co najmniej ironiczne – konieczność milczenia w sytuacji,
w której nade wszystko musiała coś powiedzieć, ale nie miała innego
wyboru.
– Po prostu
źle się tutaj czuję – oznajmiła wypranym z jakichkolwiek emocji głosem
Liz. – Rany, Issie, proszę cię…
– To moja
wina? – zmartwiła się dziewczyna. – Tego, że musiałaś wyjść na środek? Mam na
myśli… Jesteś cheerleaderką, nie? Występowałaś przed publicznością, więc nie
rozumiem…
– Nie o to
w tym wszystkim chodzi! – ucięła dziewczyna, znów wyraźnie zaczynając się
denerwować.
Claire westchnęła,
nie po raz pierwszy wahając się nad tym, czy powinna się wtrącić, czy może
udawać, że nie istnieje. Już i tak podejrzewała, że to ją Marissa będzie
dręczyć pytaniami o ten wieczór, w swoim stylu chcąc dowiedzieć się wszystkiego,
co tylko wzbudzało jej wątpliwości. Oczywiście dziewczyna nie była zaskoczona
takim stanem rzeczy, bo taka potrzeba wydawała się jak najbardziej naturalna,
ale z ich perspektywy… Cóż, zdecydowanie wszystko komplikowała – i to
najdelikatniej rzecz ujmując.
Świetnie.
Właśnie tego potrzebowała, żeby zaaklimatyzować się w tym miejscu –
konieczności przypominania sobie na niemalże każdym kroku o tym, że w ciemnościach
mogłoby kryć się niebezpieczeństwo. Podejrzewała, że Rufus nie brał pod uwagę
takiej możliwości, kiedy ustalili, że miałaby jednak wrócić do Seattle, ale…
– Czujecie
to, co ja?
Głos Eleny
wyrwał ją z zamyślenia, sprawiając, że w ułamku sekundy przeniosła
wzrok na kuzynkę. Dziewczyna zastygła w bezruchu, w milczeniu
wpatrując się w jakiś bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni. Z jasnymi
włosami i bladą cerą, wydała się Claire nagle wręcz jarzyć w ciemnościach,
co brzmiało dość ironicznie w sytuacji, w której została określona
mianem Światła. Od samego początku
wiedziała, że Elena zmieniła się w znaczący sposób od chwili swojej
śmierci i zmartwychwstania, ale do tej pory nie zastanawiała się, w jaki
sposób mogłoby się to objawiać. W zasadzie miała wrażenie, że nawet sama
zainteresowana nie zdawała sobie sprawy z tego, kim była i co w związku
z tym mogłaby poprawić – faktycznie albo w przenośni, bo to na
dłuższą metę nie miało znaczenia.
– Co
właściwie…? – zaczął Aldero, po czym prawie natychmiast zamilkł, również dostrzegając
coś, co go zaniepokoiło.
Claire drgnęła,
kiedy ciepłe palce Marissy nagle owinęły się wokół jej dłoni. Chwyciła
dziewczynę za rękę, właściwe sama niepewna tego, kiedy przyjaciółka znalazła
się przy niej, uczepiając się jej ramienia w co najmniej gwałtowny,
zdradzający panikę sposób.
– Cokolwiek
robicie, przestańcie – poprosiła drżącym głosem, potrząsając z niedowierzaniem
głową. – Serio, jeśli to ma być żart i chcecie mnie przestraszyć, to
naprawdę…
– Marissa…
– wtrącił z wahaniem milczący do tej pory Cameron. – Może to źle zabrzmi,
ale… po prostu się zamknij – doradził i to wystarczyło, żeby wymóc na
dziewczynie konieczność trwania w ciszy.
Claire
znalazła tego ze swoich kuzynów wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że takie
zachowanie względem kobiety, nie było w jego przypadku normą. Wręcz
przeciwnie – bez wątpienia musiał mieć powód, żeby pokusić się o taki
dobór słów, to z kolei nie wróżyło dobrze. Raz jeszcze spojrzała na Elenę,
próbując ocenić, gdzie ona i Aldero tak naprawdę spoglądali, a tym
bardziej co takiego ta dwójka mogłaby sobie myśleć, ale nie była w stanie
wyciągnąć żadnych, choćby po części zadowalających wniosków. Z zaskoczeniem
przekonała się, że w głowie miała pustkę, niepewna już niczego, co działo
się wokół niej, może pomijając to, że jak najbardziej powinni uciekać.
O, tak –
strach pojawił się nagle i miał w sobie coś przenikliwego. Co prawda
uczucie to nie było aż tak porażające, jak podczas wizyty w ośrodku, w którym
znajdowały się Jocelyne i Shannon, gdzie w grę wchodziły demony, ale
to mimo wszystko nie miało znaczenia. Podstawowym problemem pozostawało to, że mogliby
być zagrożeni – i że niebezpieczeństwo znajdowało się gdzieś na
wyciągnięcie ręki.
Ciche
kroki, które rozległy się gdzieś za ich plecami, skutecznie przyprawiły Claire o palpitacje
serca. Zdołała odwrócić się jako pierwsza, dosłownie na ułamek sekundy przed
tym, jak ze szkoły wyszła kobieta – blond włosa, śmiertelnie blada i o
dziwnych oczach w nienaturalnym kolorze błota. Soczewki, przyszło jej do głowy w najzupełniej naturalny sposób,
ale nie odezwała się ani słowem, bardziej przejęta tym, że mogliby mieć przed
sobą ni mniej, ni więcej, ale zupełnie obcą wampirzycę. Podejrzewała, że to
właśnie widok tej nieśmiertelnej musiał przerazić Liz, tym bardziej, że
wyraźnie usłyszała zdławiony jęk wystraszonej śmiertelniczki.
– Och, nie…
Nie, nie jestem tutaj z twojego powodu – odezwała się kobieta. Jej
spojrzenie jak na zawołanie skoncentrowało się na Elizabeth, co jedynie
utwierdziło Claire w przekonaniu, że te dwie mogłyby się znać. – Wręcz
przeciwnie. Mam dopilnować, żeby nie stała ci się krzywda.
Liz nie
odpowiedziała, ale to było do przewidzenia. Claire poczuła, że Marissa
dosłownie wbijaj jej paznokcie w skórę, uczepiając się ramienia dziewczyny
w tak zdecydowany sposób, że ta aż straciła czucie w ręce. Skrzywiła
się, ale nie próbowała przyjaciółki odsuwać, całą uwagę poświęcając znajdującej
się zdecydowanie zbyt blisko, powoli zmierzającej w ich stronę wampirzycy.
– Samochód
– wycedził przez zaciśnięte zęby Aldero.
To było
niczym sygnał, który wszyscy jak na zawołanie zdecydowali się zinterpretować.
Claire po prostu się odwróciła, po czym ruszyła przed siebie, stanowczo ciągnąć
za sobą Marissę i chyba jedynie cudem będąc w stanie powstrzymać się
przed rozwinięciem tempa, które dla śmiertelnika byłoby nieosiągalne. Chciała
wierzyć w to, że jedna wampirzyca nie czyniła różnicy, tym bardziej, że
poruszali się większą grupą i bez wątpienia potrafili bronić, ale
podświadomie czuła, że to wcale nie miało być takie proste. Chyba tylko
szaleniec w pojedynkę porwałby się do walki z kimś, kto mógłby
przewyższać go liczebnością i siłą, a ta kobieta zdecydowanie nie
wyglądała na kogoś zdolnego do popełnienia takiego głupstwa. W zasadzie wszystko
wskazywało na to, że była posłanką.
Dla
pewności obejrzała się przez ramię, jednocześnie za wszelką cenę usiłując
dotrzymać kroku kuzynostwu i przypadkiem nie zgubić po drodze Issie.
Przekonała się, że wampirzyca wciąż za nimi podążała, nawet nie wysilając się
rzucaniem do biegu – w zamian po prostu szła spokojnym, niemalże ludzkim
krokiem, najwyraźniej nie obawiając się tego, że mogliby próbować jej uciec.
Claire
skrzywiła się, kiedy spojrzenia jej i nieśmiertelnej się spotkały.
Zaledwie dwa mrugnięcia wystarczyły, żeby soczewki, które nosiła nieznajoma,
ostatecznie się rozpuściły, ukazując parę lśniących, rubinowych tęczówek. Kobieta
westchnęła, po czym zniecierpliwionym ruchem przeczesała jasne włosy palcami. Wyglądała
na zmęczoną, chociaż w przypadku istoty nieśmiertelnej wydawało się to
niemożliwe.
– Rany…
Zawsze coś musi pójść nie tak – mruknęła, po czym z niedowierzaniem potrząsnęła
głową. – Ale to teraz nieważne i…
Cokolwiek
miała do powiedzenia, jej słowa zagłuszył głośny huk. Issie wyrwał się dziwny,
nieco zdławiony pisk, zaraz też mocniej przywarła do Claire, chyba już nawet
nie zdając sobie sprawy z tego, co i dlaczego robiła. Dziewczyna
musiała zatrzymać się gwałtownie, w ostatniej chwili wytracając prędkość i wyłącznie
cudem nie wpadając na stojącego przed nią Cameronem. Potrzebowała kilku
następnych sekund, żeby zorientować się, w czym mógłby leżeć problem i skoncentrować
wzrok na kolejnej istocie – również kobiecie; tym razem ciemnowłosej,
roześmianej i jak gdyby nigdy nic stojącej na wygniecionym pod dziwnym
kątem dachu samochodu, ku któremu przez cały ten czas zmierzali.
–
Wybieracie się dokądś? – zapytała wampirzyca niemalże pogodnym tonem. Było coś
przenikliwego w jej spojrzeniu, chociaż to wydawało się niczym, w porównaniu
z drapieżnym uśmiechem, który wykrzywił usta kobiety w chwili, w której
spojrzała kolejno to na Marissę, to znowu na Elizabeth. – O, proszę! Mają
przekąski – stwierdziła i najzwyczajniej w świecie się roześmiała.
Claire nie
musiała patrzeć na twarz przyjaciółki, żeby zorientować się, że ta była
zdezorientowana i co najmniej przerażona. Instynktownie przesunęła się
bliżej, chociaż zdecydowanie nie wyobrażała sobie tego, że mogłaby być w stanie
Issie osłonić. Wciąż nie potrafiła walczyć, tym bardziej, że kilka lekcji, które
odbyła z Gabrielem, jasno dało jej do zrozumienia, że w takiej
sytuacji rozwiązanie było tylko jedno: uciekać, niezależnie od tego, jak
poniżające mogłoby się to wydawać.
Nerwowo
spojrzała na resztę towarzystwa, próbując ocenić, czego tak naprawdę powinna się
spodziewać. W powietrzu wyraźnie wyczuła powiew mocy – pozornie nic
nieznaczący, przypominający świeżość, którą mogłaby zapewnić obecność ozonu
zaraz po burzy, ale to musiało wystarczyć. W przypadku telepatów sytuacja
zawsze się komplikowała, tym razem najpewniej na ich korzyść, bo nic nie
wskazywało na to, żeby wampirze kobiety chociaż podejrzewały, kogo mają przed
sobą. Cóż, przynajmniej taką nadzieję miała Claire, już nie zastanawiając się
nad koniecznością wytłumaczenia czegokolwiek Marissie, ale przede wszystkim na
znalezieniu okazji, żeby mogli przynajmniej spróbować uciec.
W porządku… Nic się nie dzieje,
usłyszała w głowie spięty głos Aldero. Nie
zgub Issie. Nad wyjaśnieniami pomyślimy później, stwierdził, więc
machinalnie skinęła głową.
No dobrze, ale co z…, zaczęła, jednak
nie było jej dane dokończyć.
– Z tą
drugą róbcie sobie, co tylko wam podpasuje, ale szatynka jest moja – wtrącił
nowy, męski głos i to wystarczyło, żeby wytrącić Claire z równowagi.
Mogła
przewidzieć, że kobiety nie były same, ale i tak poczuła się co najmniej
oszołomiona widokiem pary zmierzających ku nim wampirów. Jeden z nich –
młodszy i pewniejszy siebie – bez chwili wahania podszedł bliżej,
dosłownie taksując wzrokiem Elizabeth. Claire miała zaledwie ułamek sekundy na
to, żeby mu się przyjrzeć, tym bardziej, że w zdenerwowaniu ledwo była w stanie
skoncentrować się na tym, co działo się wokół niej, ale to wystarczyło, żeby
dostrzegła podobieństwo wystarczająco wyraźne, żeby zrozumiała, że miała przed
sobą Jasona – brata Liz i mordercę we własnej rodziny we własnej osobie.
Wampir
przystanął zaledwie kilka metrów od nich, czujnie obserwując Aldero i Camerona,
którzy wysunęli się naprzód. Claire poczuła się równie niepewna i bezużyteczna,
co i podczas akcji w ośrodku, kiedy musiała niejako zdać się na
kuzynostwo, żeby mieć pewność, że jest bezpieczna, ale nawet nie próbowała się
nad tym zastanawiać. Kątem oka uważnie obserwowała stojącą na dachu auta
kobietę, woląc nie przegapić momentu, w którym ta mogłaby się przemieścić.
Dzięki temu jej uwadze nie uszedł pozornie nic nieznaczący, niemniej złośliwy
uśmieszek, który posłała Jasonowi.
–
Powiadasz? Nie było mowy o jakichś specjalnych względach dla ludzi, więc…
Brat Liz
wydał z siebie przeciągłe, ostrzegawcze warknięcie.
– Podnieść
na nią rękę, a szybko pożałujesz, Marce – oznajmił nieznoszącym sprzeciwu
tonem.
Kobieta
posłusznie zamilkła, chociaż po jej zachowaniu trudno było stwierdzić, czy
słowa Jasona faktycznie robiły na niej wrażenie. Sam zainteresowany
najwyraźniej nie widział powodu, żeby się nad tym zastanawiać, bo bez słowa
ruszył ku Elizabeth, obojętny na to, że ktokolwiek mógłby chcieć go zatrzymać.
Wciąż trzymał się na dystans, wydając się krążyć po obwodzie okręgu, który
utworzyli, tym samym na swój sposób prowokując Aldero i Camerona, być może
w nadziei na to, że ci zrobią coś, czego później mogliby pożałować.
– Lizzy…
Hej, siostrzyczko – rzucił pogodnym tonem, spoglądając na dziewczynę w niemalże
troskliwy sposób. – Dawno się nie widzieliśmy i…
– Odejdź! –
wyrzuciła z siebie na wydechu Liz.
Claire
wyraźnie słyszała, że jej serce waliło oszalałe, pobijając nawet puls
wytrąconej z równowagi Marissy. Ta druga bez wątpienia była przerażona,
tym bardziej, że nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, co działo się
wokół niej. Mogła co najwyżej zgadywać, choć i to nie dawało gwarancji
sukcesu – nie w takim stopniu, w jakim Issie mogłaby tego oczekiwać.
Cóż, tym razem przynajmniej milczała, ale mimo wszystko…
– To zabolało
– stwierdził niemalże rozczarowanym tonem Jason, potrząsając z niedowierzaniem
głową. – Melanie chyba powiedziała ci, że nie masz się czego obawiać… Tym razem
nie przyszedłem dla ciebie, chociaż jeśli dobrze pójdzie, uda się załatwić dwie
sprawy za jednym razem – podjął ze spokojem, starannie dobierając słowa. – Tak
czy inaczej…
Nie było
dane mu dokończyć. Ani Claire, ani nikt inny nie spodziewał się pojawienia
kogokolwiek więcej, ale to nie miało znaczenia. Bardziej istotne było to, że
panującą dookoła ciszę, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia przerwał przenikliwy,
przeszywający wręcz dźwięk, tym wyraźniejszy dla tych, którzy mogli poszczycić
się wyostrzonymi zmysłami.
Głośny,
niebezpieczny krzyk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz