Claire
To było niczym koszmar, w którym
nagle przyszło jej się znaleźć. Początkowo nie zareagowała na słowa
przyjaciółki, bezmyślnie wpatrując się w bladą twarz Issie i próbując
przekonać samą siebie, że ta mówiła do niej w jakimś innym, obcym języku.
Ewentualnie musiała coś źle zrozumieć; to wydawało się dość prawdopodobne,
biorąc pod uwagę fakt, że dookoła już od dłuższego czasu rozgrywała się
szaleństwo, nad którym ledwo była w stanie zapanować.
Nic
bardziej mylnego.
Aż
wzdrygnęła się, kiedy panującą w samochodzie, porażającą wręcz ciszę,
przerwał krzyk – inny niż ten, który była w stanie wydobyć z siebie
Shannon, ale to nie uczyniło sytuacji jakkolwiek łatwiejszej do zniesienia.
Claire zesztywniała, przez krótką chwilę czując się tak, jakby ktoś z całej
siły przyłożył jej czymś ciężkim w głowę. To niemożliwe, przeszło dziewczynie przez myśl, ale przecież była
tutaj i wyraźnie słyszała, że nic nie było takie, jak mogłaby oczekiwać.
Wręcz przeciwnie – czuła, że sytuacja nie po raz pierwszy wymyka jej się spod
kontroli, zapoczątkowując coś, w czym zdecydowanie nie chciała trwać.
– Claire…
Dźwięk
własnego imienia skutecznie sprowadził dziewczynę na ziemię. Jej spojrzenie
chcąc nie chcąc na powrót powędrowało ku bladej twarzy Marissy, chociaż to nie
na tym Claire ostatecznie zdecydowała się skoncentrować wzrok. Początkowo nie
była pewna, co takiego wydarzyło się w zaledwie kilka sekund, kiedy Issie
została pochwycona przez Marce, ale teraz już nie miała wątpliwości. Widok rany
w kształcie półksiężyca – niewielkiej, ale aż nazbyt wyraźnej i wciąż
delikatnie broczącej krwią – którą dostrzegła na gardle wyraźnie przerażonej
dziewczyny. To tłumaczyło wszystko, ale…
Nie była w stanie
odpowiedzieć, zresztą nawet gdyby zdołała wykrztusić z siebie chociaż
słowo, nie byłaby w stanie powiedzieć niczego, co zabrzmiałoby sensownie.
Co więcej… W ułamku sekundy zwątpiła w to, czy jakiekolwiek jej
zapewnienia mogłoby usatysfakcjonować Issie, o ile ta w ogóle miałaby
być w stanie ją usłyszeć, a co dopiero zrozumieć. Coś w zachowaniu,
krzykach i tym, że dziewczyna mogłaby wypowiadać akurat jej imię – na
dodatek w tak błagalny sposób, jakby wierzyła, że w ten sposób
przyniesie sobie ukojenie – dodatkowo wytrąciło Claire z równowagi,
sprawiając, że ta zapragnęła ni mniej, ni więcej, ale najzwyczajniej w świecie
uciec. Zrobić… cokolwiek, byleby tylko móc to szaleństwo uchwycić i się od
niego odciąć.
Cokolwiek.
Oddech
nieznacznie jej przyśpieszył, kiedy bezwiednie odsunęła się, przesuwając bliżej
drzwi pasażera. Właściwie nie zarejestrowała momentu, w którym samochód
dołączył do ruchu ulicznego, wprawnie posuwając się naprzód. Jak przez mgłę
była świadoma tego, co działo się wokół niej, łącznie z tym, że najpewniej
udało im się uciec. Teraz, w samym środku ruchliwego Seattle, atak
któregokolwiek z wampirów wydawał się graniczyć z cudem, a przynajmniej
miała nadzieję, że tak właśnie prezentowała się ich faktyczna sytuacja. Chciała
wierzyć w bardzo wiele rzeczy, łącznie z tym, że to zaledwie jakiś
głupi, zły sen, z którego mogłaby się obudzić – prędzej czy później.
Problem polegał na tym, że zarazem zdawała sobie sprawę z tego, że to
niemożliwe, chociaż tę myśl dosłownie z uporem maniaka próbowała od siebie
odsunąć.
– Claire…
Hej, Claire, spójrz na mnie! – doszło ją jakby z oddali.
Potrzebowała
dłuższej chwili, żeby zorientować się, że tym razem do Aldero próbował zwrócić
na siebie jej uwagę. Z zaskoczeniem przekonała się, że zdążyła jakimś
cudem zapomnieć o kuzynie, chociaż to wydawało się graniczyć z cudem,
skoro chłopak siedział tuż obok niej, wciąż trzymając Marissę w ramionach.
Poruszając się trochę jak w transie, w roztargnieniu spojrzała na
kuzyna, próbując zrozumieć, dlaczego obraz raz po raz rozmazywał jej się przed
oczami i dlaczego czuła wilgoć na policzkach – płynące łzy, co dotarło do
niej po kilku następnych sekundach, na pierwszy rzut oka wydając się nie mieć
sensu. Nic, co działo się wokół niej, nie miało go już od dłuższego czasu.
Kolejne
sekundy wydawały się ciągnąć w nieskończoność, niosąc ze sobą wyłącznie
strach i niekończącą się agonię. Przez krótką chwilę miała wrażenie, że
wszelakie bodźce dochodzą do niej jakby z oddali – zza tłumiącej wszystko,
zamglonej szyby – ale to była wyłącznie chwilowa reakcja organizmu. Problem
polegał na tym, że uczucie to niemalże natychmiast zniknęło, zostawiając Claire
roztrzęsiona i świadomą tylko i wyłącznie tego, że Marissa cierpiała
– i że ona nie była w stanie zrobić niczego, żeby to szaleństwo
zatrzymać.
Bezwiednie
spojrzała przed siebie, w lusterku dostrzegając bladą, przesadnie wręcz
skupioną twarz Nigela. Po chłopaku trudno było stwierdzić, co takiego myślał
sobie w tamtej chwili, o przewidzeniu jakichkolwiek reakcji nie
wspominała. W pewnym momencie musiał podchwycić jej spojrzenie, bo drgnął i chyba
spróbował się uśmiechnąć, ale przyszło mu to w co najmniej problematyczny,
zdradzający wysiłek sposób.
– Ehm…
Shannon to i owo mi powiedziała – powiedział cicho. Jego głos wydawał się
brzmieć obco, poza tym wyraźnie drżał, ale to nie miało dla Claire
najmniejszego nawet znaczenia. W gruncie rzeczy wolała słuchać tego
chłopaka, byleby odciąć się od… wszystkiego innego. – Właściwie nie zostawiłem
jej wyboru, zwłaszcza jak wróciła z ośrodka i… Ale chyba nie ma tego
złego, nie? – dodał z wahaniem Nigel, wyraźnie podenerwowany sytuacją.
– Trzymacie
się w cieniu idzie nam coraz lepiej – stwierdził z rezerwą Aldero.
Skrzywił się, po czym nieznacznie potrząsnął głową. – I tak spadasz nam z nieba.
Gdyby nie
problemy, z którymi wszyscy musieli się mierzyć, być może chłopak zdołałby
się uśmiechnąć.
– Świetnie…
Co z nią jest? – zapytał po chwili wahania, a Claire zesztywniała. –
Mam na myśli… czy ona się…?
Nie
dokończył, ale dziewczynie wydało się aż nazbyt oczywiste to, jak miało brzmieć
jego pytanie. Nie miała pojęcia, jak wiele dowiedziała się Shannon i co takiego
przekazała bratu, to zresztą nie miało w tamtej chwili znaczenia – nie w obliczu
tego, co działo się z Marissą. W efekcie ani ona, ani Aldero nie
odpowiedzieli, tym bardziej, że przeciągająca się, przenikliwa cisza miała w sobie
coś bardziej wymownego i ostatecznego, aniżeli jakiekolwiek dodatkowe
tłumaczenia.
Czy ona się przemienia? To pytanie
niemalże rozbrzmiewało w jej głowie, wydając zmuszać do tego, żeby
udzielić odpowiedzi – a więc w końcu nazwać rzeczy po imieniu i wprost
oznajmić, że to jak najbardziej się działo. Mogła protestować, podświadomie
szukając usprawiedliwienia dla samej siebie, ale to prowadziło donikąd i Claire
doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Pewne rzeczy już miały miejsce, a ona
nie była w stanie ich powstrzymać, niezależnie od tego, jak uparcie by
próbowała, ale…
Cisza… Czy
biorąc pod uwagę to, co się działo, powinno być aż tak cicho? Nie
zarejestrowała momentu, w którym krzyki Marissy ucichły i choć
naturalnie była wdzięczna za chwilę spokoju, ten wydawał się wręcz nienaturalny.
Dłuższą chwilę walczyła ze sobą, zanim ostatecznie odważyła się przenieść wzrok
na przyjaciółkę, spodziewając się dosłownie wszystkiego – i to łącznie z tym,
że z chwilą, w której sobie na to pozwoli, ta na powrót zacznie się
wić w agonii. Nie miała pojęcia, ile prawdy było w działaniu jadu i co
tak naprawdę powinna rozumieć przez stwierdzenie „niewidzialny ogień”, ale to
wystarczyło, żeby wiedziała, że przemiana była niczym małe piekło – i to
zarówno dla osoby, która przeistaczała się w istotę nieśmiertelną, jak i tych,
którzy w mniej lub bardziej świadomy sposób stawali się świadkami całego
przedsięwzięcia.
Jedynym,
czego w tamtej chwili była pewna, pozostawało to, że nie chciała być w tym
miejscu. Pragnęła uciec – jakkolwiek odciąć się od tego całego szaleństwa, żeby
znaleźć ukojenie. Nie chciała nawet myśleć o tym, co działo się wokół
niej, ale to miało okazać się co najmniej problematyczne, skoro znajdowała się w pędzącym
samochodzie.
Zawahała
się, bezmyślnie wpatrując w bladą twarz Marissy. Dziewczyna milczała,
oddychając szybko i płytko, co jedynie utwierdziło Claire w przekonaniu,
że musiała cierpieć. Co prawda to nie był ten rodzaj bólu, który sprawiłby, że
aż wiłaby się w agonii, ale mimo wszystko…
– Al? –
wyszeptała tak cicho, że ledwo była w stanie samą siebie zrozumieć. Mimo
wszystko kuzyn nie miał problemu z tym, żeby ją usłyszeć, bez chwili
wahania koncentrując na niej spojrzenie. – Dlaczego ona… jest taka nieruchoma?
– zaryzykowała, bowiem ta jedna kwestia nie dawała jej spokoju.
Nie, zdecydowanie
nie zamierzała narzekać, że Issie już nie krzyczała i nie próbowała
walczyć z cierpieniem, które niosła ze sobą przemiana. Byłaby naiwna i głupia,
gdyby jakkolwiek narzekała na taki stan rzeczy, ale z drugiej strony…
Trudno było tak po prostu ignorować, że cokolwiek mogłoby ulec zmianie. Pomimo
całego przerażenia, które odczuwała, wciąż się martwiła, a to bez
wątpienia o czymś świadczyło.
– Nie
przejmuj się – mruknął chłopak, bynajmniej nie przynosząc jej tymi słowami
ukojenia. – Serio, Claire. Robię co mogę – wyjaśnił lakonicznie, tym samym
skutecznie wytrącając dziewczynę z równowagi.
Spodziewała
się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że mógłby wykorzystać swoje zdolności.
Wiedziała, że telepatia dawała wiele możliwości, ale wciąż uczyła się tego, jak
daleko potrafiła sięgać siła umysłu. Nie zmieniało to faktu, że była
przerażona, a po słowach wampira poczuła się jeszcze bardziej
bezużyteczna, mogąc co najwyżej siedzieć obok i załamywać ręce. Nie w ten
sposób wyobrażała sobie zakończenie tego wieczoru, ale z drugiej strony…
Które z nich choćby podejrzewało, że świat stanie na głowie z chwilą,
w której wybiorą się na szkolną imprezę?
Chwilę
jeszcze wahała się nad tym, co powinna powiedzieć, w milczeniu wodząc
wzrokiem po bladej twarzy Issie, zanim ostatecznie zdecydowała się uciec
wzrokiem gdzieś w bok. Wbiła wzrok w szybę po swojej stronie, krótką
chwilę obserwując to, co działo się na zewnątrz – przemykające samochody,
rozświetlone ulice i niczego nieświadomych przechodniów. Podświadomie
wypatrywała czegoś, co mogłoby świadczyć, że Marce, Peter albo brat Elizabeth
podążając za nimi, ale nie była, a może po prostu nie chciała niczego
zauważyć. W głowie jej wirowało i chociaż jakaś jej cząstka
przejmowała się tym, gdzie podziewała się reszta, Claire ostatecznie nie
zdecydowała się zadać jakiegokolwiek pytania.
W zamian
zamknęła oczy, bezskutecznie próbując się rozluźnić. To oczywiście okazało się
niemożliwe, ale panująca wewnątrz pojazdu cisza, mimo wszystko miała w sobie
coś kojącego. Cóż, musiało wystarczyć, przynajmniej na początek, ale do tego
czasu…
Najgorsze
jednak pozostawało to, że nie miała pojęcia, co takiego powinna zrobić – i to
nie tylko w związku z Marissą, ale przede wszystkim własnymi
wątpliwościami. Jak miałaby po tym wszystkim spojrzeć tej dziewczynie w oczy
albo przyznać, że mimo wszystko przez cały ten czas musiała ją okłamywać? Teraz
było za późno na przeprosiny i jakiekolwiek ostrzeżenia, o zmianie przyszłości
nie wspominając. Claire nie była w stanie wyobrazić sobie niczego
gorszego, niż wyrwanie z życia, które się znało – a przecież właśnie
coś takiego przemiana gwarantowała Marissie. Pomijając życie pod postacią
istoty, która funkcjonowała przede wszystkim dzięki wypitej krwi, ludzkie życie
dziewczyny dobiegło końca; wszystko to, co znała i rozumiała, przestawało
mieć znaczenie.
Wszystko…
Bezwiednie
zacisnęła dłonie w pięści. W gruncie rzeczy wiedziała o Marissie
niewiele, nie mając nawet okazji poznać jej rodziny. Nie miała pojęcia, jak
wiele ta dziewczyna miała teraz utracić i dokąd prowadziło to szaleństwo. I chociaż
niewiedza w wielu przypadkach wydawała się prawdziwym wybawieniem, Claire
wcale nie poczuła się lepiej. Wręcz przeciwnie – chciała mieć przynajmniej cień
szansy na to, żeby zrozumieć, chociaż to absolutnie niczego by nie zmieniło. Po
prostu pozostawała bezbronna i całkowicie bezużyteczna, a to…
Powinnam była wiedzieć, pomyślała
mimochodem. Czuła, że okłamuje samą siebie, ale z drugiej strony, to w jaki
sposób działał dar, którym dysponowała, skoro nawet nie była w stanie
obronić kogoś, kto niejako jej ufał? Jasne, w wielu przypadkach nie była w stanie
zrobić niczego, żeby pomóc samej sobie, więc branie odpowiedzialności za inną
osobę, wydawało się co najmniej śmieszne, ale to nie zmieniało faktu, że
wierzyła w swój dar na tyle, by mieć do siebie pretensje o całkowity
brak możliwości.
Dlaczego
tak wiele razy pisała te cholerne wiersze, mając szansę przewidzieć
nieszczęścia, które mogłyby spotkać tych, którzy byli dla niej ważni, a kiedy
przyszło co do czego…?
Znów
poczuła wilgoć na policzkach, ale nie próbowała powstrzymywać cisnących jej się
do oczu łez. Po prostu pozwalała, żeby płynęły, ostatecznie dochodząc do
wniosku, że tak naprawdę jest jej wszystko jedno. To już i tak nie miało
znaczenia, kiedy zaś zastanowiła się nad sytuacją jeszcze przez krótką chwilę,
Claire ostatecznie doszła do wniosku, że rozumiała, dlaczego Isabeau tak wiele
razy frustrowała się z powodu swoich wizji – a już zwłaszcza tego, że
nawet mając przed oczami konkretne wskazówki, nie była w stanie zrobić
niczego, żeby móc zmienić przyszłość.
Niektóre rzeczy po prostu się dzieją,
usłyszała w głowie mentalny głos Aldero. Wydał jej się zmęczony, chociaż
to równie dobrze mogło być wyłącznie wrażeniem. Uniosła brwi, co najmniej
zaskoczona tym, że chłopak tak po prostu naruszył jej prywatność, ale nie
próbowała naskakiwać na niego z tego powodu. W gruncie rzeczy czuła,
że jest jej wszystko jedno. Wybacz, ale
smutek od ciebie aż bije… I dość głośno myślisz.
Nie żałuj sobie, mruknęła w odpowiedzi.
Zdążyła już przywyknąć do takiej formy komunikacji.
Hej, tylko bez takich… Zapominasz, kto jest
moją matką, przypomniał niemalże usłużnym tonem. Miała wrażenie, że
próbował żartować, chociaż przez wzgląd na sytuację szło mu to – najdelikatniej
rzecz ujmując – marnie. Myśl sobie, co
tylko chcesz, ale mogę powiedzieć ci jedno: niektóre rzeczy po prostu się
dzieją, powtórzył ze stanowczością, która ją zaskoczyła. I tyle. Przewidywanie przyszłości nie znaczy, że nagle cokolwiek się zmieni,
jasne? Może to przeznaczenie, zresztą…
Zamilkł, a może
to ona przestała go słuchać – skutek tak czy inaczej był dokładnie taki sam.
Claire milczała, wciąż uparcie wpatrując się w przestrzeń za oknem i próbując
stwierdzić, co tak naprawdę czuła. Była świadoma przede wszystkim narastającej z każdą
kolejną sekundą pustki, chociaż i ta na dłuższą metę wydawała się
pozbawiona szczególnego znaczenia.
Może gdyby
mogła uwierzyć, że Aldero miał rację, wszystko stałoby się prostsze, ale nic
nie wskazywało na to, żeby zrozumienie w najbliższym czasie miało się
pojawić. Bezwiednie objęła się ramionami, energicznie je pocierając, żeby się
rozgrzać, chociaż i to nie przyniosło skutku – nie, skoro chłód, którego
doświadczała, miał swoje źródło gdzieś w jej wnętrzu. Nic nie było takie,
jak mogłaby oczekiwać, a jakby tego wszystkiego było mało…
Nie. Po prostu przestań o tym myśleć.
Mocniej
zacisnęła powieki, próbując dostosować się do własnych słów. Tym razem przyszło
jej to o wiele prościej, chociaż to równie dobrze mogło okazać się
wyłącznie wrażeniem – iluzją, w której chciała trwać.
Cóż, to nie
miało znaczenia.
W tamtej
chwili nade wszystko znaleźć się gdzieś daleko, chociażby w Mieście Nocy,
gdzie mogłaby poszukać ukojenia u mamy albo… Och, zdecydowanie bliżej – i również
w ramionach, które były dla niej bardzo ważne.
Potrzebowała
Setha.
Renesmee
Stałam przed domem, początkowo
sama niepewna, co takiego działo się wokół mnie. Tkwiłam w miejscu,
chociaż wszystko we mnie aż rwało się do ruchu – tego, żeby zacząć bezmyślnie
krążyć tam i z powrotem, pomimo, że w ten sposób i tak nie
byłabym w stanie niczego zdziałać. Nie zmieniało to jednak faktu, że aż
mnie nosiło, w głowie zaś tłukła mi się tylko jedna myśl – a więc to,
że ktokolwiek mógłby próbować znów skrzywdzić moją rodzinę, na dodatek w najmniej
oczekiwanym momencie i bez jakiegokolwiek wyraźnego powodu.
– Ja…
Chwileczkę, po kolei – rzucił co najmniej podenerwowanym tonem Gabriel, nawet
nie próbując udawać spokojnego. – Wampiry w liceum… W liceum na balu?
– powtórzył z naciskiem, tak jak i ja nie będąc w stanie
doszukać się sensu w takiej możliwości.
– W zasadzie,
to dorwali nas na parkingu, ale czy to cokolwiek zmienia? – poprawiła usłużnie
Elena, potrząsając z niedowierzaniem głową. Z poplątanymi, jasnymi
włosami i dziko błyszczącymi oczami, wyglądała… inaczej. – Jakby nie
Shannon, pewnie byśmy mieli problem. Nie mam pojęcia, co właśnie się stało i,
cholera, jakoś nieszczególnie mnie to interesuje, więc…
Wzruszyła
ramionami, nie będąc w stanie, a może nie chcąc mówić więcej. W milczeniu
powiodłam wzrokiem dookoła, jeszcze raz chcąc upewnić się, że wszyscy są cali,
chociaż już zdążyłam przekonać się, że najpewniej nikt nie ucierpiał. Problemem
pozostawali Aldero i Claire, ale Cameron twierdził, że byli w drodze.
Co prawda coś w sposobie, w jaki przekazał informacje od brata,
skutecznie mnie zmartwiło, ale ostatecznie zrzuciłam to na przewrażliwienie. Co
jak co, ale w tamtej chwili miałam prawo odchodzić od zmysłów.
W milczeniu
przyniosłam wzrok na milczącą, stojącą na uboczu Shannon. Zwłaszcza jej
lśniące, intensywnie czerwone loki włosy wrzucały się w oczy, tym
bardziej, że dziewczyna miała na sobie aksamitnie czarną sukienkę. Zauważyłam,
że wciąż była nienaturalnie wręcz blada, a sądząc po stanie jej makijażu,
zakładałam, że w którymś momencie musiała się popłakać – najpewniej
podczas drogi powrotnej, bo teraz sprawiała wrażenie względnie spokojnej.
– W porządku?
– zapytałam po chwili wahania. Miałam wobec niej dług już po tym, jak pomogła
podczas ucieczki z ośrodka, w którym była wraz z Jocelyne.
– Och, tak…
Jasne. – Po tonie Shannon trudno było stwierdzić, czy mówiła prawdę, czy może
była cyniczna. Jeśli miałam być ze sobą szczera, wcale nie zdziwiłabym się,
gdyby pozwoliła sobie na złośliwości i ironię. – Po prostu jak ich
zauważyłam, naprawdę musiałam się wtrącić i… Ach, poza tym wtajemniczyłam
brata. Przepraszam, ale musiałam – dodała, ostatnie słowa wyrzucając z siebie
tak szybko, że nawet z wyostrzonymi zmysłami miałam problem z tym,
żeby za nią nadążyć.
– Shannon…
– rzucił niemalże troskliwym tonem Cameron.
Dziewczyna
tylko potrząsnęła głową.
–
Oszalałabym, gdybym się komuś nie zwierzyła, zresztą Nigel nie jest ślepy… Ale
żadne z nas niczego nie powie. O to możecie być spokojni, naprawdę!
Wypuściłam
powietrze ze świstem, nie widząc powodu, dla którego miałabym się wtrącać. Nie
chciałam zastanawiać się nad tym, co mogłaby nieść ze sobą sytuacja, w której
kolejna para dzieciaków dowiedziała się o nieśmiertelnych. To nie było
teraz istotne, zresztą w przypadku Shannon sprawy miały się inaczej – i to
nie tylko przez wzgląd na dar, którym już jako człowiek dysponowała. Nie byłam
zaskoczona tym, że w panice mogłaby powiedzieć komukolwiek, ale mimo
wszystko…
Moje
spojrzenie machinalnie powędrowało w stronę wtulonej w Damiena Liz.
Oboje przez większość czasu milczeli, ona dodatkowo przerażona, co najpewniej
wiązało się z tym, że w całym tym szaleństwie brał udział jej brat.
Mogłam tylko zgadywać, co takiego wydarzyło się tego wieczora, a jakby
tego było mało, podświadomie czułam, że to wciąż nie był koniec. Nie chodziło
wyłącznie o świadomość tego, że te wampiry wciąż gdzieś tam były, ale
inną, równie istotną kwestię, która nie dawała mi spokoju, chociaż jak na złość
nie byłam w stanie jej zinterpretować.
– Ehm…
Jeszcze jedna sprawa – odezwał się cicho Cammy, skutecznie wyrywając mnie z zamyślenia.
Już wcześniej wydał mi się spięty, ale kiedy spojrzałam na niego w tamtej
chwili i zauważyłam to, jak bardzo był podenerwowany, coś ścisnęło mnie w gardle.
– Aldero twierdzi, że są blisko, ale…
– Co? –
ponaglił go spiętym tonem Gabriel.
Chłopak
tylko westchnął.
– Z Claire
i nim wszystko w porządku, ale… wychodzi na to, że Issie oberwała –
oznajmił i zawahał się na moment. – Właśnie jadą do nas z przemieniającą
się wampirzycą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz