Renesmee
Nie miałam pojęcia, w jaki
sposób powinnam się zachować. Wiedziałam jedynie, że z chwilą, w której
zobaczyłam bladą jak papier, wyraźnie przerażoną Claire, w najzupełniej
naturalnym odruchu zapragnęłam przygarnąć ją do siebie, w nadziei, że w ten
sposób uda mi się przekonać dziewczynę, że wszystko będzie w porządku.
Jasne, zdawałam sobie sprawę z tego, że to nawet brzmiało jak wielkie,
wierutne kłamstwo, ale co innego tak naprawdę mi pozostawało? Pewne rzeczy
najzwyczajniej w świecie miały miejsce, nam zaś pozostało wyłącznie
zaakceptowanie konsekwencji – z tym, że to wcale nie musiało być takie
proste.
Nie byłam
pewna, co i dlaczego chciałam albo miałabym zrobić, by mieć choćby cień
szansy na zapanowanie nad sytuacją. W gruncie rzeczy wątpiłam, żeby
jakiekolwiek działanie miało sens, zresztą najważniejsze pozostawało dla mnie
to, że mimo wszystko nikomu nic się nie stało. Przemiana Issie, którą Aldero
zabrał do naszego domu, bez słowa znikając gdzieś na piętrze, pozostawała sprawą
drugorzędną, bo dziewczyna mimo wszystko nie umarła. Dziwnie czułam się z samą
myślą o tym, że moglibyśmy mieć pod dachem przemieniającą się wampirzycę, wciąż
do mnie nie docierała, ale to i tak wydawało się lepszą alternatywą, niż
gdyby okazało się, że ktokolwiek został zabity. Co prawda żadne z nas nie
wiedziało, co takiego działo się na balu, ale – byłam tego pewna – wszyscy chcieliśmy
po prostu wierzyć w to, że skoro w liceum zostały wyłącznie zwykłe
dzieciaki, wampirza grupka ostatecznie odpuści.
Byłam
skłonna uznać za prawdopodobne naprawdę wiele scenariuszy, począwszy od ataku
nowo narodzonych, bo to już kiedyś miało w Seattle miejsce. Problem
polegał na tym, że młode wampiry nie atakowałyby ze świadomością konkretnego
celu, a tym bez wątpienia… Cóż, nie była Elizabeth, ale Damien i jego
kuzynostwo. Tak przynajmniej twierdzili, opierając się na tym, co powiedział
Liz brat, w przerwie pomiędzy zapewnianiem ją, że nie pozwoli jej
skrzywdzić. To nie miało dla mnie sensu, ale – jak na ironię – nie pierwszy raz
nie miałam pewności, czego tak naprawdę powinniśmy się spodziewać. Po raz
kolejny działo się kilka rzeczy na raz, a ja mimo usilnych starań nie
byłam w stanie doszukać się powiązać pomiędzy nimi.
Wiedziałam
jedynie, że to nie mógł być przypadek. Po ucieczce Isobel i informacji o tym,
że Volturi mogliby kręcić się w okolicy, wszystko wydawało się możliwe.
Jeśli do tej pory sądziłam, że to Miasto Nocy będzie w największym stopniu
zagrożone, teraz widziałam, że się pomyliłam – i to w znaczącym
stopniu, bo w każdej chwili mogło wydarzyć się coś o wiele gorszego.
Bez słowa przygarnęłam
do siebie Joce, poniekąd po to, żeby zająć czymś ręce. Trudno byłoby, żeby ona i Alessia
nie zauważyły zamieszania, które zapoczątkował powrót reszty, nie wspominając o tym,
że Ali już na wstępie wyczuła gwałtowne emocje, które targały jej bliźniakiem.
Nie musiałam patrzeć na Damiena, żeby wiedzieć, że dosłownie go nosiło, co
zresztą wcale mnie nie dziwiło, tym bardziej, że pod wieloma względami wdał się
w Gabriela. Może i na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie spokojnego i zdolnego
nad sobą zapanować, ale rzeczywistość pozostawała o wiele bardziej
skomplikowana, nie wspominając o tym, że w grę wchodziło
bezpieczeństwo dziewczyny, którą kochał. Teraz nie miałam co do tej jednej
kwestii najmniejszych nawet wątpliwości – tego, że Liz mogłaby być dla niego
nad wyraz ważna, może nawet w stopniu równym relacji, która istniała
pomiędzy mną a Gabrielem. Cieszyłam się z tego, bo wszystko wydawało
się lepsze od zamartwianie o to, co działo się pomiędzy Damienem a Alessią,
ale zaraz miałam wątpliwości za każdym razem, kiedy przypominałam sobie, co
takiego zagrażało Elizabeth. Żadne z nich sobie na to nie zasłużyło, ale
powoli zaczynałam przywykać do myśli o tym, że życie bywało niesprawiedliwe…
Najdelikatniej rzecz ujmując.
Z wahaniem
spojrzałam na siedzącą u boku mojego syna dziewczynę, nie pierwszy raz zwracając
uwagę na to, że sprawiała wrażenie co najmniej przerażonej. To były szczegóły –
drobiazgi, które na pierwszy rzut oka wcale nie musiały mieć znaczenia – ale
coś w sposobie, w jaki zaciskała dłonie w pięści albo niemalże
spazmatycznie chwytała powietrze, dało mi do myślenia. To mogło być wyłącznie
moim wrażeniem, ale chwilami byłam gotowa przysiąc, że Liz czuła się w naszym
towarzystwie źle. Co prawda w większości wypadków pewnie nie była tego
świadoma, ale dzięki wyostrzonym zmysłom i instynktowni byłam w stanie
wyczuć, że całe jej ciało dosłownie rwało się do ucieczki.
Kiedy
gdzieś na piętrze do tego wszystkiego rozległ się wrzask Marissy, dziewczyna jęknęła,
po czym gwałtownie poderwała się do pionu.
– Liz? –
zmartwił się Damien, bez wahania materializując się u jej boku.
Nie
zaprotestowała, kiedy położył dłonie na jej ramionach, ale wyraźnie wzdrygnęła się,
przez krótką chwilę być może chętna, żeby je strząsnąć. Zauważyłam, że oczy
Elizabeth błyszczały w podejrzany sposób, zdradzając gotowość do płaczu,
chociaż wyraźnie próbowała się powstrzymywać. Nerwowo zaciskała usta,
jednocześnie zaplatając ramiona na piersi w taki sposób, jakby nie
chciała, żeby ktokolwiek jej dotykał – i to łącznie z Damienem, który
bez wątpienia rwał się do tego, żeby jakkolwiek ją pocieszyć.
– Ona
cierpi, prawda? – zapytała wprost. Chociaż mówiła cicho, niemalże szeptem,
kolejne słowa okazały się aż nazbyt wyraźne i łatwe do zrozumienia. – Więc
tak to wygląda? Mówiłeś mi, ale…
– Ja… Tak –
przyznał niechętnie chłopak. – Ale to mija. Za jakiś czas – zaczął, ale
dziewczyna tylko potrząsnęła głową.
– Kiedy? –
zapytała wprost, nie kryjąc zniecierpliwienia. – Za kilka godzin? Będzie
zwijała się tam kilka godzin, zanim… – zaczęła, ale Damien nie pozwolił jej
dokończyć.
– Dni –
poprawił niemalże łagodnym tonem, decydując się pozwolić sobie na szczerość. –
To zwykle trwa trzy dni.
Liz
gwałtownie pobladła, chociaż nie sądziłam, że w jej przypadku będzie to w ogóle
możliwe. Zachwiała się nieznacznie, ale nie straciła równowagi, w zamian
niemalże w popłochu odsuwając od chcącego ją podtrzymać Uzdrowiciela. W tamtej
chwili nie potrzebowałam umiejętności, którymi dysponował Jasper, żeby zorientować
się, co takiego czuła; była przerażona, chociaż nawet to określenie wydało mi
się zaledwie pustym słowem, które w połowie nie oddawało choćby części
emocji, które w tamtej chwili wydawały się targać Elizabeth. Być może to
pozostawało wyłącznie moim wrażeniem, ale przez krótką chwilę byłam gotowa
przysiąc, że w sposobie, w jaki odsunęła się od Damiena, dało się
doszukać wręcz obrzydzenia, ale prawie natychmiast odrzuciłam od siebie tę
myśl.
Nie, to zdecydowanie
nie było tak, a przynajmniej ja próbowałam w to wierzyć. Chyba nawet
mogłam zrozumieć, skąd brały się te uczucia – przenikliwy strach, który jak
najbardziej miała prawo odczuwać, skoro przez cały ten czas brat podążał za
nią, gotów uczynić ją nieśmiertelną. Wiedziałam, że tego nie chciała, więc konieczność
przebywania pod jednym dachem z kimś, na kogo miejscu prędzej czy później
mogła się znaleźć, musiało być udręką. Rozumiałam to, ale mimo wszystko…
– Trzy dni… – Głos Liz zabrzmiał dziwnie,
zdławiony i tak bardzo niepewny, że aż poczułam się dziwnie. W ten
sam sposób mogłaby brzmieć wystraszona mała dziewczynka. – Ach, tak…
Nie dodała
niczego więcej, zresztą to i tak wydawało się zbędne. Tym razem nie
zaprotestowała, kiedy Damien zmaterializował się tuż za nią, w następnej
sekundzie otaczając wystraszoną dziewczynę ramionami. Pozwoliła, żeby przyciągnął
ją do siebie, po chwili wahania – bardzo delikatnie, w taki sposób, żeby w razie
potrzeby mogła się wycofać – muskając wargami jej odsłonięty kark. Nie
zarejestrowałam momentu, w którym ta dwójka aż tak bardzo zbliżyła się do
siebie, pozwalając sobie na bardziej publiczne okazywanie uczuć, ale miałam
wrażenie, że to wydarzyło się przede wszystkim pod nieobecność moją i Gabriela,
kiedy z oczywistych względów zostaliśmy najpierw w Volterze, a później
w Mieście Nocy.
– Zabiorę
cię stąd – zaproponował po chwili wahania Damien. – Nie ma sensu przenosić
Issie, więc to my możemy wynieść się do czasu, aż… pewne rzeczy wrócą do normy
– zaproponował, siląc się na pewny ton głosu, ale mimo wszystko zabrzmiało to
tak, jakby sam nie wierzył we własne słowa.
– Ma rację
– wtrąciłam, chcąc się na coś przydać. – Moglibyście się przenieść do Cullenów
albo… – zaczęłam, ale Liz nie pozwoliła mi dokończyć.
– Dziękuję
wam, ale… chyba wolałabym jakieś spokojniejsze miejsce – przyznała, po czym –
unikając spojrzenia zarówno mojego, jak i Damiena – zwróciła się
bezpośrednio do Shannon. – Mogłabym…?
Nie
dokończyła pytania, ale to wydawało się zbędne. Milcząca dotychczas, zapatrzona
w przestrzeń dziewczyna pośpiesznie pokiwała głową. Mimo wszystko wydawała
się być myślami gdzieś daleko, ale to najwyraźniej nie przeszkadzało jej w kontrolowaniu
kierunku, który przybrała rozmowa.
– Pewnie
tak. Rodzice zwykle nie mają nic przeciwko – zapewniła z przekonaniem. –
Poza mną i Nigelem nikt nic nie wie, więc…
– Dziękuję.
Spojrzałam
na Damiena, po wyrazie jego twarzy próbując ocenić, co takiego musiał sobie
myśleć w tamtej chwili, ale to okazało się trudniejsze, niż początkowo zakładałam.
Och, nawet gdybym wciąż miała wątpliwości, czy zdarzało mu się zachowywać w sposób
podobny do Gabriela, wszelakie zniknęłyby z chwilą, w której zauważyłam
ni mniej, ni więcej, ale znajomą mi maskę obojętności – coś, czego szczerze
nienawidziłam, bo nie pozwalało mi ocenić, jakie emocje targały w danym
momencie moim ewentualnym rozmówcom. W przypadku syna, to odkrycie
sprawiło, że zapragnęłam dla pewności go objąć i zapewnić, że będzie w porządku,
ale zmusiłam się do tego, żeby siedzieć spokojnie, w zamian koncentrując
się na przytulaniu Jocelyne.
– Oj,
braciszku… – usłyszałam przeciągłe westchnienie Alessi, ale również ona
powstrzymała się przed dodaniem czegokolwiek więcej.
– W porządku
– odezwał się cicho chłopka. Nie odrywał wzroku od Elizabeth, wydając się nie
dostrzegać tego, że ta dla odmiany próbowała unikać jego spojrzenia. – Przynajmniej
was odprowadzę, dobrze? Liz…
– Dziękuję
ci – wyszeptała dziewczyna i choć jej głos wydawał się wyprany z jakichkolwiek
emocji, mimo wszystko ulżyło mi, kiedy wyszli razem.
Wypuściłam
powietrze ze świstem, sama niepewna tego, co powinnam zrobić. Pamiętałam, jak
źle czułam się, kiedy znalazłam się pod jednym dachem z przemieniającą się
Esme – co prawda zaledwie na krótką chwilę, bo wkrótce po tym Edward zabrał
mnie z domu i następnych kilka dni spędziliśmy w hotelu, ale to
wystarczyło, żeby pełne cierpienia krzyki zapadły mi w pamięć. Później
sama miałam okazję doświadczyć działania jadu i to więcej niż raz, chociaż
podejrzewałam, że dla człowieka takie doświadczenie musiało być o wiele
gorsze. Tak czy inaczej, chyba nie chciałam wiedzieć, co takiego przeżywała tam
na górze Marissa, wręcz błogosławiąc fakt, że mimo wszystko pozostawała
zaskakująco wręcz spokojna. Nie byłam pewna, czy to w ogóle możliwe, żeby
co jakiś czas traciła przytomność, ale mimo wszystko…
Westchnęłam,
przenosząc wzrok kolejno na córki, a później na Claire. Sama ledwo byłam w stanie
spokojnie wysiedzieć w miejscu, skoro zdawałam sobie sprawę z tego,
co działo się na piętrze. Co więcej, to był zaledwie początek problemów, bo w następnym
etapie mieliśmy stanąć przed koniecznością oswojenia nowo narodzonej,
niebezpiecznej wampirzycy, której najważniejszym celem pozostawałaby chęć
skosztowania krwi. To wystarczyło, żeby wzbudzić moje wątpliwości, nie
wspominając o tym, że nie zdecydowanie nie zamierzałam doprowadzić do
sytuacji, w której którekolwiek z moich dzieci albo ich kuzynów
znalazłoby się na drodze nieświadomej swoich czynów, szalejącej z głodu,
który wkrótce miała zacząć odczuwać, Marissy.
– My też
powinniśmy się przenieść – stwierdziłam z powagą.
Moje spojrzenie
spoczęło na Claire, bo to zasugerowanie jej właściwego wyjścia wydało mi się
najważniejsze. Mimo wszystko nie mogłam powstrzymać się przed instynktowną
próbą traktowania dziewczyny trochę jak dziecko, bo właśnie do tego
przyzwyczaił nas wszystkich Rufus – do spoglądania na nią, jak na drobną,
kruchą istotę, którą bardzo łatwo skrzywdzić. Cóż, biorąc pod uwagę to, że sama
Claire na pierwszy rzut oka wyglądała tak, jakby mogła stracić przytomność
przez nadmiar emocji, takie postępowanie wydało mi się w pełni
uzasadnione.
Nie
doczekałam się odpowiedzi, przynajmniej na początku, bo dziewczyna tylko
spoglądała bezmyślnie w przestrzeń. Zawahałam się, co najmniej zmartwiona,
mimowolnie zastanawiając się nad tym, czy nie powinnam po prostu wziąć jej za
rękę i wyprowadzić na zewnątrz. Wszystko wydawało się lepszym
rozwiązaniem, niż trwanie w nieprzeniknionej, przeciągającej się ciszy,
która…
– Dlaczego?
Uniosłam
brwi, co najmniej zaskoczona pytaniem, które ostatecznie zadała mi Claire. Nie
potrzebowałam dodatkowych wyjaśnień, żeby zorientować się, że wcale nie miała
na myśli wyłącznie powodów, dla których sugerowałam przenosiny. Mogłam zarzucić
jej naprawdę wiele rzeczy, ale na pewno nie głupotę, bo jakoś nie miałam wątpliwości,
że wiedziała dużo więcej ode mnie – i to również na tematy, przed którymi w praktyce
wszyscy próbowali ją chronić. Co więcej, tym razem chodziło o kogo z kim
się zaprzyjaźniła – pierwszy raz z człowiekiem, nie wspominając o tym,
że w Mieście Nocy trudno było o jakiekolwiek relacje, skoro prawie
całe życie spędziła w podziemiach – co dodatkowo komplikowało sytuację.
Tak czy inaczej, absolutnie nie dziwiło mnie, że Claire mogłaby być rozbita i zadawać
takie pytania, nie zmieniało to jednak faktu, że nie miała pojęcia, co takiego
powinnam jej powiedzieć.
Zawahałam
się, w głowie szukając słów, które zabrzmiałyby choć po części sensownie.
Co niby miałabym zrobić? Przez krótką chwilę wpatrywałam się w przestrzeń,
szukając jakiejś choćby po częściej właściwej odpowiedzi, ale ostatecznie nie
odezwałam się choćby słowem. W zamian poderwałam się na nogi, wcześniej
odsuwając od siebie Jocelyne, po czym podeszłam do Claire, kucając naprzeciwko
niej.
– Ja… Mogę
coś zrobić? – zapytałam z wahaniem. – Chcesz, żebym zadzwoniła do Layli
albo…?
– A czy
to cokolwiek zmieni? – przerwała mi niemalże łagodnym tonem.
Westchnęłam,
nie pierwszy raz mając problem ze zinterpretowaniem emocji, które targały tymi,
którzy mnie otaczali. Gdybym przynajmniej wiedziała, czego się spodziewać…
–
Niekoniecznie – przyznałam zgodnie z prawdą.
– Więc na
tę chwilę nie, ale dziękuję. – Claire nieco nerwowym ruchem odgarnęła ciemne
włosy, zatykając niesforny kosmyk za ucho. – Chyba że… Ale to głupie, zwłaszcza
o tej porze – mruknęła z rezygnacją.
– Co
takiego? – nie dawałam za wygraną.
Chciałam
się na coś przydać, nawet gdyby to okazało się na dłuższą metę niemożliwe. W głowie
już i tak miałam pustkę, w duchu marząc wyłącznie o zabraniu
córek i pojechaniu prosto do domu najbliższych, byleby chociaż na chwilę
odciąć się od tego, co działo się wokół mnie. Nie byłam pewna, czy ucieczka
prowadziła dokądkolwiek, ale z drugiej strony, co takiego którakolwiek z nas
mogła zdziałać w tym miejscu? Siedzenie przy Issie i słuchanie jej
krzyków i tak prowadziło donikąd, a skoro tak, równie dobrze mogliśmy
znaleźć się gdzie indziej. Mimo wszystko mieliśmy problem, a skoro tak…
Och, nie
chciałam zastanawiać się nad konsekwencjami tego, co właśnie miało miejsce,
skoro Volturi prawie na pewno się nami interesowali. Jeśli dorzucić nie tylko
przemieniającą się Marissę, ale również świadomych istnienia nieśmiertelnych
Elizabeth, Shannon i Nigela, sytuacja naprawdę zaczynała się komplikować.
Usłyszałam
ciche, lekkie kroki, a chwilę później w salonie pojawiła się Elena. W dłoni
wciąż ściskała telefon komórkowy, a sądząc po jej wyrazie twarzy, była z przeprowadzonej
dopiero co rozmowie o wiele spokojniejsza.
– Tata
powiedział, żebyśmy wracali do domu. Wy też, jeśli chcecie – dodała, zwracając
się bezpośrednio do mnie. – On i Jasper mają tutaj podjechać i wszystkim
się zająć. To chyba dobrze, prawda?
– Chyba tak
– przyznałam, mimo wszystko pełna wątpliwości. Z drugiej strony, sama
również rozluźniłam się nieznacznie, słysząc, że dziadek i wujek
zamierzali pomóc, tym bardziej, że obaj mieli już wprawę w radzeniu sobie z młodymi
wampirami. – Claire… O czym chciałaś mówić? – dodałam, na powrót zwracając
się do dziewczyny.
Zawahała
się, ale ostatecznie zdecydowała się udzielić mi odpowiedzi.
– Wiem, że
nikt nie będzie miał problemu z tym, żeby mnie ugościć – zaczęła z wahaniem,
ostrożnie dobierając słowa – ale chyba wolałabym zobaczyć się z Setem.
Mogę poczekać do rana i do niego zadzwonić albo… Nie wiem, ale pewnie
byłabym w stanie dotrzeć do…
– Chyba
sobie żartujesz – wyrwało mi się. – Mam na myśli… Rany, przepraszam –
zreflektowałam się pośpiesznie. – Nie chcę po prostu, żebyś szła gdziekolwiek
sama. Nie wiem, co tak naprawdę stało się na tym balu, ale to może nie być
koniec – stwierdziłam, nie kryjąc podenerwowania. – Zadzwoń po Setha. Nie będzie
miał nic przeciwko, zresztą… z nim będziesz bezpieczna.
Podejrzewałam,
że przy pierwszej okazji Rufus miał mnie zabić, ale nie zamierzałam się tym
przejmować. Co jak co, ale działanie wpojenia znałam aż nazbyt dobrze, jeśli
zaś istniał najbardziej wprawiony i zaangażowany opiekun, bez wątpienia
był nim zakochany w dziewczynie zmiennokształtnym. Quilaute’ci istnieli po
to, by zabijać wampiry, więc Claire tym bardziej mogła być przy nim bezpieczna.
Co więcej, jakoś nie miałam wątpliwości, że przy chłopaku miała przynajmniej
odrobinę się rozluźnić. Potrzebowała tego, a przynajmniej chciałam
wierzyć, że tak jest w istocie, tym bardziej, że również relacja tej
dwójki już przeszła na poziom wyższy, niż próba unikania kogoś, kto okazyjnie
przemieniał się w wilka.
– Ale…
– Ja mogę
ją zawieźć – doszedł mnie znajomy głos od strony schodów. Cameron jako pierwszy
pojawił się w zasięgu mojego wzroku, co prawda chorobliwie blady i wyraźnie
zmęczony, ale jednak pewien własnych słow. – Serio, żaden problem. Nie ma sensu
tutaj siedzieć.
Jeszcze
kiedy mówił, spojrzał zachęcająco na kuzynkę. Dziewczyna nie odpowiedziała od
razu, zamyślona i wyraźnie spięta, przez co zaczęłam się martwić, że
będzie chciała odmówić. Tym większą ulgę poczułam, gdy z wolna skinęła głową,
wyraźnie rozluźniając się na myśl o wyjściu z domu.
– Dziękuję,
Cammy. – Miałam wrażenie, że gdyby nie sytuacja, może nawet zdołałaby się
uśmiechnąć. – Chciałabym tylko wiedzieć… – Westchnęła, po czym energicznie
pokręciła głową, być może chcąc odrzucić od siebie jakieś niechciane myśli. –
Co z Issie?
Głos
nieznacznie jej zadrżał, ledwo tylko wypowiedziała ostatnie pytanie, ale i tak
byliśmy w stanie ją zrozumieć. Cameron otworzył usta, chcąc odpowiedzieć,
ale nie miał po temu okazji.
– Jest w porządku…
Chyba – usłyszałam i to wystarczyło, żebym przeniosła wzrok na Gabriela.
On i Aldero pojawili się krótko po młodszym z synów Beau. Coś w wyrazie
twarzy męża dało mi do myślenia, podsycając już i tak odczuwany przeze
mnie niepokój, ale zmusiłam się do tego, by o tym nie myśleć. –
Próbowaliśmy trochę jej pomóc, ale na dłuższą metę… Ech, wybacz, maleńka –
rzucił niemalże przepraszającym tonem.
Claire z wolna
skinęła głową, po czym uciekła wzrokiem gdzieś w bok, pochłonięta własnymi
myślami. Wolałam nie zastanawiać się nad tym, co takiego w tamtej chwili
myślała, to zresztą nie było dla mnie aż tak ważne, jak sugestia płynąca ze
słów Gabriela. Podejrzewałam, jak mogła objawiać się wspomniana „pomoc”, bo
wiedziałam, jakie możliwości dawała telepatia – począwszy chociażby od możliwości
dzielenia cierpienia na więcej osób – ale…
Nie, zdecydowanie
nie chciałam o tym myśleć.
Bez słowa podeszłam
do Claire, machinalnie otaczając ją ramionami. Pozwoliła mi na to, bez słowa wtulając
się we mnie, co przyjęłam z ulgą, chociaż przez chwilę mogąc poczuć się
przydatna. Przeczesałam jej włosy palcami, mimowolnie zastanawiając się nad
tym, dokąd to wszystko zmierzało – całe to szaleństwo, kwestia Isobel i Volturi,
a także sytuacja ze szkoły.
Najgorsze w tym
wszystkim jednak pozostawało to, że jakoś nie miałam wątpliwości, iż to
zaledwie początek – i że powinniśmy się martwić.
Problem
polegał na tym, że nie miałam pojęcia, czego jeszcze powinniśmy się spodziewać,
a to… Cóż, mogło skończyć się naprawdę źle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz