
Renesmee
Miałam ochotę kimś potrząsnąć
albo najlepiej od razu rozszarpać na kawałeczki. W zasadzie istniał tylko
jeden konkretny obiekt mojej frustracji, ale skoro tymczasowo nie miałam go pod
ręką, musiałam zadowolić się jakimkolwiek innym sposobem odreagowania, jeśli
nie chciałam przy pierwszej okazji postradać zmysłów. Nie przypominałam sobie,
kiedy ostatnim razem nie tyle się martwiłam, co byłam aż do tego stopnia zła.
To było dawano, o ile w ogóle istniał taki moment, w którym moja
irytacja sięgnęłaby aż tak wysokiego poziomu. Nawet chodząc w ciąży, nie
czułam się aż do tego stopnia wrażliwa jak teraz, nie tylko zamartwiając się o Jocelyne,
ale dodatkowo nie mając pojęcia, co takiego powinnam zrobić.
Na początku
oczywiście była panika. Trudno było mi choćby brać pod uwagę inną reakcję,
kiedy przekonałam się, że mojej córki nie ma ani w pokoju, ani w domu
i nic nie wskazywało na to, żeby znajdowała się gdzieś w pobliżu.
Zwłaszcza po tym, jak jeszcze przed balem z gorączką wyszła z domu,
podążając za Beatrycze, w naturalny sposób zaczęłam roztrząsać
najróżniejsze scenariusze, które w najmniejszym nawet stopniu nie
poprawiały mi nastroju. Nie wiedziałam, czego powinnam spodziewać się tym
razem, a jakby tego było mało, nikt nie był w stanie udzielić mi
żadnych wskazówek, które dałyby szansę na zrozumienie tego, co tak naprawdę
miało miejsce. Chyba w gruncie rzeczy nie chciałam wiedzieć, marząc przede
wszystkim o znalezieniu Joce – i tyle, nawet gdyby miała przez resztę
dnia milczeć, unikając jakichkolwiek odpowiedzi. Brałam to pod uwagę,
zwłaszcza, że przez długi czas zachowywała się właśnie w ten sposób,
robiąc rzeczy, o które w innym wypadku bym jej nie podejrzewała.
Nawet teraz, zdając sobie sprawę z tego, w czym leżał problem i co
ją przerażało, liczyłam się z powrotem do wcześniejszego stanu, ale…
Prawda była
taka, że od samego początku czułam, że problem leży gdzie indziej. Kiedy do
tego wszystkiego dowiedziałam się, że również Lawrence gdzieś wyparował, już
nie miałam wątpliwości, że musi istnieć jakiś związek. Fakt, że na początku
odsuwałam od siebie myśl o tym, próbując przekonać samą siebie, że nie
wszystko co złe musiało łączyć się z nim, ale to wcale nie było takie
proste. Nie, skoro w pamięci jednak miałam zniknięcie Alessi i Damiena,
a także to, że uprowadził mnie, kiedy jeszcze byłam w ciąży. Nigdy
tak naprawdę go nie rozumiałam, a biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia,
byłam skłonna uznać niemalże każde rozwiązanie.
A potem
zadzwonił ten cholerny telefon i naprawdę doszłam do wniosku, że kogoś
zabiję w afekcie.
Tylko L.
mógł być zdolny do tego, żeby po blisko dwóch dobach jak gdyby nigdy nic
zadzwonić do syna i zakomunikować, że razem z Joce mają się świetnie,
niedługo wrócą i będą mieli dla nas wszystkich niespodziankę… I następnie
w pośpiechu rozłączyć się, bredząc przy tym o wjeździe do tunelu,
uciekającym zasięgu i cholera wie czym jeszcze.
Aha.
Naprawdę
miałam w planach zrobić komuś krzywdę, a biorąc pod uwagę fakt, że
Gabriel nawet nie próbował mnie powstrzymać, liczyłam się z tym, że może
wydarzyć się dosłownie wszystko. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że zarówno mój
mąż, jak i jego siostry, doskonale bawili się moim kosztem, choć
naturalnie nikt nie zamierzał oznajmić tego wprost. Cudownie, że przynajmniej
oni mogli cieszyć się jakąkolwiek formą rozrywki, pomagającą im choć na moment
zapomnieć o sytuacji, ale sama niekoniecznie miałam ochotę na żarty. W gruncie
rzeczy wciąż odchodziłam od zmysłów, nie wiedząc niczego, może pomijając to, że
moja córka naprawdę była z Lawrence’m. Teoretycznie mogłam uznać to za
formę pocieszenia, ale średnio mi to odpowiadało, skoro wciąż nie byłam w stanie
odpowiedzieć na choćby podstawowe pytane, dotyczące tego, czy z Joce oby
na pewno wszystko było w porządku. Wiedziałam jedynie, że jeśli okazałoby
się, że cokolwiek jest z nią nie tak, wtedy L. nie miałby co liczyć nawet
na krótką chwilę na wytłumaczenie się.
– Ale
wiesz, mamo… On przecież jej nie skrzywdzi – zauważyła przytomnie Alessia,
ledwo tylko zostaliśmy zaznajomieni z sytuacją. Nie mogłam zaprzeczyć, że
to była jedna z bardziej pogodnych wypowiedzi, które padły z jej ust w ostatnim
czasie. Z jakiegoś powodu od zawsze darzyła Lawrence’a sympatią na tyle
wielką, by jednak postanowić go bronić. – Tego jednego na pewno by nie zrobił –
dodał z przekonaniem, a ja chcąc nie chcąc musiałam przyznać
dziewczynie w tej jednej kwestii rację.
Cóż,
niezależnie od tego, co mogłam temu wampirowi zarzucić, skłamałabym, gdybym
zaczęła podejrzewać, że zamierzał skrzywić którekolwiek z moich dzieci. W zasadzie
sama zawdzięczałam mu dość sporo, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak
potraktował mnie kilka lat wcześniej, kiedy na rozkaz Isobel miał mnie ukarać,
nie wspominając o reakcji na samą wzmiankę o tym, że mogłabym być w ciąży.
Nie byłam w stanie tak po prostu tego zapomnieć, nie wspominając o zaufaniu,
którym do pewnego stopnia zaczęłam go darzyć – przynajmniej przez jakiś czas,
aż do tego momentu. Nie rozumiałam, jak wielki talent trzeba mieć, żeby z równie
wielką wprawą zdobywać i tracić jakiekolwiek oznaki sympatii wszystkich
wokół, ale Lawrence Cullen bez wątpienia pozostawał osobą, która opanowała tę
zdolność do perfekcji.
Wolałam
zostać w domu Allegry, poniekąd dlatego, że miałam wrażenie, iż to właśnie
tutaj wampir pojawi się w pierwszej kolejności. O ile nie był na tyle
naiwny, żeby zakładać, że lakoniczny telefon wystarczy, by wszystkich uspokoić,
dość logicznym wydawało mi się pojawić gdzieś, gdzie szansa trafienia na mnie
albo Gabriela nie była aż tak duża. Nie sądziłam, by tak po prostu podprowadził
nam Joce pod drzwi i sobie poszedł, zresztą tak naprawdę nie interesowało
mnie, jak L. zamierzał to rozegrać. Wiedziałam jedynie, że najlepiej dla niego
byłoby, gdyby nie pokazywał mi się na oczy, choć zarazem nie wyobrażałam sobie,
by cokolwiek mogło powstrzymać mnie przed reakcją. To zaszło za daleko, nie o po
raz pierwszy wszystko, a ja znów aż rwałam się do tego, żeby dać wampirowi
do wiwatu.
Nie
chciałam słuchać wymówek, a tym bardziej zastanawiać się, o jakiej
niespodziance mówił przez telefon. W zasadzie wątpiłam, żeby cokolwiek
wydało mi się choć częściowo dobrym usprawiedliwieniem. Szlag trafiał mnie na
samą myśl, bo po raz kolejny musiałam martwić się o któreś ze swoich
dzieci – i to na dodatek z jego winy. Nie miałam pojęcia, dlaczego za
każdym razem musiało chodzić akurat o Lawrence’a i w zasadzie wcale
mnie to nie interesowało.
Tak czy
inaczej, nie miałam nastroju, woląc trzymać się z daleka zarówno od swoich
najbliższych, jak i wszystkich innych wokół. Ograniczałam się wyłącznie do
Gabriela, ostatecznie lądując w kuchni z nim i jego siostrami.
Zwłaszcza Layla aż rwała się do tego, żeby jakoś mi pomóc, ledwo zorientowała
się, co jest nie tak. Miałam wrażenie, że gdyby nie liczne rozmowy, które
odbyłyśmy w ostatnim czasie – mniej lub bardziej wiarygodne, jeśli chodzi o formę
pocieszenia – już dawno zrobiłabym coś głupiego, nawet pomimo napominań i kojących
słów, których doczekałam się ze strony męża.
Z Isabeau
było inaczej, czego zresztą mogłam się po niej spodziewać. Nie rozumiałam,
jakim cudem ta dziewczyna w ogóle była w stanie zachować spokój, ale
już dawno zdążyłam przywyknąć, że dla Beau panowanie nad emocjami nie stanowiło
szczególnego wyzwania, przynajmniej w ważnych sytuacjach. Teraz przez
większość czasu spoglądała na mnie z zaciekawieniem, bez pośpiechu krążąc
po kuchni matki i przetrząsając zawartość szafek.
– Co ty
robisz? – nie wytrzymałam w pewnym momencie, kiedy nastawiła wodę i zaczęła
przestawiać upchnięte w jednym z kredensów opakowania. Jeśli sądziła,
że akurat w tej sytuacji miałam ochotę na jakiekolwiek zioła, myliła się,
ale…
– Kawę –
odpowiedziała mi takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. –
Mocną. Jak się denerwuję, zawsze piję kawę – przypomniała, a ja ledwo
powstrzymałam się przed wywróceniem oczami.
Cóż, coś
bez wątpienia w tym było, a przynajmniej tyle zdążyłam zaobserwować.
Co prawda w większości przypadków bardziej zastanawiałam się nad tym,
jakim cudem Isabeau w ogóle była w stanie coś takiego wypić, ale to
akurat stanowiło sprawę drugorzędną.
– Nerwy i kofeina?
– zapytałam z powątpiewaniem, choć jeśli miałam być ze sobą szczera, w tamtej
chwili zaczynało mi być naprawdę wszystko jedno.
– Czemu
nie? – mruknął Gabriel, bardziej stanowczo obejmując mnie ramionami. – To
dopiero byłoby ciekawe…
– Co? –
zniecierpliwiłam się.
Isabeau
spojrzała wymownie na brata, a później na mnie; na jej ustach jak na
zawołanie pojawił się drapieżny uśmiech.
– Jesteś
urocza, kiedy puszczają ci nerwy – zauważyła mimochodem. Prychnęłam, sama już
niepewna tego, jak powinnam zareagować na jej słowa. Żartowała sobie ze mnie? –
Mała prośba… Kiedy już zobaczysz Lawrence’a, to przynajmniej wyjdźcie do
ogrodu, w porządku? Lubimy z mamą ten dom – dodała, a mnie
wyrwało się ciche, ostrzegawcze warknięcie.
– To nie
jest śmieszne, Beau – jęknęła ze swojego miejsca Layla.
Młodsza z sióstr
Gabriela tylko wywróciła oczami, na powrót skupiając się na przetrząsaniu
szafek – tym razem w poszukiwaniu naczyń.
– Zależy z czyjej
perspektywy – zauważyła przytomnie. – Nawet jeśli, to trzymajmy się tego, że
Joce jest cała. Abstrahując od tego, co strzeliło Lawrence’owi do głowy, to
wciąż pozostaje najważniejsze.
W tej
jednej kwestii musiałam się z nią zgodzić, choć to nadal nie poprawiało mi
nastroju. Wciąż byłam niczym wielki kłębek nerwów, a zastanowienia się nad
tym, co działo się wokół mnie, zdecydowanie mi nie pomagało. Co więcej, tak
długo, jak nie miałam przy sobie Joce, wciąż dręczyły mnie wątpliwości, których
za żadne skarby nie potrafiłam zignorować. Zbyt wiele wydarzyło się w ostatnim
czasie, bym mogła tak po prostu uwierzyć, że jest w porządku. Nie, skoro
nawet zaufanie dla ośrodka, który teoretycznie miał okazać się bezpieczny,
okazało się najgorszym z możliwych pomysłów.
Lawrence
stanowił oddzielną kwestę, a może to ja byłam w jego przypadku
przewrażliwiona. Tak czy inaczej, trudno było mi podzielać spokój szwagierki,
nawet jeśli zdawałam sobie sprawę z tego, że nie żartowałaby, gdyby
sytuacja była naprawdę poważna. Nie miała żadnej wizji, a w tym wypadku
brak wiadomości faktycznie świadczył dobrze – przynajmniej teoretycznie, bo
chwilami sama już nie rozumiałam, czego powinniśmy się po zdolnościach Isabeau
spodziewać.
– Nie mam
pojęcia, gdzie on ją zabrał… I po co – odezwałam się, nie będąc w stanie
znieść przeciągającej w nieskończoność ciszy. – Teraz przynajmniej wiemy,
że jest z nim, ale co z tego, skoro wciąż tu siedzimy? – westchnęłam,
decydując się wprost wyrzucić z siebie to, co ciążyło mi najbardziej.
–
Powiedział Carlisle’owi, że wracają, tak? – zauważyła przytomnie Beau. – Chcesz
siedzieć w Paryżu na lotnisku, skoro nawet nie wiesz kiedy i skąd
mieliby przyjechać?
– Może – rzuciłam
niemalże buntowniczym tonem, ale przecież wiedziałam, że i w tej kwestii
miała rację.
Wypuściłam
powietrze ze świstem, próbując skupić się na muśnięciu warg Gabriela, które
nagle poczułam na karku. Wyprostowałam się, pozwalając się dotykać, bo to w pewnym
sensie przynosiło mi ukojenie, choć nie rozwiązywało niczego. W pewnym
sensie byłam wdzięczna za to, że przynajmniej on był względnie rozsądny, ale
zarazem miałam ochotę nim potrząsnąć, byleby zaczął okazywać, że naprawdę się
przejmuje, choć przecież zdawałam sobie sprawę z tego, że tak jest –
Jocelyne była oczkiem w głowie dla nas wszystkich, a Gabriel dałby
się za nasze dzieci, mnie i siostry pokroić, gdyby przyszła taka potrzeba.
W zasadzie chyba powinnam być wdzięczna, że reagował inaczej, próbując
jakoś równoważyć to, co sama czułam, zanim naprawdę spróbowałabym zrobić coś,
czego później mogłabym naprawdę żałować, chociażby tak jak wtedy, kiedy
poniosło mnie po zniknięciu Alessi i Damiena.
Cóż, teraz
przynajmniej wiedziałam, co się dzieje, tak? Co więcej, nie drżałam z obawy
przed znalezieniem ciała któregokolwiek ze swoich dzieci ze świadomością, że
zostało poświęcone w jakimś chorym, bezsensownym rytuale. Chyba, bo w przypadku
Lawrence’a nie rozumiałam już niczego, co dodatkowo pogarszało sytuację.
– Powinnam
iść – odezwała się po chwili wahania Layla. Wydała się niespokojna, poza tym
odniosłam wrażenie, że czuła się winna. – Miałam jeszcze zobaczyć się z Kristin…
Jestem spóźniona, zresztą Rufus i tak nie był zadowolony, że wyszłam,
kiedy na zewnątrz było jasno. Lepiej żebym mu pokazała, że wciąż żyję.
– Raczej by
poczuł, gdyby było inaczej, zresztą tak jak my wszyscy – zauważył z nutką
rezerwy Gabriel. Layla jedynie wywróciła oczami, aż nazbyt świadoma, jak
prezentowały się relacje jej brata i męża. – Zresztą mam wrażenie, że
znowu nie wszystko nam mówisz, Lay… Nie obraź się, ale odkąd wróciliście z Lille,
wydajesz mi się przygnębiona – dodał, a dziewczyna westchnęła.
– Wydaje ci
się, braciszku – zapewniła pośpiesznie, ale – mogłam wręcz przysiąc – to
brzmiało jak wierutne kłamstwo.
Nie
musiałam patrzeć na Gabriela, żeby zorientować się, że najpewniej siostrze nie
uwierzył. Zauważył, że wymienił wymowne spojrzenia z Beau, ale ostatecznie
żadne z nich nie odezwało się nawet słowem, przynajmniej do momentu, w którym
nie nabraliśmy pewności, że dziewczyny nie ma nigdzie w pobliżu. Poniekąd
łatwiej było mi skoncentrować się na czymkolwiek innym, byleby zająć myśli. To
było trochę jak ucieczka, ale co innego mi pozostało, skoro ciągle słyszałam,
że działanie nie wchodzi w grę?
– Kłamie –
stwierdziła z przekonaniem Beau, bynajmniej nie sprawiając wrażenia
zaskoczonej. – Ale niech jej będzie. Layla nie jest głupia, tak sądzę – dodała
po chwili zastanowienia.
– Mhm…
Isabeau
przekrzywiła głowę.
– Mam
przekazać naszej siostrze, że bardzo w nią wierzysz? – zapytała słodkim
tonem, ale Gabriel tylko potrząsnął głową.
– Znam ją
za dobrze, więc się martwię. Coś się stało, ale… – Urwał, po czym wzruszył
ramionami. – Albo przesadzam. Jeśli będzie chciała, sama do nas przyjdzie… Tak
czy inaczej, nie podoba mi się to. Pojechali do Lille, żeby szukać Claudii,
tak? Wrócili z Alessią, na dodatek…
–
Zauważyłam – przypomniała mu nieco chłodno Beau. – Podpytam ją, ale pewnie i tak
nic nie powie. To Layla, nie?
Słuchałam
ich, ale i tak myślami byłam gdzieś daleko, nie będąc w stanie
skoncentrować się na poszczególnych słowach. Wiedziałam jedynie, że Layla nie
po raz pierwszy działał po swojemu, mając swoje tajemnice. W zasadzie
postępowała tak niejednokrotnie, zwłaszcza odkąd poznała Rufusa, więc każde z nas
na swój sposób zdążyło się do tego przyzwyczaić. Co więcej, tym razem miałam
pewność, że ta dwójka się nie pokłóciła, bo tego Lay zdecydowanie nie byłaby w stanie
ukryć, nie wspominając o tym, że wtedy nie rwałaby się, żeby wracać do
laboratorium. Tego jednego byłam absolutnie pewna, choć zarazem nie miałam
wątpliwości, że przypuszczenia Licavolich miały bardzo wiele sensu.
Nie tyle
usłyszałam, co wyczułam, że ktoś zmierza w naszą stronę, więc w pośpiechu
obejrzałam się ku uchylonym drzwiom. Trudno było mi zareagować entuzjastycznie
na widok Carlisle’a, przez którego wręcz wyprostowałam się niczym struna, coraz
bardziej niespokojna.
– Nie
odbiera – przyznał, ledwo tylko podchwycił moje spojrzenie. W tamtej
chwili musiałam włożyć naprawdę wiele wysiłku w to, żeby nie zacząć
przeklinać. – Ale na pewno wszystko będzie w porządku, Nessie. Lawrence po
prostu… – zaczął i zamilkł, najwyraźniej nie będąc w stanie znaleźć
właściwych słów.
– Jak
zwykle dąży do tego, żeby zginąć śmiercią tragiczną – podsunęła usłużnie
Isabeau. Opierała się o blat, w zamyśleniu przypatrując parującemu
dzbankowi z czarną kawą. – Zmiana planów. Mam jeszcze wino – oznajmiła, a ja
prychnęłam, zwłaszcza kiedy jak na zawołanie przeniosła wzrok w moja
stronę.
– To jest
twoja rada dla mnie? – zapytałam z niedowierzaniem. – Upić się i czekać?
– Wciąż
lepsze niż zamartwianie – stwierdziła z przekonaniem. – Wiem z doświadczeniem…
Ewentualnie możecie się zamknąć w sypialni, tak jak Elena i jej
kochany demon – dodała, a jej spojrzenie jak na zwołanie powędrowało w stronę
Carlisle’a.
Nie
musiałam sprawdzać, żeby wyczuć, że dziadek mimo wszystko się spiął. Choć
zazwyczaj wręcz porażał mnie tym, jak spokojny i opanowany potrafił być,
kiedy w grę wchodził ten demon, wszystko jak na zawołanie ulegało zmianie.
Co prawda nie powiedział tego na głos, ale byłam świadoma, że starał się
wyłącznie przez wzgląd na Elenę – i to zwłaszcza po tym, jak tylko cudem
udało się ją odzyskać.
–
Rozmawiają – powiedział w końcu, rzucając Beau rozdrażnione spojrzenie. W ostatnim
czasie zaskakująco łatwo dało się wytrącić go z równowagi. – Jak zwykle
zresztą.
– Jasne,
jasne… – Beau wywróciła oczami. – Ja też przed zaśnięciem zawsze z Dimitrem
rozmawiam, a potem gramy w karty.
Gabriel
rzucił siostrze ostrzegawcze spojrzenie, ale w swoim stylu jak zwykle go
zignorowała. Nie miałam cierpliwości, by wnikać w ich przekomarzanie, więc
po prostu milczałam, uparcie wpatrując się w jakiś bliżej nieokreślony
punkt w przestrzeni. Już i tak trafiał mnie szlag, a wszystko
wskazywało na to, że miałam trwać w tym stanie może i całą wieczność.
Jasne, dramatyzowałam, ale trudno było mi odbierać sytuację w inny sposób,
przynajmniej na tym etapie.
Wciąż o tym
myślałam, kiedy do pomieszczenia dosłownie wpadła Alice. Spojrzałam na nią w roztargnieniu,
sama niepewna, co takiego powinnam myśleć o wyrazie jej twarzy oraz tym,
że ciotka sprawiała wrażenie co najmniej podekscytowanej. Uśmiechała się, co z miejsca
dało mi do zrozumienia, że nie przyszła ze złymi wieściami, ale mimo wszystko…
– Widziałam
Joce – wypaliła i to wystarczyło, żebym prawie spadła z kolan wciąż
obejmującego mnie Gabriela.
– Co
takiego?!
Wampirzyca
posłała mi uśmiech, wyraźnie z siebie zadowolona. Zawsze tak reagowała,
kiedy okazywało się, że zdolności, którymi dysponowała, jednak okazywały się
przydatne. Wiedziałam, że już od dłuższego czasu irytowała się, nie będąc w stanie
wykorzystać pełni swoich umiejętności – istniało zbyt wiele osób, które
powodowały zakłócenia, niemalże pozbawiając wampirzyce umiejętności, które
dotychczas stanowiły cześć jej codzienności. Doprowadzało ją to do szału, co aż
nazbyt dobrze rozumiałam, choć w tamtej chwili zdecydowanie nie miałam do
takich drobiazgów głowy.
– Tylko
przez chwilę, ale jestem pewna, że są w Mieście Nocy… Może to tylko moje
wrażenie, ale poza Lawrence’m towarzyszył jej ktoś jeszcze – dodała, ale już
właściwie nie słuchałam, skupiona przede wszystkim na pierwszej części jej
wypowiedzi.
Wypuściłam
powietrze ze świstem, skupiona przede wszystkim na towarzyszącym mi uczuciu
ulgi, chociaż to prawie natychmiast zeszło gdzieś na dalszy plan, wyparte przez
narastającą irytacje. Żeby w pełni się uspokoić, chciałam najpierw na
własne oczy zobaczyć Joce i upewnić się, że była cała. Dopiero wtedy
miałam być w stanie zadecydować, co tak naprawdę zamierzałam zrobić L.
Jeśli sądził, że po pojawieniu się tutaj mógł oczekiwać życzliwości i machnięcia
ręką, zwłaszcza z mojej strony, to jak nic świadczyło, że jednak całkiem
oszalał.
Bez słowa
oswobodziłam się z uścisku Gabriela, błyskawicznie podrywając na równe
nogi. Wyszłam z kuchni, nie będąc w stanie usiedzieć z miejscu,
co zresztą wydało mi się dość naturalne. Może i Alice nie podała
szczegółów, które ułatwiłyby mi stwierdzenie, kiedy powinnam spodziewać się
pojawienia córki, ale to jeszcze nie znaczyło, że nie mogłam próbować. Co
prawda wszystko we mnie aż rwało się, żeby spróbować dziewczynę znaleźć, ale
podświadomie czułam, że to bez sensu, nie wspominając o tym, że raczej
nikt by mnie nie puścił – nie, skoro byłam w stanie, który wręcz
komunikował wszem i wobec, że mogłabym zrobić coś głupiego.
Cóż, skoro
tak, mogłam równie dobrze krążyć przy drzwiach, bo co innego tak naprawdę mi
pozostało? Nie miałam pojęcia, co tak naprawdę chciałam zrobić, ale to w gruncie
rzeczy nie miało znaczenia.
Lepiej żebyście mieli dobre
usprawiedliwienie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz