
Renesmee
Nie miałam pojęcia, jak długo
to trwało. Z mojej perspektywy równie dobrze mogła minąć cała wieczność,
choć to naturalnie było znaczącym wyolbrzymieniem faktów. Wiedziałam jedynie,
że z chwilą, w której w ogóle wyczułam Joce, po prostu wypadłam
na zewnątrz, sama niepewna, czego tak naprawdę chciałam – kogoś zabić, czy może
wziąć córkę w ramiona i skoncentrować się wyłącznie na jej
bezpieczeństwie. Ostatecznie zdecydowałam się na to drugie, działając przy tym
trochę jak automat i nawet nie próbując zastanawiać nad znaczeniem poszczególnych
decyzji. Najważniejsze było dla mnie to, że w którymś momencie jednak
znalazła się w moich ramionach, a ja byłam już w stanie tylko
stać, tulić ją do siebie i koncentrować się na myśli o tym, że teraz
wszystko powinno być w porządku.
– Mamo… –
usłyszałam jej nieco zdławiony głos, więc wyprostowałam się niczym struna,
uświadamiając sobie, że może faktycznie nieco przesadziłam z siłą.
– Nic ci
nie jest? – wrzuciłam z siebie na wydechu, zadając pytanie, które przez
cały ten czas dręczyło mnie najbardziej. – O bogini, Joce…
– Jestem
cała – zapewniła i to przynajmniej tymczasowo musiało mi wystarczyć.
Potrzebowałam
dłuższej chwili, żeby zapanować nad sobą na tyle, by poluzować uścisk.
Ostatecznie spróbowałam się rozluźnić, choć szło mi to marnie, po czym
ostrożnie odsunęłam dziewczynę na długość wyciągniętych ramion, żeby łatwiej
jej się przyjrzeć. Z uwagą zmierzyłam Jocelyne wzrokiem, sama niepewna,
czego tak naprawdę próbowałam się w wyglądzie pół-wampirzycy doszukać –
tego, że mogłaby być zmęczona, chora czy zraniona, choć zwłaszcza dwóch
ostatnich możliwości nie chciałam brać pod uwagę. Ostatecznie doszłam do
wniosku, że co najwyżej wyglądała na senną, ale to wydało mi się najmniej
istotną kwestią, którą z czystym sumieniem postanowiłam zignorować.
Właściwie
nie zarejestrowałam momentu, w którym ktokolwiek zdecydował dołączyć do
nas przed domem. Zareagowałam dopiero w chwili, w której Gabriel
dosłownie zmaterializował się u mojego boku, ale nie traciłam czasu,
bardziej przejęta sytuacją i inną osobą, której obecność w naturalny sposób
przywiodła mnie do granicy wytrzymałości. Z wolna uniosłam głowę, by
spojrzeć na Lawrence’a, choć podświadomie czułam, że to nie jest najlepszy
pomysł, jeśli chciałam mieć choć szansy, żeby utrzymać nerwy na wodzy. Z opóźnieniem
uprzytomniłam sobie, że drżę, ale to też zeszło gdzieś na dalszy plan, a może
to po prostu ja nie chciałam się nad tym zastanawiać, zbytnio obawiając się, że
przez to spróbuję zachować się „właściwie”, na czymkolwiek miałoby to polegać.
Dla pewności odsunęłam od siebie Jocelyne, pozwalając jej wpaść w ramiona
ojca, sama zaś jak na zawołanie zwróciłam się ku jednemu z najbardziej
problematycznych wampirów, jakiego zdążyłam na swojej drodze spotkać. Nie
miałam pojęcia, co takiego miał w głowie Lawrence, w ogóle decydując
się przyjść, ale to na dłuższą metę mnie nie interesowało.
– Mi amore… – rzucił niemalże troskliwym
tonem Gabriel, ale nie wydawał się chętny, żeby mnie powstrzymać. W zasadzie
nie pierwszy raz miałam wrażenie, że bawiła go myśl o mnie w morderczym
szale.
– Ty… –
wycedziłam przez zaciśnięte zęby, przesuwając się bliżej L. Zwracałam się
bezpośrednio do niego, nawet nie chcąc sprawdzać, czy w ogóle zamierzał
mnie wysłuchać albo odpowiedzieć. – Ja ty śmiałeś…? – zaczęłam, ale mężczyzna
nie pozwolił mi skończyć.
– Ach… O ile
pamięć mnie nie myli, już kiedyś to przerabialiśmy – zauważył i coś w jego
słowach sprawiło, że zapragnęłam histerycznie się roześmiać.
Kpił czy o drogę
pytał? Jasne, że pamiętałam nasze rozmowy, a już zwłaszcza te, w których
aż się we mnie gotowało przez jego podejście albo to, co zdążył zrobić. Nie po
raz pierwszy miałam ochotę rzucić się na niego z pięściami, nawet gdyby to
mogło skończyć się połamanymi rękami. Teraz przynajmniej byłam o tyle
mądrzejsza, że wiedziałam, iż mógłby spróbować na mnie wpłynąć. Kto wie, może
nawet tego próbował, ale nie zamierzałam mu pozwolić, bardziej świadoma swoich
telepatycznych zdolności, niż kilka lat wcześniej. Podejrzewałam, że pod
względem zdolności oboje doświadczyliśmy wystarczająco dużo, by móc zdziałać
więcej niż zazwyczaj, ale i to nie miało dla mnie znaczenia. Czułam, że w najgorszym
wypadku byłabym w stanie posunąć się naprawdę daleko, a to
zdecydowanie nie wróżyło dobrze – i to dla żadnego z nas.
– Coś ty
sobie myślał?! – nie wytrzymałam, jednak tracąc cierpliwość. Musiałam o to
zapytać, choć pierwotnie zamierzałam darować sobie jakiekolwiek żądania, w zamian
skupiając się na myśli o tym, gdzie i jak powinnam uderzyć, żeby
ucierpiał najbardziej. Jasne, miałam marne szanse zabić wampira gołymi rękami,
ale zawsze mogłam spróbować. – Kolejny raz omal zawału nie dostałam, bo ty
zbliżyłeś się do któregoś z moich dzieci i… Niech cię szlag, L!
Naprawę go
nie rozumiałam, chwilami sama niepewna, co powinnam względem tego mężczyzny
czuć. Jak ktoś mógł z taką łatwością doprowadzać do szału, jednocześnie
prędzej czy później będąc w stanie zrobić coś, za co chcąc nie chcąc
trzeba było odczuwać względem niego wdzięczność? Jeszcze nie tak dawno temu
czułam się skłonna nawet podziękować, w pamięci mając to, że pomógł Joce,
kiedy znalazł ją w lesie i chciał zabrać do domu, ale teraz
zdecydowanie nie miałam takiego zamiaru.
– W zasadzie…
Warknęłam
cicho, tym samym utwierdzając się w przekonaniu, że słuchanie jego wymówek
jest ponad moje nerwy. Czułam się rozdarta, do pewnego stopnia pragnąc zabrać
Jocelyne do domu i to z nią rozmawiać, mając przy tym pewność, że już
jest bezpieczna, ale zarazem nie potrafiłam się na to zdobyć. W zamian
przede wszystkim tkwiłam w miejscu, nerwowo zaciskając dłonie w pięści
i zastanawiając się, czy istniał jakikolwiek powód, dla którego powinnam
powstrzymać się przed posunięciem o krok dalej.
Wyczułam
ruch u swojego boku, co na dłuższą chwilę mnie rozproszyło. Zamrugałam
nieco nieprzytomnie, po czym z opóźnieniem przeniosłam wzrok na Carlisle’a,
po wyrazie jego twarzy próbując ocenić, jakie miał intencje. Zazwyczaj miałam
go za ostoję spokoju, nie wspominając o tym, że zdecydowanie nie wyglądał
mi na osobę, która byłaby w stanie ustawić ojca do pionu, ale od czasu
incydentu z Eleną coś się zmieniło i zdawałam sobie z tego
sprawę. Nie byłam szczególnie zaskoczona, że śmierć dziewczyny mogłaby pozostawić trwałe ślady nawet teraz,
kiedy ta wróciła i miała się dobrze, ale i tak mnie to martwiło,
poniekąd dlatego, że wciąż nie byłam w stanie jednoznacznie określić,
czego powinnam się spodziewać. Ta niepewność zawsze była najgorsza, ale w tamtej
chwili postanowiłam się nad tym nie zastanawiać.
– Dziadku…
– rzuciłam z powątpiewaniem, próbując stwierdzić, czego tak naprawdę
powinnam się spodziewać.
Rzucił mi
spojrzenie, które mimo wszystko miało w sobie coś kojącego, choć zarazem
nie pozwoliło mi jednoznacznie określić, czego tak naprawdę powinnam się
spodziewać.
– Wszystko
jest w porządku, Nessie… Joce jest cała? – zapytał, więc skinęłam głową,
bo tego jednego akurat byłam pewna. Jak nie ja, to Gabriel zdecydowanie
zauważyłby, gdyby cokolwiek było na rzeczy. – To dobrze. W takim razie
weźcie małą do domu, a ja…
– Jeszcze
nie skończyłam z nim rozmawiać – obruszyłam się, machinalnie jednak
decydując zaprotestować. Nie zamierzałam tak po prostu dać się odesłać.
L.
prychnął, tym samym wystawiając moje nerwy na próbę. Znowu. Zdecydowanie miał
do tego jakiś cholerny talent.
– Jak na tę
chwilę oboje robicie więcej zamieszania niż trzeba – zauważył zniecierpliwionym
tonem. – Pomijając, że jednak jestem od was starszy… To nic się nie stało, tak?
Powiedziałbym raczej, że twoja córka bywa niemniej męcząca, co i ty sama –
zwrócił się do mnie.
– Ej! –
rzuciła ze swojego miejsca Jocelyne.
Wampir
jedynie wywrócił oczami, najzwyczajniej w świecie ignorując. Mimochodem
pomyślałam, że przynajmniej tyle dobrego, jeśli do jakiegoś stopnia zdołała go
zirytować. Co jak co, ale z mojej perspektywy nie zasłużył na nic innego.
–
Uprowadziłeś mi dziecko – kolejne – i dziwisz się, że jestem zdenerwowana?
– zapytałam z niedowierzaniem.
– Uprowadzenie to takie mocne słowo…
Gniewnie
zmrużyłam oczy, mimowolnie przesuwając się naprzód. Gdyby nie to, że na mojej
drodze stanął Carlisle, zdecydowanie posunęłabym się do zrobienia czegoś
głupiego, ale nie sądziłam, żebym mogła tego żałować. Co więcej, jakoś nie
miałam wątpliwości, że doktor wcale nie próbował chronić swojego ojca, ale
mnie, tym bardziej, że L. tak czy inaczej pozostawał wampirem – a więc z powodzeniem
mógł okazać się niebezpieczny, pomimo tego, że ja z uporem taką perspektywę
ignorowałam.
– Renesmee
ma rację – oznajmił spiętym tonem. Westchnęłam, po czym chcąc nie chcąc się
wycofałam, pozwalając żeby mnie wyprzedził. – Zdajesz sobie sprawę z tego,
co zrobiłeś? Ostatnie dni…
– A mógłbyś
trochę spuścić z tonu? – rzucił rozdrażnionym tonem L. – Po prostu nie
krzycz – dodał, a Carlisle spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Nie
krzyczę – zauważył przytomnie.
Przez twarz
Lawrence’a przemknął cień. Dopiero kiedy nerwowo obejrzał się przez ramię,
uświadomiłam sobie, że nie był sam. Co prawda Alice już wspominała, że prócz
Joce i tego wampira powinniśmy spodziewać się kogoś jeszcze, ale w nerwach
zdecydowanie nie zwróciłam na to uwagi.
– Możliwe,
ale ona na tę chwilę się was boi – oznajmił niemalże łagodnym tonem mężczyzna,
skutecznie wytrącając mnie z równowagi.
Bez trudu
wyczułam zmianę w jego tonie i sposobie, w jaki się wypowiadał.
Chociaż wciąż podenerwowana, tym razem przesunęłam się bliżej tylko i wyłącznie
po to, by łatwiej ocenić sytuację, choć sama nie byłam pewna, czego powinnam
się spodziewać. Wzięłam kilka głębszych wdechów, nie tyle po to, żeby się
uspokoić, ale przede wszystkim przez wzgląd na lepsze zrozumienie sytuacji,
choćby przez zrozumienie z kim tym razem mieliśmy do czynienia. Teraz
wyraźnie widziałam, że tuż za plecami Lawrence’a kryła się jakaś postać, kuląc się
wystarczająco, bym nie była w stanie zauważyć nic, prócz dziwnie
znajomymi, jasnymi włosami. Kiedy do tego wszystkiego doszedł mnie słodki
zapach krwi i przyśpieszone bicie serca, w oszołomieniu zdałam sobie
sprawę z tego, że… najpewniej mieliśmy do czynienia z człowiekiem.
Poczułam,
że dotychczas odczuwany przeze mnie gniew częściowo zanika, wyparty przede
wszystkim przez ciekawość i swego rodzaju troskę. Nie miałam pewności,
skąd brało się to drugie, a tym bardzie co takiego zrobił Lawrence, ale
nie chciałam się nad tym zastanawiać. Jeśli naprawdę kogoś ze sobą
przyprowadził i ta osoba była przestraszona, chyba mogłam uznać, że
powinnam nad sobą zapanować, nawet jeśli nie pojmowałam niczego.
– Hej… –
Gdzieś za plecami usłyszałam głos Jocelyne. – Nie ma potrzeby. Ja… Mogę? –
dodała, najpewniej zwracając się do Gabriela, bo ten ostatecznie pozwolił dziewczynie
oswobodzić się ze swoich objęć.
Nie
zaprotestowałam, kiedy przemknęła tuż obok mnie, choć nie spodobało mi się, że
mogłaby zbliżyć się do Lawrence’a. W milczeniu obserwowałam, jak bez
chwili wahania podeszła do wampira, przesuwając się w taki sposób, by mieć
szanse zwrócić się do postaci za jego plecami. Sam zainteresowany również
westchnął, po czym z wolna odwrócił się, jak gdyby nigdy nic ignorując nas
wszystkich. To wydawało się co najmniej szalone – sama możliwość zwrócenia się
do któregokolwiek z nas plecami i ryzykowania ewentualnego ataku – ale
postanowiłam to zignorować, dochodząc do wniosku, że sytuacja zdecydowanie nie
należała do normalnych.
– Pójdziesz
z Joce? – Z opóźnieniem rozpoznałam głos Lawrence’a. Zabrzmiał
zupełnie inaczej niż do tej pory, łagodny i troskliwy, choć zdecydowanie
bym go o to nie podejrzewała. To brzmiało tak, jakby zwracał się do
dziecka. – Jest zimno. Mogłybyście wejść do domu i… – Urwał, a ja odniosłam
wrażenie, że towarzysząca mu osoba gwałtownie zaprotestowała, być może
potrząsając głową. – Proszę.
– Jest w porządku
– wtrąciła moja córka, ale najwyraźniej również to nie przyniosło oczekiwanego
skutku.
– Nie…
Wszyscy tutaj są na ciebie źli – zauważył kobiecy, dziwnie znajomy głos. Z jakiegoś
powodu pomyślałam, że przybyszka brzmiała ja… Wydaje ci się, warknęłam na siebie w duchu, ale dziwne
wrażenie pozostało. – Dlaczego?
–
Powiedzmy, że… czasami tak miewam – rzucił wymijającym tonem Lawrence.
Mimochodem pomyślałam, że to niedopowiedzenie stulecia.
Wkrótce po
tym usłyszałam dość sfrustrowane westchnienie, które z miejsca
uprzytomniło mi, że najwyraźniej taki argument nie usatysfakcjonował
nieznajomej. Niczego już nie rozumiałam, ale czułam, że coś jest nie tak, choć
zarazem nie potrafiłam tego wytłumaczyć. W czymkolwiek leżał problem…
– Lawrence?
– zapytał z wahaniem Carlisle, w równym stopniu zdezorientowany, co i ja.
Wampir
drgnął, nagle prostując się niczym struna. W jego ruchach było coś
nerwowego, choć to zdecydowanie nie miało związku z nastawieniem moim,
doktora czy któregokolwiek z nas. On przejmował się dziewczyną, która
kryła się za jego plecami, co samo w sobie wydał mi się zastanawiające. L.
mimo wszystko nie kojarzył mi się z troskliwym opiekunem, nawet jeśli
miewał swoje momenty, a jednak…
– W porządku…
Nie tak to sobie wyobrażałem, ale niech wam będzie – powiedział w końcu,
po czym jak gdyby nigdy nic objął trwającą przy nim kobietę, zachęcającym
ruchem przysuwając ją bliżej siebie. – Chodź, oni tylko sobie żartują – rzucił,
ale bez przekonania, po czym w końcu odwrócił się w naszą stronę.
Mniej
więcej w chwili, w której przyjrzałam się podobno nieznajomej, zamarłam.
To nie ma sensu…

Melanie
Nerwowo zacisnęła dłonie na
komórce, ledwo powstrzymując pragnienie, by cisnąć nieszczęsnym urządzeniem o ścianę
magazynu. Tak chyba nazywał się obskurny, ciasny budynek na granicy miasta,
który od jakiegoś czasu stanowił jedyne schronienie, które zdołali znaleźć w Seattle.
Dzielnica przemysłowa miała to do siebie, że mało kto zwracał na nią uwagę,
zwłaszcza po zmroku, co teoretycznie było jej na rękę. Jasonowi również, a przynajmniej
tak sądziła, bo w ostatnim czasie prawie już nie rozumiała tego faceta.
Wszystko było nie tak, a brak jakiejkolwiek odpowiedzi ze strony Claudii
jedynie utwierdził Melanie w przekonaniu, że wszystko ostatecznie się
spieprzyło.
Nie miała
pojęcia, jakim cudem wszyscy znaleźli się w tym miejscu – oczywiście nie
tyle w samym magazynie, co w Seattle, wykonując zadania, które nigdy
nie powinny leżeć w ich gestii. Wiedziała, że to wszystko przez Claudię,
która wydawała się przyciągać kłopoty jak magnes. Czuła to od pierwszej chwili,
w której poznała wampirzycę, chcąc nie chcąc pozwalając, żeby ta zaczęła
trzymać się razem z nią i Jasonem. Początkowo to miało sens, nawet
jeśli nie rozumiała, dlaczego ich nowa towarzyszka wydawała się taka nerwowa. Z czasem
zaczęła wątpić kto komu towarzyszył – Claudia im, czy może wręcz przeciwnie,
zwłaszcza kiedy kobiecie zdarzało się wydawać rozkazy. Nie pojmowała, dlaczego w tym
trwali, ale jak długo taki stan rzeczy wydawał się być w porządku, po
prostu to znosiła. Nie była samotna, a chyba o to chodziło, prawda?
A potem
wszystko zaczęło się sypać, a ona straciła kontrolę, sama już niepewna,
czego powinna spodziewać się po swoich dotychczasowych towarzyszach.
Claudia zniknęła,
wypełniając rozkazy, które padły z ust tamtej kobiety, Amelie. Oni wylądowali
tutaj, początkowo z nakazem zabicia dziewczyny, której Melanie nawet nie
znała. W zasadzie niesienie śmierci nie było niczym nowym, a dla
świętego spokoju była skłonna na to przystać, byleby zapewnić bezpieczeństwo
sobie i Jasonowi. W świecie nieśmiertelnych trzeba było sobie radzić,
a więc wiedzieć, kiedy należy ustąpić silniejszym i zostać choćby kimś
na posyłki, byleby zagwarantować przetrwanie. To może i było okrutne, a już
na pewno egoistyczne, ale prawdziwe, więc również to ze spokojem znosiła.
Znosiła
bardzo wiele rzeczy, ale teraz zaczynała mieć dość.
Gdyby
wiedziała, jak powrót do Seattle wpłynie na Jasona, w życiu nie
przystałaby na pomoc Claudii. Wymyśliłaby coś innego, nieważne jak bardzo ryzykowne
miałoby się to okazać. Była skłonna zrobić naprawdę wiele, niezależnie od konsekwencji
– wszystko, co okazałoby się konieczne, byleby wrócić to tego, co mieli kiedyś.
Podświadomie czuła, że to niemożliwe, ale nadal miała nadzieję, raz po raz
karmiąc się kłamstwami, które padały czy to z jej ust, czy też samego
Jasona, który – musiała to przyznać – wciąż miał na nią olbrzymi wpływ.
„Musisz
mnie rozumieć, Mel – słyszała za każdym razem, kiedy zaczynała rozmowę o przeszłości.
– Wyjedziemy, ale nie teraz… Dopiero, gdy nadejdzie odpowiedni moment. Inaczej
nie zaznam spokoju… Ale sama przekonasz się, że będzie w porządku. Kiedy uporządkuję
przeszłość, zrobimy wszystko, co będziesz chciała”.
Nie
potrafiła zliczyć, jak wiele razy słyszała te słowa. Za każdym razem
ostatecznie lądowała w jego ramionach, spokojna i pełna zrozumienia,
którego wydawał się potrzebować. Nie wszystko pojmowała, ale nie dbała o to,
gotowa choćby udawać, jeśli tylko mogłaby w ten sposób przynieść mu
ukojenie. Stała obok, gotowa posłusznie wykonywać rozkazy, choć sama nie była
pewna, kiedy jej relacja z Jasonem przekształciła się w ten sposób –
tak, że on mówił, a ona słuchała, po prostu się dostosowując. Kiedyś byli
partnerami, a przynajmniej tak sądziła, bo nawet wspomnienia sprzed kilku
miesięcy wydawały się jawić jak coś, co w rzeczywistości stanowiło
wierutne kłamstwo. Nie jedyne, którego doświadczyła w całej swojej
egzystencji, ale jednak bolesne, przynajmniej z jej perspektywy.
Chciała,
żeby stąd wyjechali i to najlepiej tak szybko, jak tylko miało być to możliwe.
Claudia ich porzuciła, więc i oni nie byli tej kobiecie niczego winni.
Nigdy nie powinni mieszać się w jej sprawy, w gruncie rzeczy
postawieni przed faktem dokonanym, wraz z pojawieniem się pierwszych
rozkazów od osób, które z powodzeniem mogłyby ich pozabijać, gdyby
spróbowali się sprzeciwić. To przetrwanie wysunęło się na pierwszy plan,
przynajmniej początkowo, ale teraz…
Och, dla
Jasona liczyła się zemsta. Ta jedna kwestia decydowała o wszystkim,
zmuszając do podejmowania decyzji, które nigdy wcześniej nie przyszłyby jej do
głowy. A ona w tym trwała, jak głupia, bo…
Z miłości.
W grę
zawsze wchodziło tylko i wyłącznie to.
– Co jest,
Mel? – usłyszała i mimowolnie się wzdrygnęła, zaskoczona tym, że wcześniej
nie wyczuła powrotu Jasona.
W ostatnim
czasie często znikał, zostawiając ją samą nawet na długie godziny. Nie
wiedziała, co takiego wtedy robił, ale nie próbowała pytać, z doświadczenia
wiedząc już, że to nie miało sensu. Już nie próbowała mu towarzyszyć, nie mając
na to odwagi od tamtego wieczoru, kiedy pozabijał wszystkich – całą swoją
rodzinę, pozwalając wymknąć się tylko przerażonej sytuacją siostrze. Melanie do
tej pory pamiętała wyraz twarzy dziewczyny, która podczas ucieczki na nią
wpadła. Dawno nie widziała kogoś tak roztrzęsionego i – jeśli miała być ze
sobą szczera – doskonale tę kruchą istotę rozumiała.
Inną
kwestią pozostawało, że kiedy nie zareagowała, pozwalając Elizabeth odejść,
Jason zdenerwował się również za nią. Mogła coś zrobić, tym bardziej, że jego
siostra wyraźnie się przy niej zawahała – wystarczająco, by w porę móc
wytrącić jej broń, zanim zrobiłaby coś, czego mogłaby żałować. Wiedziała, że
jej reakcja mogłaby zmienić wszystko, ale wtedy… nie potrafiła.
Poczuła
ucisk na ramionach, kiedy przesunął się na tyle blisko, by ułożyć tam dłonie.
Odchyliła głowę, pozwalając żeby musnął wargami szyję i próbując czerpać
ze wzajemnej bliskości przyjemność, jednak od jakiegoś czasu to już tak nie
działo. Od tamtego wieczora, kiedy w złości wymierzył jej policzek – coś,
co nie miało prawa zaboleć, przynajmniej fizycznie.
Jason nigdy
wcześniej nie podniósł na nią ręki.
– Claudia
dalej nie daje znaku życia – odpowiedziała z opóźnieniem. Weź się w garść!, warknęła na
siebie w duchu, ale to wcale nie było takie proste. – Gdzie byłeś? Czekam
tyle czasu… – westchnęła, odwracając się w jego stronę.
– Tu i ówdzie
– mruknął wymijająco, przygarniając ją do siebie. Tym razem zdołała się
rozluźnić, niemalże z przyjemnością odwzajemniając pocałunek, który złożył
na jej wargach. – Stęskniłem się za tobą, Mel – dodał, a ona westchnęła.
Gdyby tylko
była w stanie uwierzyć, że to prawda, wtedy wszystko stałoby się prostsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz