7 stycznia 2017

Sześćdziesiąt jeden

Renesmee
Nie miałam pojęcia, jak długo to trwało. Z mojej perspektywy równie dobrze mogła minąć cała wieczność, choć to naturalnie było znaczącym wyolbrzymieniem faktów. Wiedziałam jedynie, że z chwilą, w której w ogóle wyczułam Joce, po prostu wypadłam na zewnątrz, sama niepewna, czego tak naprawdę chciałam – kogoś zabić, czy może wziąć córkę w ramiona i skoncentrować się wyłącznie na jej bezpieczeństwie. Ostatecznie zdecydowałam się na to drugie, działając przy tym trochę jak automat i nawet nie próbując zastanawiać nad znaczeniem poszczególnych decyzji. Najważniejsze było dla mnie to, że w którymś momencie jednak znalazła się w moich ramionach, a ja byłam już w stanie tylko stać, tulić ją do siebie i koncentrować się na myśli o tym, że teraz wszystko powinno być w porządku.
– Mamo… – usłyszałam jej nieco zdławiony głos, więc wyprostowałam się niczym struna, uświadamiając sobie, że może faktycznie nieco przesadziłam z siłą.
– Nic ci nie jest? – wrzuciłam z siebie na wydechu, zadając pytanie, które przez cały ten czas dręczyło mnie najbardziej. – O bogini, Joce…
– Jestem cała – zapewniła i to przynajmniej tymczasowo musiało mi wystarczyć.
Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby zapanować nad sobą na tyle, by poluzować uścisk. Ostatecznie spróbowałam się rozluźnić, choć szło mi to marnie, po czym ostrożnie odsunęłam dziewczynę na długość wyciągniętych ramion, żeby łatwiej jej się przyjrzeć. Z uwagą zmierzyłam Jocelyne wzrokiem, sama niepewna, czego tak naprawdę próbowałam się w wyglądzie pół-wampirzycy doszukać – tego, że mogłaby być zmęczona, chora czy zraniona, choć zwłaszcza dwóch ostatnich możliwości nie chciałam brać pod uwagę. Ostatecznie doszłam do wniosku, że co najwyżej wyglądała na senną, ale to wydało mi się najmniej istotną kwestią, którą z czystym sumieniem postanowiłam zignorować.
Właściwie nie zarejestrowałam momentu, w którym ktokolwiek zdecydował dołączyć do nas przed domem. Zareagowałam dopiero w chwili, w której Gabriel dosłownie zmaterializował się u mojego boku, ale nie traciłam czasu, bardziej przejęta sytuacją i inną osobą, której obecność w naturalny sposób przywiodła mnie do granicy wytrzymałości. Z wolna uniosłam głowę, by spojrzeć na Lawrence’a, choć podświadomie czułam, że to nie jest najlepszy pomysł, jeśli chciałam mieć choć szansy, żeby utrzymać nerwy na wodzy. Z opóźnieniem uprzytomniłam sobie, że drżę, ale to też zeszło gdzieś na dalszy plan, a może to po prostu ja nie chciałam się nad tym zastanawiać, zbytnio obawiając się, że przez to spróbuję zachować się „właściwie”, na czymkolwiek miałoby to polegać. Dla pewności odsunęłam od siebie Jocelyne, pozwalając jej wpaść w ramiona ojca, sama zaś jak na zawołanie zwróciłam się ku jednemu z najbardziej problematycznych wampirów, jakiego zdążyłam na swojej drodze spotkać. Nie miałam pojęcia, co takiego miał w głowie Lawrence, w ogóle decydując się przyjść, ale to na dłuższą metę mnie nie interesowało.
Mi amore… – rzucił niemalże troskliwym tonem Gabriel, ale nie wydawał się chętny, żeby mnie powstrzymać. W zasadzie nie pierwszy raz miałam wrażenie, że bawiła go myśl o mnie w morderczym szale.
– Ty… – wycedziłam przez zaciśnięte zęby, przesuwając się bliżej L. Zwracałam się bezpośrednio do niego, nawet nie chcąc sprawdzać, czy w ogóle zamierzał mnie wysłuchać albo odpowiedzieć. – Ja ty śmiałeś…? – zaczęłam, ale mężczyzna nie pozwolił mi skończyć.
– Ach… O ile pamięć mnie nie myli, już kiedyś to przerabialiśmy – zauważył i coś w jego słowach sprawiło, że zapragnęłam histerycznie się roześmiać.
Kpił czy o drogę pytał? Jasne, że pamiętałam nasze rozmowy, a już zwłaszcza te, w których aż się we mnie gotowało przez jego podejście albo to, co zdążył zrobić. Nie po raz pierwszy miałam ochotę rzucić się na niego z pięściami, nawet gdyby to mogło skończyć się połamanymi rękami. Teraz przynajmniej byłam o tyle mądrzejsza, że wiedziałam, iż mógłby spróbować na mnie wpłynąć. Kto wie, może nawet tego próbował, ale nie zamierzałam mu pozwolić, bardziej świadoma swoich telepatycznych zdolności, niż kilka lat wcześniej. Podejrzewałam, że pod względem zdolności oboje doświadczyliśmy wystarczająco dużo, by móc zdziałać więcej niż zazwyczaj, ale i to nie miało dla mnie znaczenia. Czułam, że w najgorszym wypadku byłabym w stanie posunąć się naprawdę daleko, a to zdecydowanie nie wróżyło dobrze – i to dla żadnego z nas.
– Coś ty sobie myślał?! – nie wytrzymałam, jednak tracąc cierpliwość. Musiałam o to zapytać, choć pierwotnie zamierzałam darować sobie jakiekolwiek żądania, w zamian skupiając się na myśli o tym, gdzie i jak powinnam uderzyć, żeby ucierpiał najbardziej. Jasne, miałam marne szanse zabić wampira gołymi rękami, ale zawsze mogłam spróbować. – Kolejny raz omal zawału nie dostałam, bo ty zbliżyłeś się do któregoś z moich dzieci i… Niech cię szlag, L!
Naprawę go nie rozumiałam, chwilami sama niepewna, co powinnam względem tego mężczyzny czuć. Jak ktoś mógł z taką łatwością doprowadzać do szału, jednocześnie prędzej czy później będąc w stanie zrobić coś, za co chcąc nie chcąc trzeba było odczuwać względem niego wdzięczność? Jeszcze nie tak dawno temu czułam się skłonna nawet podziękować, w pamięci mając to, że pomógł Joce, kiedy znalazł ją w lesie i chciał zabrać do domu, ale teraz zdecydowanie nie miałam takiego zamiaru.
– W zasadzie…
Warknęłam cicho, tym samym utwierdzając się w przekonaniu, że słuchanie jego wymówek jest ponad moje nerwy. Czułam się rozdarta, do pewnego stopnia pragnąc zabrać Jocelyne do domu i to z nią rozmawiać, mając przy tym pewność, że już jest bezpieczna, ale zarazem nie potrafiłam się na to zdobyć. W zamian przede wszystkim tkwiłam w miejscu, nerwowo zaciskając dłonie w pięści i zastanawiając się, czy istniał jakikolwiek powód, dla którego powinnam powstrzymać się przed posunięciem o krok dalej.
Wyczułam ruch u swojego boku, co na dłuższą chwilę mnie rozproszyło. Zamrugałam nieco nieprzytomnie, po czym z opóźnieniem przeniosłam wzrok na Carlisle’a, po wyrazie jego twarzy próbując ocenić, jakie miał intencje. Zazwyczaj miałam go za ostoję spokoju, nie wspominając o tym, że zdecydowanie nie wyglądał mi na osobę, która byłaby w stanie ustawić ojca do pionu, ale od czasu incydentu z Eleną coś się zmieniło i zdawałam sobie z tego sprawę. Nie byłam szczególnie zaskoczona, że śmierć dziewczyny mogłaby pozostawić trwałe ślady nawet teraz, kiedy ta wróciła i miała się dobrze, ale i tak mnie to martwiło, poniekąd dlatego, że wciąż nie byłam w stanie jednoznacznie określić, czego powinnam się spodziewać. Ta niepewność zawsze była najgorsza, ale w tamtej chwili postanowiłam się nad tym nie zastanawiać.
– Dziadku… – rzuciłam z powątpiewaniem, próbując stwierdzić, czego tak naprawdę powinnam się spodziewać.
Rzucił mi spojrzenie, które mimo wszystko miało w sobie coś kojącego, choć zarazem nie pozwoliło mi jednoznacznie określić, czego tak naprawdę powinnam się spodziewać.
– Wszystko jest w porządku, Nessie… Joce jest cała? – zapytał, więc skinęłam głową, bo tego jednego akurat byłam pewna. Jak nie ja, to Gabriel zdecydowanie zauważyłby, gdyby cokolwiek było na rzeczy. – To dobrze. W takim razie weźcie małą do domu, a ja…
– Jeszcze nie skończyłam z nim rozmawiać – obruszyłam się, machinalnie jednak decydując zaprotestować. Nie zamierzałam tak po prostu dać się odesłać.
L. prychnął, tym samym wystawiając moje nerwy na próbę. Znowu. Zdecydowanie miał do tego jakiś cholerny talent.
– Jak na tę chwilę oboje robicie więcej zamieszania niż trzeba – zauważył zniecierpliwionym tonem. – Pomijając, że jednak jestem od was starszy… To nic się nie stało, tak? Powiedziałbym raczej, że twoja córka bywa niemniej męcząca, co i ty sama – zwrócił się do mnie.
– Ej! – rzuciła ze swojego miejsca Jocelyne.
Wampir jedynie wywrócił oczami, najzwyczajniej w świecie ignorując. Mimochodem pomyślałam, że przynajmniej tyle dobrego, jeśli do jakiegoś stopnia zdołała go zirytować. Co jak co, ale z mojej perspektywy nie zasłużył na nic innego.
– Uprowadziłeś mi dziecko – kolejne – i dziwisz się, że jestem zdenerwowana? – zapytałam z niedowierzaniem.
Uprowadzenie to takie mocne słowo…
Gniewnie zmrużyłam oczy, mimowolnie przesuwając się naprzód. Gdyby nie to, że na mojej drodze stanął Carlisle, zdecydowanie posunęłabym się do zrobienia czegoś głupiego, ale nie sądziłam, żebym mogła tego żałować. Co więcej, jakoś nie miałam wątpliwości, że doktor wcale nie próbował chronić swojego ojca, ale mnie, tym bardziej, że L. tak czy inaczej pozostawał wampirem – a więc z powodzeniem mógł okazać się niebezpieczny, pomimo tego, że ja z uporem taką perspektywę ignorowałam.
– Renesmee ma rację – oznajmił spiętym tonem. Westchnęłam, po czym chcąc nie chcąc się wycofałam, pozwalając żeby mnie wyprzedził. – Zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłeś? Ostatnie dni…
– A mógłbyś trochę spuścić z tonu? – rzucił rozdrażnionym tonem L. – Po prostu nie krzycz – dodał, a Carlisle spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Nie krzyczę – zauważył przytomnie.
Przez twarz Lawrence’a przemknął cień. Dopiero kiedy nerwowo obejrzał się przez ramię, uświadomiłam sobie, że nie był sam. Co prawda Alice już wspominała, że prócz Joce i tego wampira powinniśmy spodziewać się kogoś jeszcze, ale w nerwach zdecydowanie nie zwróciłam na to uwagi.
– Możliwe, ale ona na tę chwilę się was boi – oznajmił niemalże łagodnym tonem mężczyzna, skutecznie wytrącając mnie z równowagi.
Bez trudu wyczułam zmianę w jego tonie i sposobie, w jaki się wypowiadał. Chociaż wciąż podenerwowana, tym razem przesunęłam się bliżej tylko i wyłącznie po to, by łatwiej ocenić sytuację, choć sama nie byłam pewna, czego powinnam się spodziewać. Wzięłam kilka głębszych wdechów, nie tyle po to, żeby się uspokoić, ale przede wszystkim przez wzgląd na lepsze zrozumienie sytuacji, choćby przez zrozumienie z kim tym razem mieliśmy do czynienia. Teraz wyraźnie widziałam, że tuż za plecami Lawrence’a kryła się jakaś postać, kuląc się wystarczająco, bym nie była w stanie zauważyć nic, prócz dziwnie znajomymi, jasnymi włosami. Kiedy do tego wszystkiego doszedł mnie słodki zapach krwi i przyśpieszone bicie serca, w oszołomieniu zdałam sobie sprawę z tego, że… najpewniej mieliśmy do czynienia z człowiekiem.
Poczułam, że dotychczas odczuwany przeze mnie gniew częściowo zanika, wyparty przede wszystkim przez ciekawość i swego rodzaju troskę. Nie miałam pewności, skąd brało się to drugie, a tym bardzie co takiego zrobił Lawrence, ale nie chciałam się nad tym zastanawiać. Jeśli naprawdę kogoś ze sobą przyprowadził i ta osoba była przestraszona, chyba mogłam uznać, że powinnam nad sobą zapanować, nawet jeśli nie pojmowałam niczego.
– Hej… – Gdzieś za plecami usłyszałam głos Jocelyne. – Nie ma potrzeby. Ja… Mogę? – dodała, najpewniej zwracając się do Gabriela, bo ten ostatecznie pozwolił dziewczynie oswobodzić się ze swoich objęć.
Nie zaprotestowałam, kiedy przemknęła tuż obok mnie, choć nie spodobało mi się, że mogłaby zbliżyć się do Lawrence’a. W milczeniu obserwowałam, jak bez chwili wahania podeszła do wampira, przesuwając się w taki sposób, by mieć szanse zwrócić się do postaci za jego plecami. Sam zainteresowany również westchnął, po czym z wolna odwrócił się, jak gdyby nigdy nic ignorując nas wszystkich. To wydawało się co najmniej szalone – sama możliwość zwrócenia się do któregokolwiek z nas plecami i ryzykowania ewentualnego ataku – ale postanowiłam to zignorować, dochodząc do wniosku, że sytuacja zdecydowanie nie należała do normalnych.
– Pójdziesz z Joce? – Z opóźnieniem rozpoznałam głos Lawrence’a. Zabrzmiał zupełnie inaczej niż do tej pory, łagodny i troskliwy, choć zdecydowanie bym go o to nie podejrzewała. To brzmiało tak, jakby zwracał się do dziecka. – Jest zimno. Mogłybyście wejść do domu i… – Urwał, a ja odniosłam wrażenie, że towarzysząca mu osoba gwałtownie zaprotestowała, być może potrząsając głową. – Proszę.
– Jest w porządku – wtrąciła moja córka, ale najwyraźniej również to nie przyniosło oczekiwanego skutku.
– Nie… Wszyscy tutaj są na ciebie źli – zauważył kobiecy, dziwnie znajomy głos. Z jakiegoś powodu pomyślałam, że przybyszka brzmiała ja… Wydaje ci się, warknęłam na siebie w duchu, ale dziwne wrażenie pozostało. – Dlaczego?
– Powiedzmy, że… czasami tak miewam – rzucił wymijającym tonem Lawrence. Mimochodem pomyślałam, że to niedopowiedzenie stulecia.
Wkrótce po tym usłyszałam dość sfrustrowane westchnienie, które z miejsca uprzytomniło mi, że najwyraźniej taki argument nie usatysfakcjonował nieznajomej. Niczego już nie rozumiałam, ale czułam, że coś jest nie tak, choć zarazem nie potrafiłam tego wytłumaczyć. W czymkolwiek leżał problem…
– Lawrence? – zapytał z wahaniem Carlisle, w równym stopniu zdezorientowany, co i ja.
Wampir drgnął, nagle prostując się niczym struna. W jego ruchach było coś nerwowego, choć to zdecydowanie nie miało związku z nastawieniem moim, doktora czy któregokolwiek z nas. On przejmował się dziewczyną, która kryła się za jego plecami, co samo w sobie wydał mi się zastanawiające. L. mimo wszystko nie kojarzył mi się z troskliwym opiekunem, nawet jeśli miewał swoje momenty, a jednak…
– W porządku… Nie tak to sobie wyobrażałem, ale niech wam będzie – powiedział w końcu, po czym jak gdyby nigdy nic objął trwającą przy nim kobietę, zachęcającym ruchem przysuwając ją bliżej siebie. – Chodź, oni tylko sobie żartują – rzucił, ale bez przekonania, po czym w końcu odwrócił się w naszą stronę.
Mniej więcej w chwili, w której przyjrzałam się podobno nieznajomej, zamarłam.
To nie ma sensu…
Melanie
Nerwowo zacisnęła dłonie na komórce, ledwo powstrzymując pragnienie, by cisnąć nieszczęsnym urządzeniem o ścianę magazynu. Tak chyba nazywał się obskurny, ciasny budynek na granicy miasta, który od jakiegoś czasu stanowił jedyne schronienie, które zdołali znaleźć w Seattle. Dzielnica przemysłowa miała to do siebie, że mało kto zwracał na nią uwagę, zwłaszcza po zmroku, co teoretycznie było jej na rękę. Jasonowi również, a przynajmniej tak sądziła, bo w ostatnim czasie prawie już nie rozumiała tego faceta. Wszystko było nie tak, a brak jakiejkolwiek odpowiedzi ze strony Claudii jedynie utwierdził Melanie w przekonaniu, że wszystko ostatecznie się spieprzyło.
Nie miała pojęcia, jakim cudem wszyscy znaleźli się w tym miejscu – oczywiście nie tyle w samym magazynie, co w Seattle, wykonując zadania, które nigdy nie powinny leżeć w ich gestii. Wiedziała, że to wszystko przez Claudię, która wydawała się przyciągać kłopoty jak magnes. Czuła to od pierwszej chwili, w której poznała wampirzycę, chcąc nie chcąc pozwalając, żeby ta zaczęła trzymać się razem z nią i Jasonem. Początkowo to miało sens, nawet jeśli nie rozumiała, dlaczego ich nowa towarzyszka wydawała się taka nerwowa. Z czasem zaczęła wątpić kto komu towarzyszył – Claudia im, czy może wręcz przeciwnie, zwłaszcza kiedy kobiecie zdarzało się wydawać rozkazy. Nie pojmowała, dlaczego w tym trwali, ale jak długo taki stan rzeczy wydawał się być w porządku, po prostu to znosiła. Nie była samotna, a chyba o to chodziło, prawda?
A potem wszystko zaczęło się sypać, a ona straciła kontrolę, sama już niepewna, czego powinna spodziewać się po swoich dotychczasowych towarzyszach.
Claudia zniknęła, wypełniając rozkazy, które padły z ust tamtej kobiety, Amelie. Oni wylądowali tutaj, początkowo z nakazem zabicia dziewczyny, której Melanie nawet nie znała. W zasadzie niesienie śmierci nie było niczym nowym, a dla świętego spokoju była skłonna na to przystać, byleby zapewnić bezpieczeństwo sobie i Jasonowi. W świecie nieśmiertelnych trzeba było sobie radzić, a więc wiedzieć, kiedy należy ustąpić silniejszym i zostać choćby kimś na posyłki, byleby zagwarantować przetrwanie. To może i było okrutne, a już na pewno egoistyczne, ale prawdziwe, więc również to ze spokojem znosiła.
Znosiła bardzo wiele rzeczy, ale teraz zaczynała mieć dość.
Gdyby wiedziała, jak powrót do Seattle wpłynie na Jasona, w życiu nie przystałaby na pomoc Claudii. Wymyśliłaby coś innego, nieważne jak bardzo ryzykowne miałoby się to okazać. Była skłonna zrobić naprawdę wiele, niezależnie od konsekwencji – wszystko, co okazałoby się konieczne, byleby wrócić to tego, co mieli kiedyś. Podświadomie czuła, że to niemożliwe, ale nadal miała nadzieję, raz po raz karmiąc się kłamstwami, które padały czy to z jej ust, czy też samego Jasona, który – musiała to przyznać – wciąż miał na nią olbrzymi wpływ.
„Musisz mnie rozumieć, Mel – słyszała za każdym razem, kiedy zaczynała rozmowę o przeszłości. – Wyjedziemy, ale nie teraz… Dopiero, gdy nadejdzie odpowiedni moment. Inaczej nie zaznam spokoju… Ale sama przekonasz się, że będzie w porządku. Kiedy uporządkuję przeszłość, zrobimy wszystko, co będziesz chciała”.
Nie potrafiła zliczyć, jak wiele razy słyszała te słowa. Za każdym razem ostatecznie lądowała w jego ramionach, spokojna i pełna zrozumienia, którego wydawał się potrzebować. Nie wszystko pojmowała, ale nie dbała o to, gotowa choćby udawać, jeśli tylko mogłaby w ten sposób przynieść mu ukojenie. Stała obok, gotowa posłusznie wykonywać rozkazy, choć sama nie była pewna, kiedy jej relacja z Jasonem przekształciła się w ten sposób – tak, że on mówił, a ona słuchała, po prostu się dostosowując. Kiedyś byli partnerami, a przynajmniej tak sądziła, bo nawet wspomnienia sprzed kilku miesięcy wydawały się jawić jak coś, co w rzeczywistości stanowiło wierutne kłamstwo. Nie jedyne, którego doświadczyła w całej swojej egzystencji, ale jednak bolesne, przynajmniej z jej perspektywy.
Chciała, żeby stąd wyjechali i to najlepiej tak szybko, jak tylko miało być to możliwe. Claudia ich porzuciła, więc i oni nie byli tej kobiecie niczego winni. Nigdy nie powinni mieszać się w jej sprawy, w gruncie rzeczy postawieni przed faktem dokonanym, wraz z pojawieniem się pierwszych rozkazów od osób, które z powodzeniem mogłyby ich pozabijać, gdyby spróbowali się sprzeciwić. To przetrwanie wysunęło się na pierwszy plan, przynajmniej początkowo, ale teraz…
Och, dla Jasona liczyła się zemsta. Ta jedna kwestia decydowała o wszystkim, zmuszając do podejmowania decyzji, które nigdy wcześniej nie przyszłyby jej do głowy. A ona w tym trwała, jak głupia, bo…
Z miłości.
W grę zawsze wchodziło tylko i wyłącznie to.
– Co jest, Mel? – usłyszała i mimowolnie się wzdrygnęła, zaskoczona tym, że wcześniej nie wyczuła powrotu Jasona.
W ostatnim czasie często znikał, zostawiając ją samą nawet na długie godziny. Nie wiedziała, co takiego wtedy robił, ale nie próbowała pytać, z doświadczenia wiedząc już, że to nie miało sensu. Już nie próbowała mu towarzyszyć, nie mając na to odwagi od tamtego wieczoru, kiedy pozabijał wszystkich – całą swoją rodzinę, pozwalając wymknąć się tylko przerażonej sytuacją siostrze. Melanie do tej pory pamiętała wyraz twarzy dziewczyny, która podczas ucieczki na nią wpadła. Dawno nie widziała kogoś tak roztrzęsionego i – jeśli miała być ze sobą szczera – doskonale tę kruchą istotę rozumiała.
Inną kwestią pozostawało, że kiedy nie zareagowała, pozwalając Elizabeth odejść, Jason zdenerwował się również za nią. Mogła coś zrobić, tym bardziej, że jego siostra wyraźnie się przy niej zawahała – wystarczająco, by w porę móc wytrącić jej broń, zanim zrobiłaby coś, czego mogłaby żałować. Wiedziała, że jej reakcja mogłaby zmienić wszystko, ale wtedy… nie potrafiła.
Poczuła ucisk na ramionach, kiedy przesunął się na tyle blisko, by ułożyć tam dłonie. Odchyliła głowę, pozwalając żeby musnął wargami szyję i próbując czerpać ze wzajemnej bliskości przyjemność, jednak od jakiegoś czasu to już tak nie działo. Od tamtego wieczora, kiedy w złości wymierzył jej policzek – coś, co nie miało prawa zaboleć, przynajmniej fizycznie.
Jason nigdy wcześniej nie podniósł na nią ręki.
– Claudia dalej nie daje znaku życia – odpowiedziała z opóźnieniem. Weź się w garść!, warknęła na siebie w duchu, ale to wcale nie było takie proste. – Gdzie byłeś? Czekam tyle czasu… – westchnęła, odwracając się w jego stronę.
– Tu i ówdzie – mruknął wymijająco, przygarniając ją do siebie. Tym razem zdołała się rozluźnić, niemalże z przyjemnością odwzajemniając pocałunek, który złożył na jej wargach. – Stęskniłem się za tobą, Mel – dodał, a ona westchnęła.
Gdyby tylko była w stanie uwierzyć, że to prawda, wtedy wszystko stałoby się prostsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa