
Renesmee
Na dłuższą chwilę zamarłam w bezruchu,
bezmyślnie wpatrując się w przestrzeń i próbując zrozumieć, co tak
naprawdę działo się wokół mnie. Czułam, że coś jest nie tak, ale nie potrafiłam
wytłumaczyć w czym leżał problem. W zamian po prostu wpatrywałam się w przybyszkę,
w pierwszym odruchu mając ochotę zapytać, jakim cudem Elena niezauważenie
dołączyła do Lawrence’a i Joce, skoro dobrze wiedziałam, że przesiadywała w pokoju
z Rafaelem – sama Isabeau nie tak dawno zwróciła na to uwagę, jak zwykle próbując
rozdrażnić Carlisle’a.
Nie
rozumiałam również wielu innych kwestii, a więc również tego, dlaczego
dziewczyna miałaby wyglądać jak wystraszony, zagubiony króliczek albo sarna,
którą nagle oślepiły światła reflektorów nadjeżdżającego auta. Trzymała się
blisko Lawrence’a, w niemalże kurczowy sposób ściskając dłoń mężczyzny i sprawiając
wrażenie kogoś, kto zastanawia się gdzie i jak powinien uciec. W zasadzie
cała sobą komunikowała to, że jest wystraszona i że ufa co najwyżej
obejmującemu ją wampirowi oraz mojej córce, która jak na zawołanie
zmaterializowała się w drugiej strony, najwyraźniej zamierzając na coś się
przydać. Zdecydowanie nie wyobrażałam sobie w takim stanie Eleny – zwykle
pewnej siebie i z góry spoglądającej na wszystkich wokół. To nie miało
sensu, ale…
– Pewne
rzeczy trochę się skomplikowały – odezwała się cicho Joce. Zaraz po tym
zawahała się i spojrzała na L. – Ach… Sam się tłumacz – ponagliła go, a wampir
westchnął i wywrócił oczami.
– Dziękuję
za wsparcie, maleńka – rzucił z wyraźną irytacją.
Dziewczyna
nie odpowiedziała, co zresztą wcale mnie nie dziwiło. Co prawda miałam ochotę
zabrać ją do domu i zażądać wyjaśnień, ale powstrzymałam się, podświadomie
czując, że wszystko tak czy inaczej sprowadzało się do Lawrence’a. Do głowy
przyszła mi dziwna myśl, która mogłaby stanowić wytłumaczenie, dlaczego właśnie
patrzyłam na Elenę, choć to zdecydowanie nie mogła być ona, nim jednak zdążyłam
dobrze się nad tym zastanowić, gdzieś od strony domu doszedł mnie nieco
zdławiony okrzyk, a chwilę później na zewnątrz pojawiła się ni mniej ni
więcej, ale właśnie najmłodsza Cullenówna. Instynktownie spięłam się na widok
Rafaela, ale chyba powoli zaczynałam oswajać się z myślą o obecności
demona, nawet jeśli jego widok sprawiał, że wszystko we mnie aż rwało się do
tego, żeby dla pewności osłonić Joce.
Elena
zawahała się, po czym w końcu podeszła bliżej. Dopiero kiedy znalazła się w zasięgu
mojego wzroku tak, że byłaby w stanie widzieć zarówno ją, jak i nowoprzybyłą,
przekonałam się, że obie jak najbardziej wyglądały identycznie. Nie chodziło
wyłącznie o złociste loki czy niebieskie oczy, ale… dosłownie wszystko –
czy to posturę, idealne rysy twarzy, czy też wzrost. Podejrzewałam, że gdyby stanęły
tuż obok siebie, efekt okazałby się jeszcze bardziej szokujący, o czym
zresztą mogłam przekonać się kilka sekund później, kiedy Elena z niedowierzaniem
potrząsnęła głową i podeszłą jeszcze bliżej.
– O bogini…
– Zatrzymała się tuz przed swoją kopią, wyraźnie oszołomiona. – Ja nie… O bogini
– powtórzyła, a milczący uparcie L. wywrócił oczami.
– Wiemy,
Eleno – rzucił niemalże poirytowanym tonem, jakby rozdrażniony, że żadne z nas
nie potrafiło jednoznacznie stwierdzić, co tak naprawdę właśnie miało miejsce.
Nie po raz pierwszy zadziwiał mnie podejściem, wymagając czegoś, co żadnemu z nas
na pewno nie przyszłoby w tej sytuacji do głowy. W tamtej chwili
niczego już nie rozumiałam, na dłuższą chwilę całkowicie zapominając, że
dopiero co miałam wielką ochotę skrócić go o głowę.
– Co się stało?
– usłyszałam głos wyraźnie oszołomionego Carlisle’a. Nie miałam pojęcia, jakie
wnioski wyciągnął dziadek, ale po sposobie w jaki wodził wzrokiem to w stronę
ojca, to znów Eleny i jej bliźniaczki
momentalnie poznałam, że był zdenerwowany – i to najdelikatniej rzecz
ujmując. – Jak…?
– Dobre
pytanie, nie? – L. wzruszył ramionami. Irytował mnie spokojem i to nawet pomimo
tego, że czułam, iż to tylko pozory. W rzeczywistości ledwo nad sobą
panował, ale to w tamtej chwili wydawało się najmniej istotne. – Ach…
Możemy podyskutować sobie kiedy indziej? Beatrycze jest zmęczona, poza tym na
pewno zmarzła – rzucił niemalże pogodnym tonem.
To w gruncie
rzeczy ucięło jakiekolwiek dyskusje, po części dlatego, że jedno, jedyne imię,
które padło z ust wampira, zszokowało wszystkich bardziej niż cokolwiek
innego. W pewnym sensie podejrzewałam to od chwili, w której
zobaczyłam tę kobietę, a jednak znalezienie potwierdzenia okazało się o wiele
bardziej szokujące, aniżeli byłam skłonna podejrzewać. W tamtej chwili L. z powodzeniem
mógłby mówić w innym języku – zrozumiałabym równie wiele, choć zarazem
czułam, że sytuacja jest porażająco wręcz oczywista.
Drgnęłam,
po czym niespokojnie obejrzałam się na Gabriela, naiwnie licząc, że może on
będzie w stanie cokolwiek mi wytłumaczyć. Nawet na mnie nie spojrzał, w zamian
dosłownie taksując wzrokiem wciąż tkwiącą przy Beatrycze córkę. W tamtej
chwili zrozumiałam – przynajmniej po części, o ile to miało jakikolwiek
sens – zaraz też sama również przeniosłam wzrok na dziewczynę. Z jakiegoś
powodu z miejsca zrobiło mi się zimno, choć nie sądziłam, że to w ogóle
będzie możliwe. Co prawda dobrze wiedziałam z czym przyszło się zmagać
Jocelyne i do czego mniej więcej sprowadzał się dar, którym dysponowała,
ale to…
Czy to w ogóle
było możliwe? Dręczyły mnie dziesiątki pytań, ale nie byłam w stanie
wykrztusić z siebie ani jednego, w zamian zdolna co najwyżej
bezmyślnie rozglądać się dookoła. Ruszyłam się z miejsca tylko i wyłącznie
dzięki Gabrielowi, który bez słowa chwycił mnie za rękę, zdecydowanym ruchem
dając do zrozumienia, że tkwienie na zewnątrz nie ma sensu. Miał rację, tym
bardziej, że zarówno Lawrence, jak i towarzyszące mu Joce i… Beatrycze,
zniknęli w przedpokoju, ale mimo wszystko…
– Elena…
Bądź taka dobra i się nią zajmij, co? – odezwał się ponownie L, wciąż w ten
porażająco spokojny sposób uprzejmy. Zachowywał się tak, jakby w zaistniałej
sytuacji nie było niczego, co mogłoby okazać się choć trochę szokujące. –
Raczej nie skłamię, jeśli stwierdzę, że nosicie jednakowy rozmiar, więc gdybyś
znalazła jej jakieś ubranie i pomogła się odświeżyć…
Dziewczyna o tworzyła
i zaraz zamknęła usta, najwyraźniej decydując się zachować dla siebie to,
co chodziło jej po głowie. Ostatecznie wyciągnęła rękę ku Beatrycze,
spoglądając na nią w sposób najwyraźniej wystarczająco zachęcający, by ta uśmiechnęła
się nieśmiało i chwyciwszy swoją wnuczkę (nazywanie rzeczy po imieniu – i to
zwłaszcza w szoku – przychodziło mi z trudem) za rękę, pozwoliła
poprowadzić się w stronę schodów. Joce ruszyła za nimi, a ja nie próbowałam
jej zatrzymywać, poniekąd dlatego, że Rafael pozostawał na swoim miejscu, w przenikliwy
sposób wpatrując się w Lawrence’a.
– Chyba
sobie żartujesz – oznajmił niemalże gniewnym tonem, ledwo tylko nabrał
pewności, że Beatrycze nie będzie w stanie w stanie go usłyszeć.
Przynajmniej zakładałam, że tak jest, bo całą sobą czułam, że kobieta
pozostawała ni mniej, ni więcej, ale po prostu człowiekiem. – Jakim cudem…?
– A w
jaki sposób sprowadziłeś Elenę? – obruszył się L.
Demon potrząsnął
głową.
– To było
coś zupełnie innego – oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Isobel nie miała
prawa odebrać jej życia. Nie mogła – zaczął raz jeszcze, ale wampir nie
pozwolił mu dokończyć:
– Więc twój
ojciec miał prawo decydować o Beatrycze? – niemalże warknął, a dotychczasowa
maska spokoju, którą przybierał od chwili pojawienia się przed domem,
momentalnie zniknęła. – Zresztą nie obchodzi mnie to. Nie sądziłem, że
Jocelyne… Ale może tak miało być. W zasadzie nie interesuje mnie czy to
cud, czy coś innego, skoro ona tutaj jest.
Pomimo
szoku wyraźnie wychwyciłam zmianę w jego tonie, tym wyraźniejszą, że chyba
nigdy dotąd nie słyszałam go takiego. To było coś, czego nie byłam w stanie
opisać słowami, ale zarazem doskonale rozumiałam – ten sam rodzaj uczucia,
którym darzyłam dzieci i Gabriela, gotowa zrobić dosłownie wszystko,
byleby ich odzyskać, gdyby zaszła taka potrzeba. Zwłaszcza w świetle
wydarzeń sprzed lat, kiedy omal nie straciliśmy siebie nawzajem, byłam tego
świadoma, a to chyba znaczyło, że rozumiałam Lawrence’a w o wiele
większym stopniu, aniżeli mogłabym się tego spodziewać.
Bezwiednie
przesunęłam się bliżej męża, pozwalając żeby otoczył mnie ramionami. Oboje
milczeliśmy, ja dodatkowo zamyślona i z poczuciem tego, że być może
powinniśmy się wycofać. Z jakiegoś powodu czułam się jak intruz, być może
dlatego, że byłam w stanie wyobrazić sobie, czego doświadczał Lawrence,
jeśli naprawdę… Jakkolwiek odzyskał Beatrycze, to było coś o wiele
bardziej znaczącego niż wtedy, kiedy najbliższe mi osoby przypomniały sobie o mnie
– bo ja nigdy tak naprawdę ich nie straciłam.
Nerwowo
zacisnęłam dłonie w pięści, coraz bardziej oszołomiona i podenerwowana.
Cholera, to było o wiele bardziej skomplikowane, niż do tej pory sądziłam.
W zasadzie nie miałam pewności, co i dlatego powinnam w tamtej
chwili odczuwać. W głowie miałam pustkę, nie tylko pełna wątpliwości co do
tego, co działo się wokół mnie, ale dodatkowo nie będąc w stanie tak po
prostu przyjąć skomplikowania sytuacji do wiadomości. Wiedziałam jedynie, że po
raz kolejny działo się coś, co w normalnym wypadku nie miałoby racji bytu
– dokładnie tak jak wtedy, kiedy Joce powiedziała nam o nekromancji,
chwili powrotu Eleny, Isabeau czy wtedy, kiedy słuchałam tłumaczeń na temat
tego, co wydarzyło się podczas rytuału, który dał wolność Isobel. To brzmiało
jak abstrakcja, a jednak było prawdziwe, szokując mnie bardziej niż
cokolwiek innego.
– Uważasz,
że to takie proste? – zniecierpliwił się Rafael, w przeciwieństwie do
Lawrence’a najwyraźniej nie zamierzając doszukiwać się analogii pomiędzy możliwością
odzyskania Eleny a powrotem Beatrycze. – Igranie z naturą…?
Wykorzystałeś tę dziewczynę, żeby…
– Nikogo
nie wykorzystałem! – zniecierpliwił się L. – Nie miałem pojęcia, że to skończy
się w taki sposób!
Choć do tej
pory nie zamierzałam się wtrącać, coś w jego słowach sprawiło, że jednak
doszłam do wniosku, iż nie mam wyboru.
– Więc po
co była ci moja córka? – rzuciłam o wiele gniewniej, aniżeli pierwotnie
planowałam.
Lawrence spojrzał
na mnie w niemalże udręczony sposób. W oszołomieniu zdałam sobie
sprawę z tego, że zaczyna mi być go naprawdę szkoda, jakkolwiek
irracjonalnie by to nie brzmiało. Nie chciałam mu współczuć, ale z drugiej
strony… jak mogłabym upierać się, że był naprawdę zły po wszystkim, co
wydarzyło się, kiedy nosiłam pod sercem dziecko?
– Ponieważ
ona ją widziała… Rozumiesz to? Powiedz mi, że nie, a chyba cię wyśmieję – stwierdził,
potrząsając z niedowierzaniem głową. – Odkąd dała mi do zrozumienia, co
potrafi… A potem Beatrycze przestała się pojawiać, co zmartwiło twoją
córkę w równym stopniu, co i mnie. Nie wmówicie mi, że to normalny
stan rzeczy, zwłaszcza po tym, co on powiedział ostatnim razem – dodał,
wymownie spoglądając na Rafaela.
– Ale…
Wampir
warknął cicho, tym samym skutecznie zmuszając mnie do tego, żebym jednak
zamilkła.
– Nie
miałem pojęcia, co ta wasza mała tak naprawdę potrafi… Śmiem twierdzić, że ona
sama też nie – dodał, wywracając oczami. – To się po prostu stało, ale nie
zamierzam z tego powodu rozpaczać. Nie jestem aż tak szalony, by wierzyć,
że… – Urwał, po czym wzruszył ramionami. – Już dawno przestałem gonić za cudem.
I jak na ironię przyszedł do mnie wtedy, kiedy już go nie wypatrywałem.
Nie wiem, jak to naprawdę działa, ale pal to licho, zresztą jak i to, że
Beatrycze niczego nie pamięta.
– Ja… Co
masz na myśli? – wyrzucił z siebie wyraźnie oszołomiony Carlisle.
Uświadomiłam sobie, że zdołał odezwać się po raz pierwszy od chwili, w której
w ogóle weszliśmy do domu. – Ona… – zaczął i urwał, już tylko
bezmyślnie wpatrując się w ojca.
– Trycze
niczego nie pamięta – oznajmił z rozbrajającą szczerością wampir. – Nie
wiem dlaczego, ale to teraz najmniej istotne. Odkąd wróciła… – Parsknął nieco
nerwowym, pozbawionym oznak wesołości śmiechem. – To dziwne, prawda? Nie było
ciała, które mogłaby nawiedzić, a jednak w pewnym momencie już po
prostu tam siedziała i… – Urwał, po czym zamilkł, być może uświadamiając sobie,
że zaczynał pleść od rzeczy. – Jest… bardzo pogodna. I łatwo zdobyć jej
zaufanie, a przynajmniej tak było ze mną i Jocelyne. W zasadzie
mam wrażenie, że jest trochę jak dziecko – bardzo naiwna i po prostu…
urocza. Poza tym nie wie niczego, więc byłbym bardzo wdzięczny, gdybyście
trochę panowali nad językami i – do cholery – w końcu przestali ją
straszyć.
Żadne z nas
nie odezwało się nawet słowem, przez dłuższą chwilę po prostu się w niego
wpatrując. Potrząsnęłam z niedowierzaniem głową, sam niepewna na czym powinnam
się skoncentrować. Trudno było mi stwierdzić, co przerażało mnie w większym
stopniu – to, że powrót tej kobiety naprawdę mógłby być dziełem Jocelyne, czy
może to, że naprawdę wróciła, a Lawrence… zachowywał się w taki sposób. Obserwowałam go, mając
wrażenie, że w rzeczywistości spotkaliśmy się po raz pierwszy, choć
naturalnie to nie miało sensu. Z drugiej strony, słuchając go i sprawdzając
jego reakcje na Beatrycze, dostrzegałam cechy, których wcześniej nie okazywał, a może
po prostu to ja nie chciałam ich widzieć. Czasami doznawałam czegoś podobnego w przypadku
Rufusa, nagle odrywając w wampirze te bardziej ludzkie zachowania, które
wydawał się rezerwować wyłącznie na specjalne okazje.
Cokolwiek
się działo, najwyraźniej było prawdziwe, choć z mojej perspektywy brzmiało
jak czysta abstrakcja. Niczego nie rozumiałam i chyba tak naprawdę nie
chciałam wiedzieć, pozwalając wydarzeniom rozwijać się swoim rytmem. Mogłam
zrobić co najwyżej to, potrzebując zdecydowanie więcej czasu, żeby uporządkować
sobie wszystko. Tego było za dużo, a przynajmniej ja powoli zaczynałam się
we wszystkim gubić, chwilami marząc już tylko o możliwości powrotu do
Seattle i życia, które zaczęliśmy tam budować – względnie spokojnego, o ile
to w ogóle miało rację bytu.
– Ustalmy
sobie jedną rzecz… – Aż się wzdrygnęłam, słysząc spięty głos Gabriela. Ramiona
męża bardziej stanowczo owinęły się wokół mnie, ale prawie nie zwróciłam na to
uwagi. – Co oznacza, że ona niczego nie
wie? – zapytał z naciskiem, spoglądając na Lawrence’a z powątpiewaniem.
Nie byłam zaskoczona tym, że w przeciwieństwie do mnie doskonale panował
nad emocjami. – Bo jeśli zamierzasz udawać człowieka i przyprowadziłeś ją
akurat do Miasta Nocy, to naprawdę gratuluję – zadrwił, ale L. tylko potrząsnął
głową.
– Jakiś ty
troskliwy… – Rzucił mojemu mężowi niemalże pobłażliwe spojrzenie. – Uświadomiłem
ją. Przyjęła to… zaskakująco dobrze – przyznał i z jakiegoś powodu byłam
skłonna w to uwierzyć.
– Tak po
prostu powiedziałeś jej o wampirach… – powtórzył z niedowierzaniem
Carlisle. Miałam wrażenie, że z uporem odsuwał od siebie konieczność
rozważania najważniejszej kwestii, a więc tego, że… dopiero co zobaczył
własną matkę, niejako pierwszy raz w życiu.
– Mówiłem,
że jest troszeczkę naiwna – przypomniał usłużnie Lawrence. – To rozkoszne, ale
niebezpieczne, więc będzie trzeba z nią trochę popracować… Zresztą dlatego
przyprowadziłem ją tutaj. Pomyślałem, że na pewno poczuje się dużo
bezpieczniej, tym bardziej, że udawanie ludzi wychodzi wam świetnie.
Zacisnęłam
dłonie w pięści, wraz z jego słowami znów zaczynając odczuwać
narastającą z każdą kolejną sekundę irytację. Miałam ochotę nim potrząsnąć
i to nie po raz pierwszy, wręcz nie dowierzając temu, jak lekkie podejście
do całej sytuacji wydawał się mieć. Żartował sobie? Nie potrafiłam zliczyć, jak
wiele razy ingerował w naszą rodzinę, za każdym razem kierując się czymś,
czego nie potrafiłam zrozumieć. Pojawiał się i znikał, kiedy akurat miał
taki kaprys, przez co żadne z nas nie miało pewności, jakie tak naprawdę
miał intencje – dobić nas, czy może jakimś cudem odzyskać rodzinę, choć to
drugie brzmiało co najmniej śmiesznie. Z niejakim opóźnieniem zaczęłam
rozważać słowa wampira na temat pogoni za cudem, który ostatecznie się
wydarzył, mimowolnie zaczynając zastanawiać się, czy w tym wszystkim od
początku nie chodziło właśnie o Beatrycze – pogoń za posiadającymi wielką
moc telepatami, nieudolny rytuał Aquy (Siedem żywotów za jedno… Och, to nagle
wydało mi się takie oczywiste i bardziej przerażające niż kiedykolwiek wcześniej!)
albo to, że ostatecznie z takim oddaniem stał u boku Isobel, być może
licząc na to, że królowa…
Czy to w ogóle
miało sens? Nie miałam pojęcia, ale myślenie o tym miało w sobie coś,
czego nie byłam w stanie tak po prostu zignorować. Zbyt wiele rzeczy łączyło
się ze sobą, wręcz szokując mnie tym, co w takim razie z tego
wynikało – być może dlatego, że pomimo wrażenia, iż to jakieś szaleństwo,
prawda była taka, że bardzo wiele kwestii rozumiałam.
To, jak
wiele można zrobić dla miłości, ale…
– Jak ty to
sobie wyobrażasz? – odezwał się ponownie Carlisle, dosłownie wyjmując mi to
pytanie z ust. – Ona jest… Mój Boże – wyrwało mu się.
– Obawiam
się, że on nie miał tu nic do rzeczy – rzucił z nutką goryczy Lawrence,
bynajmniej nie zbliżając się do odpowiedzi na zadane mu pytanie.
– Wiesz, co
takiego mam na myśli – zniecierpliwił się doktor. – Przyprowadziłeś ją tutaj i…
Wciąż to do mnie nie dociera. To, że Joce mogłaby… – Potrząsnął z niedowierzaniem
głową. – Za każdym razem robić coś takiego – zarzucił ojcu, a ja wyraźnie
wyczułam, że był więcej niż po prostu zszokowany. – Raz po raz i nigdy nie
przyszło ci do głowy, żeby porozmawiać z którymkolwiek z nas.
– O,
przepraszam! Jasne, że mogłem przyjść do Renesmee i uprzejmie poprosić,
czy wypożyczy mi swoją córkę, bo mam ochotę sprawdzić coś w Londynie i potrzebuję
do tego nekromantki – rzucił z przekąsem. – Już widzę jak się zgadza!
Dłonie
Gabriela zacisnęły się na moich ramionach, uświadamiając mi, że bezwiednie
przesunęłam się naprzód, przez krótką chwilę naprawdę mając wielką ochotę na
niego skoczyć. Byłam zła i nie zamierzałam tego ukrywać, choć zarazem
czułam, że nie powinnam wtrącać się do tej rozmowy. To była sprawa przede wszystkim
pomiędzy Carlisle’m i jego ojcem, ale mimo wszystko…
– Dobrze
wiesz, że nie o to mi chodzi – jęknął dziadek, nie odrywając wzroku od
Lawrence’a. Jego oczy pociemniały w sposób, który wydał mi się czymś
nienaturalnym, przynajmniej w przypadku tego wampira. Jasne, wiedziałam,
że tęczówki nieśmiertelnych zmieniały się zależnie od nastroju, ale Carlisle
zawsze był dla mnie oazą spokoju, więc nagła zmiana w jego zachowaniu
pozostawała dla mnie czymś aż nadto oczywistym. – Lawrence, do cholery…!
Nie
przypominałam sobie, kiedy ostatnim razem zdarzyło mu się przeklinać, ale nie
miałam czasu i energii, żeby się nad tym zastanawiać. Wiedziałam jedynie,
że sytuacja była wystarczająco skomplikowana i że to po raz kolejny w Carlisle’a
uderzało to najbardziej. Nie po raz pierwszy, bo w zasadzie od momentu, w którym
okazało się, że jego ojciec w ogóle żyje, niemniej biorąc pod uwagę to,
jak sprawy miały się teraz… Śmierć i powrót Eleny, całą tę przepowiednię i kolekcję
Ciemności, a finalnie Beatrycze, którą Lawrence jak gdyby nigdy nic
przyprowadził do tego domu…
Mogłam
tylko zgadywać dokąd to wszystko prowadzi, ale chyba tak naprawdę nie chciałam
poznać odpowiedzi. Jedynym, czego pozostawałam pewna, były towarzyszące mi złe
przeczucia, a jakby tego było mało, byłam gotowa przysiąc, że to wciąż
zaledwie początek kłopotów. Już Rafael wydawał się to sugerować, twierdząc, że z naturą
nie należy ufać, a skoro sam demon miał jakiekolwiek pretensje, nie
mieliśmy co spodziewać się czegoś dobrego.
Wciąż o tym
myślałam, kiedy od strony schodów doszły nas przyśpieszone kroki. Poderwałam
głowę akurat w chwili, kiedy na samym szczycie stopni pojawiła się
podejrzanie radosna Jocelyne. Jej uśmiech wydał mi się wręcz nierzeczywisty,
biorąc pod uwagę panującą w domu atmosferę, nie zmieniało to jednak faktu,
że w ten sposób dziewczyna bez trudu skupiła na sobie uwagę wszystkich
obecnych.
– Ehm… Po
prostu zobaczcie – zasugerowała.
Zaraz po
tym wycofała się, pozwalając, żeby jej miejsce zajęły dwie Eleny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz