5 stycznia 2017

Pięćdziesiąt dziewięć

Jocelyne
Otworzyła oczy z poczuciem, że odpłynęła na dość długo. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby uświadomić sobie, co tak naprawdę się stało i przynajmniej spróbować uporządkować poszczególne kwestie. Wiedziała chociażby, że ostatnie wspomnienie, które zachowała w pamięci, dotyczyło wejścia na cmentarz – i pojawienia się Within, choć jej powrót równie dobrze mogła sobie wyobrazić. Od tamtej chwili wszystko przypominało jedną, absolutnie niejasną plamę – cały kalejdoskop obrazów, które nie tworzyły niczego konkretnego, przynajmniej z perspektywy Jocelyne.
Wypuściła powietrze ze świstem, coraz bardziej sfrustrowana. Zdecydowanie nie miała polubić tej formy przebudzeni i związanej z nimi dezorientacji, tym bardziej, że podobne uczucie towarzyszyło jej nader często. Odkąd poszła za Lawrence’m, w zasadzie nie była pewna, czego tak naprawdę powinna się po nim spodziewać, o próbie zrozumienia tego wampira nie wspominając. Dotychczas sądziła, że to Rufus jest trudny, ale teraz zaczynała mieć wątpliwości. W zasadzie łatwiej przychodziło jej zorientować się, kiedy powinna trzymać się z daleka od wujka, aniżeli stwierdzić, co w danym momencie chodziło do głowy L. Najgorsze jednak w tym wszystkim pozostawało to, że pomimo tego wciąż chciała wampirowi pomagać, podświadomie czując, że jak najbardziej powinna, chociażby po to, żeby zrobić coś dobrego dla Beatrycze. Dla niej zdecydowanie chciała tego, co najlepsze, ale…
Spróbowała ułożyć się inaczej, z opóźnieniem wracając uwagę na fakt, że było jej zaskakująco wręcz ciepło. Już nie była na dworze, choć to akurat wydawało się czymś, co jednak mogła przewidzieć. Podejrzewała, że straciła przytomność przez nadmiar emocji i odbijające się echem w umyśle głosy, co niejako ucięło wszelakie dyskusje w kwestii ewentualnego wejścia na cmentarz. Nieprzytomna była dla Lawrence’a bezużyteczna, a przynajmniej zakładała, że zabrał ją ze sobą tylko i wyłącznie przez wzgląd na zdolności, którymi dysponowała. Jakby nie patrzeć, sam to przyznał, zresztą musiałaby być naprawdę głupia, żeby sądzić, że nie miał w tym konkretnego celu.
Zatrzepotała powiekami, jednak decydując rozeznać w sytuacji. Choć próbowała wszystko logicznie poukładać, podświadomie czuła, że coś przegapia – nader istotnego, choć nie potrafiła jednoznacznie określić w czym rzecz. Tak czy inaczej, była gotowa wręcz przyjąć, że coś jej umknęło, ale…
– Cześć.
Omal nie wyszła z siebie, słysząc aż nazbyt znajomy głos. Natychmiast wyprostowała się niczym struna, siadając tak gwałtownie, że aż pociemniało jej przed oczami, ale prawie nie zwróciła na to uwagi. W oszołomieniu spojrzała przed siebie, gwałtownie nabierając powietrza do płuc i ledwo tłumiąc zdławiony okrzyk. Przy okazji zrzuciła z siebie koc, mimochodem zauważając, że siedziała na łóżku – najpewniej tym samym, które opuściła nie tak dawno temu, kiedy wraz z Lawrence’m opuszczali pokój hotelowy. Teraz to wspomnienie wydawało się dziwnie odległe, zupełnie jakby od tego momentu minęły całe lata, a w międzyczasie zmieniło się dosłownie wszystko, jednak podejrzewała, że to normalne uczucie; zawsze była zagubiona, kiedy z niezrozumiałych dla siebie powodów uciekał jej całkiem pokaźny wycinek życia.
Wszelakie wątpliwości zeszły gdzieś na dalszy plan, gdy skoncentrowała się na wpatrzonej w nią, nieco zmieszanej postaci. Jeszcze jakiś czas temu bez chwili wahania zwróciłaby się do niej imieniem kuzynki, zwłaszcza w rozespaniu nie będąc w stanie zorientować się, że cokolwiek mogłoby być nie tak, ale przez ostatnie tygodnie zmieniło się dość, z kolei Jocelyne zbyt długo martwiła się o kogoś innego, niż bezpieczne przebywającą w Mieście Nocy Elenę.
– Ty… – wyrzuciła z siebie na wydechu.
Z niedowierzaniem spojrzała na obserwującą ją Beatrycze, przez krótką chwilę sama niepewna czy powinna się śmiać, czy może płakać. Znajomość scenerii – zaciemniony pokój, przebudzenie i obecność kobiety tuż przy łóżku – dodatkowo zmogła poczucie tęsknoty, ale i ulgi, która spłynęła na Joce tak nagle, przez krótką chwilę dziewczyna nie była w stanie skoncentrować się na niczym innym. Zanim zdążyła się zastanowić nad tym, co robi, dosłownie rzuciła się na swoją towarzyszkę, zarzucając wyraźnie zaskoczonej Beatrycze ramiona na szyję. W tamtej chwili nie zastanawiała się nad tym, że skoro miała do czynienia z duchem, zdecydowanie nie powinna mieć możliwości, żeby kobietę uściskać, nie wspominając o tym, że wręcz nierzeczywistym wydawało się, że mogłaby poczuć ciepłe ciało, zamiast przeniknąć przez zmorę i przelecieć na drugą stronę.
Minęło kilka dłuższych sekund, zanim w ogóle zwróciła uwagę, ze cokolwiek jest inne niż do tej pory. Przez chwilę po prostu tuliła się do Beatrycze, nie zamierzając sprawdzać, co takiego sama zainteresowana mogłaby o takim stanie sądzić. Wiedziała jedynie, że kobieta milczała i że odwzajemniła – początkowo trochę niepewnie, jakby sam nie była pewna, co tak naprawdę robi, by prawie natychmiast wziąć się w garść, a może nawet czerpać ze wzajemnego uścisku przyjemność.
– Gdzie byłaś? – wyrzuciła z siebie na wydechu Jocelyne. Poczuła wilgoć pod powiekami, ale nie zwróciła na to uwagi, dochodząc do wniosku, że tak naprawdę nie ma znaczenia, czy pozwoli sobie na chwilę słabości. W gruncie rzeczy nie widziała powodu, dla którego miałaby czuć się zażenowana tym, że Beatrycze mogłaby ją zobaczyć w takim stanie. – Ja naprawdę…
Urwała, w końcu pojmując, że coś jest nie tak. Wrażenie było takie, jakby ktoś z całej siły zdzielił ją czymś ciężkim po głowie, a przynajmniej ona tak to odebrała, w pierwszym odruchu sztywniejąc, by w następnej sekundzie dosłownie odskoczyć od kobiety, której – cholera! – przecież nie powinna być materialna. Energicznie potrząsnęła głową, przez krótką chwilę gotowa przysiąc, że jednak śniła – musiało tak być, bo w innym wypadku coś takiego zdecydowanie nie powinno być możliwe.
Beatrycze wyprostowała się, po czym równie pośpiesznie odsunęła, wyraźnie zaniepokojona sytuacją. Przez twarz kobiety przemknął cień, nie tyle złości, co przede wszystkim świadczący o zmartwieniu. Pomimo szoku, coś w jej zachowaniu sprawiło, że Jocelyne z miejsca poczuła się winna, choć sama nie była pewna, co do tego doprowadziło. Tak czy inaczej, wszystko w niej aż rwało się do tego, żeby przepraszać, pomimo tego, że za żadne skarby nie była w stanie sprecyzować za co.
– Ja… O bogini, ja nie… – zaczęła raz jeszcze, próbując zebrać myśli. – Beatrycze, posłuchaj…
– Nie chciałam cię skrzywdzić – odezwała się cicho sama zainteresowana. Przycisnęła obie dłonie do ust, wyraźnie zmartwiona i – co całkiem wytrąciło Joce z równowagi – przez krótką chwilę chyba bliska płaczu. – Jeśli zrobiłam coś nie tak…
– Nie zrobiłaś! – Jocelyne skrzywiła się, samą siebie zaskakując tym, że podniosła ton głosu. Przełknęła z trudem, po czym spróbowała nad sobą zapanować, ale to okazało się trudne.
Nie dodała niczego więcej, obawiając się, że znowu zrobi coś, co okaże się niewłaściwe. Wzięła kilka głębszych wdechów, woląc skupić się na próbie uspokojenia, co jednak przyszło dziewczynie z wyraźnym wysiłkiem. Nerwowo odgarnęła jasne włosy, nie po raz pierwszy zaczynając zakręcać kosmyki na palcach, byleby zająć czymś ręce. Chciała się odezwać, ale nic nie wydawało się odpowiednie, by mogła tak po prostu to powiedzieć. Wręcz przeciwnie – im dłużej to rozważała, tym więcej wątpliwości miała, nie po raz pierwszy nie będąc w stanie określić, co takiego działo się wokół niej.
To musiał być sen. Po prostu musiał, bowiem nic innego nie wchodziło w grę. Nie miała pojęcia, jak inaczej powinna opisać zaistniałą sytuacją, w której – była tego pewna – siedziała naprzeciwko ni mniej, ni więcej, ale całkowicie żywej Beatrycze. Co do tego również nie miała wątpliwości, bo w końcu mogła kobiety dotykać – dopiero co tuliła się do niej, świadoma bijącego od ciała ciepła. Nawet teraz potrafiła je wyczuć, zresztą tak jak i krążącą w żyłach krew. To wystarczyło, żeby raz a dobrze uświadomić Jocelyne, że w tym… śnie, jej towarzyszka pozostawała człowiekiem. Biorąc pod uwagę fakt, że dotychczas zadręczała się błądzeniem w ciemnościach, taki stan rzeczy wydawał się o wiele bardziej zachęcający, nawet jeśli wciąż miała wątpliwości. Istniało wiele kwestii, które pragnęła zrozumieć, ale te równie dobrze mogły poczekać, tym bardziej, że sen zdecydowanie nie sprzyjał zamartwianiu się kwestiami, które w tym świecie tak naprawdę nie miały znaczenia.
Zabawne, bo choć o tym wiedziała, jednocześnie miała poczucie, że właśnie oszukuje samą siebie. Nie wiedziała, co tak naprawdę to oznaczało, ale jeśli dobrze się nad tym zastanowić…
– Ty też mnie znasz – usłyszała, więc poderwała głowę, zaskoczona słowami Beatrycze. Brzmiały niewinnie, ale z miejsca wprawiły w Jocelyne w konsternację. – I jesteś ładna – dodała, tym samym wprawiając dziewczynę w jeszcze silniejsze oszołomienie, tym bardziej, że poszczególne wypowiedzi wydawały się nie mieć ze sobą żadnego związku.
– Dziękuję? – wykrztusiła z opóźnieniem, mówiąc pierwszą sensowną rzecz, która w obecnej sytuacji przyszła jej do głowy.
Coś było nie tak, ale nadal nie miała pojęcia, czego tak naprawdę powinna oczekiwać. Znów wbiła w Beatrycze wzrok, naiwnie licząc na nagłe olśnienie, które mogłoby pomóc jej zrozumieć, co tak naprawdę się działo. Teoretycznie wiedziała, że śpi, ale z drugiej strony… Wciąż chciała zrozumieć. Może to wcale nie był taki zwykły majak, ale rozwiązanie, którego tak długo szukała, tym bardziej, że wszystko wydawało się wręcz porażająco rzeczywiste. Nie miała pewności, ale wciąż istniała szansa, że jednak zdołała dotrzeć do Beatrycze, a to, że ich rozmowa wyglądała w ten sposób, stanowiło zwykły przypadek.
Wyprostowała się na łóżku, w nadziei na to, że dzięki temu łatwiej się rozbudzi i – przy odrobinie szczęścia – jednak zdoła coś ustalić. Niespokojnie powiodła wzrokiem dookoła, chcąc utwierdzić się w przekonaniu co do teorii o hotelu pokojowym. Zdecydowanie znała już to miejsce – malutką sypialnie, w której obudziła się na krótko przed tym, jak Lawrence zabrał ją na cmentarz, choć również to mogło okazać się tylko wytworem jej wyobraźni. Chwilami sama już nie była pewna kiedy śniła, a kiedy pozostawała przytomna, co na dłuższą metę zaczynało być naprawdę przerażające – i to najdelikatniej rzecz ujmując.
Czuła, że Beatrycze nie odrywa od niej wzroku. Wyglądała zaskakująco normalnie, ubrana w dopasowane jeansy i ładną, błękitną bluzeczkę z długim rękawem, która zaskakująco dobrze współgrała z jasnymi oczami kobiety. Jocelyne zawahała się, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej widziała ją w aż tak współczesnych ubraniach, ale również ta kwestia jej umykała. Tak czy inaczej, teraz spokoju nie dawały jej zarówno wyglądające na nowe rzeczy, które miała na sobie, ale – co uświadomiła sobie z opóźnieniem – również starannie rozczesane, splecione w grubego warkocza włosy. Być może to nie miało znaczenia, ale ilekroć widywała Beatrycze, za każdym razem widywała ją z rozpuszczonymi, nieco poplątanymi lokami. W efekcie zmiana, choć pozornie nieistotna, okazała się porażająco wręcz rażąca, tym bardziej, że nie miała okazji spotkać się z kobietą ot tak dawna.
– Wyglądasz inaczej – wyrzuciła z siebie pod wpływem impulsu, zanim zdążyła ugryźć się w język.
– To znaczy? – zmartwiła się Beatrycze. – Znasz mnie, prawda? Chciałabym sobie przypomnieć, ale…
– Nie rozumiem.
Kobieta spuściła wzrok.
– Ja też nie – przyznała, tym samym wzbudzając w dziewczynie jeszcze wątpliwości.
Coś zdecydowanie było nie tak, z kolei ona stopniowo zaczynała wątpić, czy w rzeczywistości miała do czynienia ze snem. Jakkolwiek jednak nie było, dostrzegał wystarczająco wiele powodów do niepokoju, których za żadne skarby nie potrafiła wytłumaczyć. Miała nadzieję, że kiedy w końcu odnajdzie Beatrycze, wtedy niektóre kwestie okażą się łatwiejsze, ale wszystko wskazywało na to, że się przeliczyła. W zasadzie im dłużej rozmawiały, tym mniej pojmowała, a to zdecydowanie nie wróżyło dobrze, przynajmniej zdaniem coraz bardziej zdezorientowanej Jocelyne.
Raz jeszcze zmierzyła kobietę wzrokiem, kolejny raz zwracając uwagę przede wszystkim na jej włosy. Tym razem nie uszło to uwadze również samej Beatrycze, bo ta uśmiechnęła się słodko i przesunęła warkocz w taki sposób, by lepiej dało się go widzieć.
– Powiedział, że będzie mi w nim ładnie… I chyba jest, prawda? – zapytała pogodnym tonem, wyraźnie usatysfakcjonowana tym szczegółem swojego wyglądu. – Wyszedł na chwilę, bo podobno nie możemy tutaj zostać… Tyle zrozumiałam. Ale to chyba nic takiego? Nie czuję, żeby chciał mnie skrzywdzić – dodała w zamyśleniu, ale Joce już prawie jej nie słuchała.
– Kto? – rzuciła machinalnie, po czym podejrzliwie zmrużyła oczy. – Lawrence? – upewniła się, choć taka możliwość zaburzyłaby całą teorię na temat tego, że mogłaby śnić.
Beatrycze zawahała się, po czym lekko przekrzywiła głowę, wydając się nad czymś intensywnie zastanawiać.
Lawrence… – powtórzyła, wyraźnie zafascynowana brzmieniem tego imienia. To wyglądało tak, jakby słyszała je po raz pierwszy i chciała jak najszybciej sobie przyswoić. – L… No tak – dodała, jednak Jocelyne wyczuła, że to nie była odpowiedź na jej pytanie.
– Co tu się właściwie…?
Nie miała okazji dokończyć, w zamian po raz kolejny bliska tego, żeby wyjść z siebie, kiedy drzwi pokoju otworzyły się w dość gwałtowny sposób. Wyprostowała się niczym struna, niemalże z pretensją spoglądając na wampira, który przystanął w progu. Była zła, ale nie tyle z powodu tego, że kolejny raz mógłby ją wystraszyć. W gruncie rzeczy ta kwestia pozostawała najmniej istota w sytuacji, w której niczego nie rozumiała, podświadomie co najwyżej czując, że miała przynajmniej kilka powodów, żeby porządnie kimś potrząsnąć.
– Ach… – Lawrence z zaciekawieniem spojrzał najpierw na wciąż siedzącą na łóżku Beatrycze, a dopiero później na nią. Jocelyne zauważyła, że jej towarzyszka wyraźnie się rozluźniła, entuzjastycznie reagując na powrót mężczyzny. Pięknie. – Rozmawiacie sobie?
– Mhm. – Beatrycze zawahała się na moment. – Jest kochana, tak jak mi powiedziałeś… Joce, prawda?
Tego już było dla niej za wiele. Mogła przyjąć naprawdę wiele – może za wyjątkiem tego, że Lawrence powiedział o niej, że jest „kochana” – ale to…
– O czym ty…? – zaczęła, ale coś w spojrzeniu, które posłał jej stojący przy drzwiach wampir wystarczyło, żeby jednak zamilkła.
– To bardzo miłe… Ale będziesz taka dobra i pozwolisz, żebym porwał Jocelyne na słówko? Dosłownie na chwilę – dodał, a w dziewczynie aż się zagotowało.
– Może byś zapytał o to mnie? – zaproponowała, ale Lawrence nawet na nią nie spojrzał.
Mniej więcej w tamtej chwili doszła do wniosku, że tak naprawdę nie ma większego wyboru, zwłaszcza jeśli chciała dowiedzieć się, co się dzieje. Teraz już nie miała wątpliwości co do tego, że nie spała, ale skoro tak… Co naprawdę się wydarzyło? Dlaczego wylądowała tutaj, skoro ostatnim wspomnieniem, które miała, pozostawał cmentarz? Co więcej, jakim cudem Beatrycze nie tylko została zauważona przez swojego męża, ale i do tego wszystkiego w ogóle znajdowała się w pokoju, chociaż…?
W pośpiechu wyplątała się z pościeli, błyskawicznie podrywając na równe nogi i niemalże rzucając w ślad za Lawrence’m. Ledwo powstrzymała się przed obejrzeniem przez ramię i upewnieniem, że siedząca na łóżku kobieta nie ma do nich o nic pretensji. Miała coraz gorsze przezucia, które dawały jej się we znaki, stopniowo doprowadzając do szału. Liczyła na odpowiedzi, choć podejrzewała, że jeśli rozmowa ze świadomym (miała taką nadzieję) sytuacji L. miała wyglądać dokładnie tak samo, jak przed wyjazdem z hotelu, mogła liczyć się z popsutymi nerwami i jeszcze większą liczbą pytań.
Starannie zamknęła za sobą drzwi, w ostatniej chwili powstrzymując się przed trzaśnięciem nimi na tyle mocno, by ich utrzymanie w zawiasach mogło okazać się problematyczne. Czuła, że powinna nad sobą zapanować, przede wszystkim przez wzgląd na Beatrycze, która wyglądała na zdezorientowaną sytuacją i aż nadto strachliwą. Zachowywała się inaczej – mniej pewna i bardziej delikatna niż wtedy, gdy Jocelyne widziała ją po raz ostatni. W zasadzie gdyby miała wskazać najbardziej kruchą, nieświadomą życia i ewentualnego niebezpieczeństwa osobę, wcale nie brałaby pod uwagę siebie.
– Okej… – Wypuściła powietrze ze świstem, żeby łatwiej nad sobą zapanować i dać sobie chwilę czasu na zebranie myśli. Niespokojnie powiodła wzrokiem dookoła, chcąc upewnić się, że korytarz, w którym znalazła się wraz z Lawrence’m naprawdę był opustoszały, bo ewentualni świadkiem pozostawali ostatnim, czego któregokolwiek z nich mogłoby potrzebować. – Co się stało? Dlaczego…? – zaczęła, ale wampir nie pozwolił jej dokończyć.
– Mógłbym pytać o to samo – oznajmił, a Joce ledwo powstrzymała jęk frustracji.
Po pierwsze, spodziewała się tego, podświadomie biorąc pod uwagę możliwość, że Lawrence nie wiedział więcej od niej. W zasadzie uważała ją za bardzo prawdopodobną, jednak z uporem próbowała przekonać samą siebie, że tak naprawdę nie ma powodów do niepokoju. Innymi słowy, niejako liczyła na cud.
A po drugie – czuła, że Lawrence nie kłamał, choć sama nie była pewna, skąd to wie.
– Nie patrz tak na mnie, dobrze? Beatrycze… – Urwał, po czym zacisnął usta. Coś zmieniło się zarówno w jego tonie, jak i wyrazie twarzy, jednak zapanował nad sobą o wiele za szybko, by mogła to zinterpretować. – Po prostu jest. Nie wiem jakim cudem i jakoś szczególnie mnie to nie interesuje, niemniej… – Znów zamilkł, po czym rzucił jej wymowne spojrzenie. – Możliwe, że miałaś w tym jakiś udział – przyznał, a Joce dla pewności przytrzymała się ściany, przez krótką chwilę sama niepewna tego, jakim cudem wciąż była w stanie ustać na nogach.
– Co…?! – wyrwało jej się.
L. zaklął, po czym błyskawicznie zmaterializował się tuż obok, dla pewności zakrywając usta dziewczyny dłonią. Szarpnęła się, ale posłusznie zamilkła, dochodząc do wniosku, że krzyk nie był najlepszym pomysłem, przynajmniej na razie. Ludzie może i nie dysponowali aż tak wyostrzonymi zmysłami, ale to jeszcze nie znaczyło, że byli głusi.
– Nie krzycz… Na litość bogini, wiem tyle, co i ty – stwierdził, ale tej odpowiedzi zdecydowanie nie zamierzała ot tak pewność.
– Nie było cię na tym cmentarzu? – zapytała z powątpiewaniem, ledwo tylko dał jej po temu okazji. – Pamiętam, że tam pojechaliśmy. Nie chciałam wchodzić, a później…
– Potem co?
Potrząsnęła głową.
– Chciałabym wiedzieć – przyznała zgodnie z prawdą. – L, proszę… Co tam się stało? Beatrycze jest… – zaczęła i zaraz urwała, sama niepewna, jak najlepiej ubrać w słowa to, co chodziło jej po głowie.
Żywa – oznajmił wampir z takim naciskiem, że aż się wzdrygnęła. Wciąż wydawał się nie dowierzać, zresztą tak jak i ona, zauważyła zresztą, że raz po raz zerkał ku prowadzącym do pokoju drzwiom, aż rwąc się do tego, żeby wrócić do środka. – O tym też czytałem, kiedy sprawdzałem takich jak ty, ale… nie sądziłem, że…
– Zabrałeś mnie tylko po to, żebym ją wskrzesiła? – zapytała z niedowierzaniem. Czuła się tak, jakby mówiła w obcym języku, tak nieprawdopodobne wydały się jej własne słowa.
Lawrence zacisnął usta.
– Oczywiście, że nie. Nie pomyślałbym, że ty… – Potrząsnął głową. – Sam nie wiem… Ale nie rozumiesz, Joce? Jakimś cudem tutaj jest. Jakimś cudem…
– Dlaczego mam wrażenie, że nie wszystko jest w porządku? – zapytała wprost, dając upust temu, co nie dawało jej spokoju od chwili, w której zobaczyła Beatrycze.
Początkowo sądziła, że i tym razem albo nie doczeka się odpowiedzi, albo będzie musiała ją wymusić, więc tym bardziej zaskoczył ją, wprost przechodząc do rzeczy:
– Niczego nie pamięta – oznajmił wprost. – Nie wiem, czy to normalne, ale… Nic. Jest taka słodka i niewinna… Jak dziecko – dodał i w tamtej chwili wyglądał na bliskiego, żeby się uśmiechnąć; co prawda trochę gorzko, ale jednak. – W zasadzie to też mnie nie obchodzi. Jeśli to ma być cena, to proszę bardzo, tym bardziej, że mamy czas. Ważne, że… Ona po prostu jest. To wystarczy – dodał, ale ona już prawie nie słuchała, skupiona na czymś zupełnie innym.
Cena… Wszystko ma swoją cenę, przeszło Jocelyne przez myśl. Z jakiegoś powodu to krótkie stwierdzenie przyprawiło ją o dreszcze.
Choć to mogło być wyłącznie wrażeniem, była gotowa przysiąc, że powrót Beatrycze nie miał prawa przynieść niczego dobrego.
Nie, skoro wszystko miało swoją cenę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa