
Jocelyne
Otworzyła oczy z poczuciem,
że odpłynęła na dość długo. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby uświadomić
sobie, co tak naprawdę się stało i przynajmniej spróbować uporządkować
poszczególne kwestie. Wiedziała chociażby, że ostatnie wspomnienie, które
zachowała w pamięci, dotyczyło wejścia na cmentarz – i pojawienia się
Within, choć jej powrót równie dobrze mogła sobie wyobrazić. Od tamtej chwili
wszystko przypominało jedną, absolutnie niejasną plamę – cały kalejdoskop
obrazów, które nie tworzyły niczego konkretnego, przynajmniej z perspektywy
Jocelyne.
Wypuściła
powietrze ze świstem, coraz bardziej sfrustrowana. Zdecydowanie nie miała
polubić tej formy przebudzeni i związanej z nimi dezorientacji, tym
bardziej, że podobne uczucie towarzyszyło jej nader często. Odkąd poszła za Lawrence’m,
w zasadzie nie była pewna, czego tak naprawdę powinna się po nim
spodziewać, o próbie zrozumienia tego wampira nie wspominając. Dotychczas
sądziła, że to Rufus jest trudny, ale teraz zaczynała mieć wątpliwości. W zasadzie
łatwiej przychodziło jej zorientować się, kiedy powinna trzymać się z daleka
od wujka, aniżeli stwierdzić, co w danym momencie chodziło do głowy L.
Najgorsze jednak w tym wszystkim pozostawało to, że pomimo tego wciąż
chciała wampirowi pomagać, podświadomie czując, że jak najbardziej powinna,
chociażby po to, żeby zrobić coś dobrego dla Beatrycze. Dla niej zdecydowanie
chciała tego, co najlepsze, ale…
Spróbowała
ułożyć się inaczej, z opóźnieniem wracając uwagę na fakt, że było jej
zaskakująco wręcz ciepło. Już nie była na dworze, choć to akurat wydawało się
czymś, co jednak mogła przewidzieć. Podejrzewała, że straciła przytomność przez
nadmiar emocji i odbijające się echem w umyśle głosy, co niejako
ucięło wszelakie dyskusje w kwestii ewentualnego wejścia na cmentarz. Nieprzytomna
była dla Lawrence’a bezużyteczna, a przynajmniej zakładała, że zabrał ją
ze sobą tylko i wyłącznie przez wzgląd na zdolności, którymi dysponowała.
Jakby nie patrzeć, sam to przyznał, zresztą musiałaby być naprawdę głupia, żeby
sądzić, że nie miał w tym konkretnego celu.
Zatrzepotała
powiekami, jednak decydując rozeznać w sytuacji. Choć próbowała wszystko
logicznie poukładać, podświadomie czuła, że coś przegapia – nader istotnego,
choć nie potrafiła jednoznacznie określić w czym rzecz. Tak czy inaczej,
była gotowa wręcz przyjąć, że coś jej umknęło, ale…
– Cześć.
Omal nie
wyszła z siebie, słysząc aż nazbyt znajomy głos. Natychmiast wyprostowała
się niczym struna, siadając tak gwałtownie, że aż pociemniało jej przed oczami,
ale prawie nie zwróciła na to uwagi. W oszołomieniu spojrzała przed
siebie, gwałtownie nabierając powietrza do płuc i ledwo tłumiąc zdławiony
okrzyk. Przy okazji zrzuciła z siebie koc, mimochodem zauważając, że
siedziała na łóżku – najpewniej tym samym, które opuściła nie tak dawno temu,
kiedy wraz z Lawrence’m opuszczali pokój hotelowy. Teraz to wspomnienie
wydawało się dziwnie odległe, zupełnie jakby od tego momentu minęły całe lata, a w międzyczasie
zmieniło się dosłownie wszystko, jednak podejrzewała, że to normalne uczucie;
zawsze była zagubiona, kiedy z niezrozumiałych dla siebie powodów uciekał
jej całkiem pokaźny wycinek życia.
Wszelakie
wątpliwości zeszły gdzieś na dalszy plan, gdy skoncentrowała się na wpatrzonej w nią,
nieco zmieszanej postaci. Jeszcze jakiś czas temu bez chwili wahania zwróciłaby
się do niej imieniem kuzynki, zwłaszcza w rozespaniu nie będąc w stanie
zorientować się, że cokolwiek mogłoby być nie tak, ale przez ostatnie tygodnie
zmieniło się dość, z kolei Jocelyne zbyt długo martwiła się o kogoś
innego, niż bezpieczne przebywającą w Mieście Nocy Elenę.
– Ty… –
wyrzuciła z siebie na wydechu.
Z
niedowierzaniem spojrzała na obserwującą ją Beatrycze, przez krótką chwilę sama
niepewna czy powinna się śmiać, czy może płakać. Znajomość scenerii –
zaciemniony pokój, przebudzenie i obecność kobiety tuż przy łóżku –
dodatkowo zmogła poczucie tęsknoty, ale i ulgi, która spłynęła na Joce tak
nagle, przez krótką chwilę dziewczyna nie była w stanie skoncentrować się
na niczym innym. Zanim zdążyła się zastanowić nad tym, co robi, dosłownie
rzuciła się na swoją towarzyszkę, zarzucając wyraźnie zaskoczonej Beatrycze
ramiona na szyję. W tamtej chwili nie zastanawiała się nad tym, że skoro
miała do czynienia z duchem, zdecydowanie nie powinna mieć możliwości,
żeby kobietę uściskać, nie wspominając o tym, że wręcz nierzeczywistym
wydawało się, że mogłaby poczuć ciepłe ciało, zamiast przeniknąć przez zmorę i przelecieć
na drugą stronę.
Minęło
kilka dłuższych sekund, zanim w ogóle zwróciła uwagę, ze cokolwiek jest
inne niż do tej pory. Przez chwilę po prostu tuliła się do Beatrycze, nie zamierzając
sprawdzać, co takiego sama zainteresowana mogłaby o takim stanie sądzić.
Wiedziała jedynie, że kobieta milczała i że odwzajemniła – początkowo
trochę niepewnie, jakby sam nie była pewna, co tak naprawdę robi, by prawie
natychmiast wziąć się w garść, a może nawet czerpać ze wzajemnego
uścisku przyjemność.
– Gdzie
byłaś? – wyrzuciła z siebie na wydechu Jocelyne. Poczuła wilgoć pod
powiekami, ale nie zwróciła na to uwagi, dochodząc do wniosku, że tak naprawdę
nie ma znaczenia, czy pozwoli sobie na chwilę słabości. W gruncie rzeczy
nie widziała powodu, dla którego miałaby czuć się zażenowana tym, że Beatrycze
mogłaby ją zobaczyć w takim stanie. – Ja naprawdę…
Urwała, w końcu
pojmując, że coś jest nie tak. Wrażenie było takie, jakby ktoś z całej
siły zdzielił ją czymś ciężkim po głowie, a przynajmniej ona tak to
odebrała, w pierwszym odruchu sztywniejąc, by w następnej sekundzie
dosłownie odskoczyć od kobiety, której – cholera! – przecież nie powinna być
materialna. Energicznie potrząsnęła głową, przez krótką chwilę gotowa przysiąc,
że jednak śniła – musiało tak być, bo w innym wypadku coś takiego
zdecydowanie nie powinno być możliwe.
Beatrycze
wyprostowała się, po czym równie pośpiesznie odsunęła, wyraźnie zaniepokojona
sytuacją. Przez twarz kobiety przemknął cień, nie tyle złości, co przede
wszystkim świadczący o zmartwieniu. Pomimo szoku, coś w jej
zachowaniu sprawiło, że Jocelyne z miejsca poczuła się winna, choć sama
nie była pewna, co do tego doprowadziło. Tak czy inaczej, wszystko w niej
aż rwało się do tego, żeby przepraszać, pomimo tego, że za żadne skarby nie
była w stanie sprecyzować za co.
– Ja… O bogini,
ja nie… – zaczęła raz jeszcze, próbując zebrać myśli. – Beatrycze, posłuchaj…
– Nie
chciałam cię skrzywdzić – odezwała się cicho sama zainteresowana. Przycisnęła
obie dłonie do ust, wyraźnie zmartwiona i – co całkiem wytrąciło Joce z równowagi
– przez krótką chwilę chyba bliska płaczu. – Jeśli zrobiłam coś nie tak…
– Nie
zrobiłaś! – Jocelyne skrzywiła się, samą siebie zaskakując tym, że podniosła
ton głosu. Przełknęła z trudem, po czym spróbowała nad sobą zapanować, ale
to okazało się trudne.
Nie dodała
niczego więcej, obawiając się, że znowu zrobi coś, co okaże się niewłaściwe. Wzięła
kilka głębszych wdechów, woląc skupić się na próbie uspokojenia, co jednak
przyszło dziewczynie z wyraźnym wysiłkiem. Nerwowo odgarnęła jasne włosy,
nie po raz pierwszy zaczynając zakręcać kosmyki na palcach, byleby zająć czymś
ręce. Chciała się odezwać, ale nic nie wydawało się odpowiednie, by mogła tak
po prostu to powiedzieć. Wręcz przeciwnie – im dłużej to rozważała, tym więcej
wątpliwości miała, nie po raz pierwszy nie będąc w stanie określić, co
takiego działo się wokół niej.
To musiał
być sen. Po prostu musiał, bowiem nic
innego nie wchodziło w grę. Nie miała pojęcia, jak inaczej powinna opisać
zaistniałą sytuacją, w której – była tego pewna – siedziała naprzeciwko ni
mniej, ni więcej, ale całkowicie żywej Beatrycze. Co do tego również nie miała
wątpliwości, bo w końcu mogła kobiety dotykać – dopiero co tuliła się do
niej, świadoma bijącego od ciała ciepła. Nawet teraz potrafiła je wyczuć,
zresztą tak jak i krążącą w żyłach krew. To wystarczyło, żeby raz a dobrze
uświadomić Jocelyne, że w tym… śnie,
jej towarzyszka pozostawała człowiekiem. Biorąc pod uwagę fakt, że dotychczas
zadręczała się błądzeniem w ciemnościach, taki stan rzeczy wydawał się o wiele
bardziej zachęcający, nawet jeśli wciąż miała wątpliwości. Istniało wiele
kwestii, które pragnęła zrozumieć, ale te równie dobrze mogły poczekać, tym
bardziej, że sen zdecydowanie nie sprzyjał zamartwianiu się kwestiami, które w tym
świecie tak naprawdę nie miały znaczenia.
Zabawne, bo
choć o tym wiedziała, jednocześnie miała poczucie, że właśnie oszukuje
samą siebie. Nie wiedziała, co tak naprawdę to oznaczało, ale jeśli dobrze się
nad tym zastanowić…
– Ty też
mnie znasz – usłyszała, więc poderwała głowę, zaskoczona słowami Beatrycze.
Brzmiały niewinnie, ale z miejsca wprawiły w Jocelyne w konsternację.
– I jesteś ładna – dodała, tym samym wprawiając dziewczynę w jeszcze
silniejsze oszołomienie, tym bardziej, że poszczególne wypowiedzi wydawały się
nie mieć ze sobą żadnego związku.
– Dziękuję?
– wykrztusiła z opóźnieniem, mówiąc pierwszą sensowną rzecz, która w obecnej
sytuacji przyszła jej do głowy.
Coś było nie
tak, ale nadal nie miała pojęcia, czego tak naprawdę powinna oczekiwać. Znów
wbiła w Beatrycze wzrok, naiwnie licząc na nagłe olśnienie, które mogłoby
pomóc jej zrozumieć, co tak naprawdę się działo. Teoretycznie wiedziała, że
śpi, ale z drugiej strony… Wciąż chciała zrozumieć. Może to wcale nie był
taki zwykły majak, ale rozwiązanie, którego tak długo szukała, tym bardziej, że
wszystko wydawało się wręcz porażająco rzeczywiste. Nie miała pewności, ale wciąż
istniała szansa, że jednak zdołała dotrzeć do Beatrycze, a to, że ich
rozmowa wyglądała w ten sposób, stanowiło zwykły przypadek.
Wyprostowała
się na łóżku, w nadziei na to, że dzięki temu łatwiej się rozbudzi i –
przy odrobinie szczęścia – jednak zdoła coś ustalić. Niespokojnie powiodła
wzrokiem dookoła, chcąc utwierdzić się w przekonaniu co do teorii o hotelu
pokojowym. Zdecydowanie znała już to miejsce – malutką sypialnie, w której
obudziła się na krótko przed tym, jak Lawrence zabrał ją na cmentarz, choć
również to mogło okazać się tylko wytworem jej wyobraźni. Chwilami sama już nie
była pewna kiedy śniła, a kiedy pozostawała przytomna, co na dłuższą metę
zaczynało być naprawdę przerażające – i to najdelikatniej rzecz ujmując.
Czuła, że
Beatrycze nie odrywa od niej wzroku. Wyglądała zaskakująco normalnie, ubrana w dopasowane
jeansy i ładną, błękitną bluzeczkę z długim rękawem, która
zaskakująco dobrze współgrała z jasnymi oczami kobiety. Jocelyne zawahała
się, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej widziała ją w aż
tak współczesnych ubraniach, ale również ta kwestia jej umykała. Tak czy
inaczej, teraz spokoju nie dawały jej zarówno wyglądające na nowe rzeczy, które
miała na sobie, ale – co uświadomiła sobie z opóźnieniem – również starannie
rozczesane, splecione w grubego warkocza włosy. Być może to nie miało
znaczenia, ale ilekroć widywała Beatrycze, za każdym razem widywała ją z rozpuszczonymi,
nieco poplątanymi lokami. W efekcie zmiana, choć pozornie nieistotna,
okazała się porażająco wręcz rażąca, tym bardziej, że nie miała okazji spotkać
się z kobietą ot tak dawna.
– Wyglądasz
inaczej – wyrzuciła z siebie pod wpływem impulsu, zanim zdążyła ugryźć się
w język.
– To
znaczy? – zmartwiła się Beatrycze. – Znasz mnie, prawda? Chciałabym sobie
przypomnieć, ale…
– Nie
rozumiem.
Kobieta
spuściła wzrok.
– Ja też
nie – przyznała, tym samym wzbudzając w dziewczynie jeszcze wątpliwości.
Coś
zdecydowanie było nie tak, z kolei ona stopniowo zaczynała wątpić, czy w rzeczywistości
miała do czynienia ze snem. Jakkolwiek jednak nie było, dostrzegał
wystarczająco wiele powodów do niepokoju, których za żadne skarby nie potrafiła
wytłumaczyć. Miała nadzieję, że kiedy w końcu odnajdzie Beatrycze, wtedy niektóre
kwestie okażą się łatwiejsze, ale wszystko wskazywało na to, że się
przeliczyła. W zasadzie im dłużej rozmawiały, tym mniej pojmowała, a to
zdecydowanie nie wróżyło dobrze, przynajmniej zdaniem coraz bardziej
zdezorientowanej Jocelyne.
Raz jeszcze
zmierzyła kobietę wzrokiem, kolejny raz zwracając uwagę przede wszystkim na jej
włosy. Tym razem nie uszło to uwadze również samej Beatrycze, bo ta uśmiechnęła
się słodko i przesunęła warkocz w taki sposób, by lepiej dało się go
widzieć.
–
Powiedział, że będzie mi w nim ładnie… I chyba jest, prawda? –
zapytała pogodnym tonem, wyraźnie usatysfakcjonowana tym szczegółem swojego
wyglądu. – Wyszedł na chwilę, bo podobno nie możemy tutaj zostać… Tyle
zrozumiałam. Ale to chyba nic takiego? Nie czuję, żeby chciał mnie skrzywdzić –
dodała w zamyśleniu, ale Joce już prawie jej nie słuchała.
– Kto? –
rzuciła machinalnie, po czym podejrzliwie zmrużyła oczy. – Lawrence? – upewniła
się, choć taka możliwość zaburzyłaby całą teorię na temat tego, że mogłaby
śnić.
Beatrycze
zawahała się, po czym lekko przekrzywiła głowę, wydając się nad czymś intensywnie
zastanawiać.
– Lawrence… – powtórzyła, wyraźnie
zafascynowana brzmieniem tego imienia. To wyglądało tak, jakby słyszała je po
raz pierwszy i chciała jak najszybciej sobie przyswoić. – L… No tak –
dodała, jednak Jocelyne wyczuła, że to nie była odpowiedź na jej pytanie.
– Co tu się
właściwie…?
Nie miała
okazji dokończyć, w zamian po raz kolejny bliska tego, żeby wyjść z siebie,
kiedy drzwi pokoju otworzyły się w dość gwałtowny sposób. Wyprostowała się
niczym struna, niemalże z pretensją spoglądając na wampira, który
przystanął w progu. Była zła, ale nie tyle z powodu tego, że kolejny
raz mógłby ją wystraszyć. W gruncie rzeczy ta kwestia pozostawała najmniej
istota w sytuacji, w której niczego nie rozumiała, podświadomie co
najwyżej czując, że miała przynajmniej kilka powodów, żeby porządnie kimś
potrząsnąć.
– Ach… –
Lawrence z zaciekawieniem spojrzał najpierw na wciąż siedzącą na łóżku
Beatrycze, a dopiero później na nią. Jocelyne zauważyła, że jej
towarzyszka wyraźnie się rozluźniła, entuzjastycznie reagując na powrót
mężczyzny. Pięknie. – Rozmawiacie
sobie?
– Mhm. – Beatrycze
zawahała się na moment. – Jest kochana, tak jak mi powiedziałeś… Joce, prawda?
Tego już
było dla niej za wiele. Mogła przyjąć naprawdę wiele – może za wyjątkiem tego,
że Lawrence powiedział o niej, że jest „kochana” – ale to…
– O czym
ty…? – zaczęła, ale coś w spojrzeniu, które posłał jej stojący przy
drzwiach wampir wystarczyło, żeby jednak zamilkła.
– To bardzo
miłe… Ale będziesz taka dobra i pozwolisz, żebym porwał Jocelyne na
słówko? Dosłownie na chwilę – dodał, a w dziewczynie aż się
zagotowało.
– Może byś
zapytał o to mnie? – zaproponowała, ale Lawrence nawet na nią nie
spojrzał.
Mniej
więcej w tamtej chwili doszła do wniosku, że tak naprawdę nie ma większego
wyboru, zwłaszcza jeśli chciała dowiedzieć się, co się dzieje. Teraz już nie
miała wątpliwości co do tego, że nie spała, ale skoro tak… Co naprawdę się
wydarzyło? Dlaczego wylądowała tutaj, skoro ostatnim wspomnieniem, które miała,
pozostawał cmentarz? Co więcej, jakim cudem Beatrycze nie tylko została
zauważona przez swojego męża, ale i do tego wszystkiego w ogóle znajdowała
się w pokoju, chociaż…?
W pośpiechu
wyplątała się z pościeli, błyskawicznie podrywając na równe nogi i niemalże
rzucając w ślad za Lawrence’m. Ledwo powstrzymała się przed obejrzeniem
przez ramię i upewnieniem, że siedząca na łóżku kobieta nie ma do nich o nic
pretensji. Miała coraz gorsze przezucia, które dawały jej się we znaki,
stopniowo doprowadzając do szału. Liczyła na odpowiedzi, choć podejrzewała, że
jeśli rozmowa ze świadomym (miała taką nadzieję) sytuacji L. miała wyglądać
dokładnie tak samo, jak przed wyjazdem z hotelu, mogła liczyć się z popsutymi
nerwami i jeszcze większą liczbą pytań.
Starannie
zamknęła za sobą drzwi, w ostatniej chwili powstrzymując się przed
trzaśnięciem nimi na tyle mocno, by ich utrzymanie w zawiasach mogło
okazać się problematyczne. Czuła, że powinna nad sobą zapanować, przede
wszystkim przez wzgląd na Beatrycze, która wyglądała na zdezorientowaną
sytuacją i aż nadto strachliwą. Zachowywała się inaczej – mniej pewna i bardziej
delikatna niż wtedy, gdy Jocelyne widziała ją po raz ostatni. W zasadzie
gdyby miała wskazać najbardziej kruchą, nieświadomą życia i ewentualnego
niebezpieczeństwa osobę, wcale nie brałaby pod uwagę siebie.
– Okej… –
Wypuściła powietrze ze świstem, żeby łatwiej nad sobą zapanować i dać
sobie chwilę czasu na zebranie myśli. Niespokojnie powiodła wzrokiem dookoła,
chcąc upewnić się, że korytarz, w którym znalazła się wraz z Lawrence’m
naprawdę był opustoszały, bo ewentualni świadkiem pozostawali ostatnim, czego
któregokolwiek z nich mogłoby potrzebować. – Co się stało? Dlaczego…? – zaczęła,
ale wampir nie pozwolił jej dokończyć.
– Mógłbym
pytać o to samo – oznajmił, a Joce ledwo powstrzymała jęk frustracji.
Po
pierwsze, spodziewała się tego, podświadomie biorąc pod uwagę możliwość, że
Lawrence nie wiedział więcej od niej. W zasadzie uważała ją za bardzo
prawdopodobną, jednak z uporem próbowała przekonać samą siebie, że tak
naprawdę nie ma powodów do niepokoju. Innymi słowy, niejako liczyła na cud.
A po drugie
– czuła, że Lawrence nie kłamał, choć sama nie była pewna, skąd to wie.
– Nie patrz
tak na mnie, dobrze? Beatrycze… – Urwał, po czym zacisnął usta. Coś zmieniło
się zarówno w jego tonie, jak i wyrazie twarzy, jednak zapanował nad
sobą o wiele za szybko, by mogła to zinterpretować. – Po prostu jest. Nie
wiem jakim cudem i jakoś szczególnie mnie to nie interesuje, niemniej… –
Znów zamilkł, po czym rzucił jej wymowne spojrzenie. – Możliwe, że miałaś w tym
jakiś udział – przyznał, a Joce dla pewności przytrzymała się ściany, przez
krótką chwilę sama niepewna tego, jakim cudem wciąż była w stanie ustać na
nogach.
– Co…?! –
wyrwało jej się.
L. zaklął,
po czym błyskawicznie zmaterializował się tuż obok, dla pewności zakrywając usta
dziewczyny dłonią. Szarpnęła się, ale posłusznie zamilkła, dochodząc do
wniosku, że krzyk nie był najlepszym pomysłem, przynajmniej na razie. Ludzie
może i nie dysponowali aż tak wyostrzonymi zmysłami, ale to jeszcze nie
znaczyło, że byli głusi.
– Nie
krzycz… Na litość bogini, wiem tyle, co i ty – stwierdził, ale tej
odpowiedzi zdecydowanie nie zamierzała ot tak pewność.
– Nie było
cię na tym cmentarzu? – zapytała z powątpiewaniem, ledwo tylko dał jej po
temu okazji. – Pamiętam, że tam pojechaliśmy. Nie chciałam wchodzić, a później…
– Potem co?
Potrząsnęła
głową.
–
Chciałabym wiedzieć – przyznała zgodnie z prawdą. – L, proszę… Co tam się
stało? Beatrycze jest… – zaczęła i zaraz urwała, sama niepewna, jak
najlepiej ubrać w słowa to, co chodziło jej po głowie.
– Żywa – oznajmił wampir z takim
naciskiem, że aż się wzdrygnęła. Wciąż wydawał się nie dowierzać, zresztą tak
jak i ona, zauważyła zresztą, że raz po raz zerkał ku prowadzącym do
pokoju drzwiom, aż rwąc się do tego, żeby wrócić do środka. – O tym też
czytałem, kiedy sprawdzałem takich jak ty, ale… nie sądziłem, że…
– Zabrałeś
mnie tylko po to, żebym ją wskrzesiła? – zapytała z niedowierzaniem. Czuła
się tak, jakby mówiła w obcym języku, tak nieprawdopodobne wydały się jej
własne słowa.
Lawrence
zacisnął usta.
–
Oczywiście, że nie. Nie pomyślałbym, że ty… – Potrząsnął głową. – Sam nie wiem…
Ale nie rozumiesz, Joce? Jakimś cudem tutaj jest. Jakimś cudem…
– Dlaczego
mam wrażenie, że nie wszystko jest w porządku? – zapytała wprost, dając
upust temu, co nie dawało jej spokoju od chwili, w której zobaczyła
Beatrycze.
Początkowo
sądziła, że i tym razem albo nie doczeka się odpowiedzi, albo będzie
musiała ją wymusić, więc tym bardziej zaskoczył ją, wprost przechodząc do
rzeczy:
– Niczego
nie pamięta – oznajmił wprost. – Nie wiem, czy to normalne, ale… Nic. Jest taka
słodka i niewinna… Jak dziecko – dodał i w tamtej chwili
wyglądał na bliskiego, żeby się uśmiechnąć; co prawda trochę gorzko, ale
jednak. – W zasadzie to też mnie nie obchodzi. Jeśli to ma być cena, to
proszę bardzo, tym bardziej, że mamy czas. Ważne, że… Ona po prostu jest. To
wystarczy – dodał, ale ona już prawie nie słuchała, skupiona na czymś zupełnie
innym.
Cena… Wszystko ma swoją cenę, przeszło
Jocelyne przez myśl. Z jakiegoś powodu to krótkie stwierdzenie przyprawiło
ją o dreszcze.
Choć to
mogło być wyłącznie wrażeniem, była gotowa przysiąc, że powrót Beatrycze nie
miał prawa przynieść niczego dobrego.
Nie, skoro
wszystko miało swoją cenę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz