
Beatrycze
To miejsce było dziwne. Tak
przynajmniej sądziła, sama niepewna, co tak naprawdę sądziła o domu, w którym
ostatecznie się znalazła. Chwilami czuła się wręcz osaczona, niemalże na każdym
kroku napotykając nowe osoby, co na dłuższa metę zaczynało być męczące i sprawiało,
że Beatrycze miała wrażenie, iż nagle znalazła się w potrzasku. Nie
chciała tego, ale zarazem nie próbowała protestować, tym bardziej, że wszyscy
byli mili – w mniejszym albo większym stopniu. Co więcej, to Lawrence ją
tutaj przyprowadził, a jemu mogła zaufać, co ustaliła już na samym
początku, ale…
Chwilami
nie rozumiała, dlaczego patrzyli na nią tak dziwnie. Czasami słyszała, że
rozmawiali, by nagle zamilknąć, kiedy pojawiała się obok. Próbowała to
ignorować, podejrzewając, że wciąż nie oswoili się z myślą o obecności
intruza pod tym samym dachem, co zresztą chyba nie było aż takie dziwne. Tak
przynajmniej sądziła, powtarzając sobie, że potrzeba czasu, żeby jej zaufali.
To wyjaśnienie brzmiało całkiem sensownie, a może po prostu chciała, żeby
tak były – nie miała pewności i w żaden sposób nie potrafiła tego
wytłumaczyć. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie czuła się dobrze z myślą
o tym, że najpewniej rozmawiali o niej, choć nie chcieli, żeby o tym
wiedziała.
Podejrzewała,
że wszystko miało związek przede wszystkim z tym, że wyglądała jak Elena.
Ją sama chyba powinno to szokować, a jednak w jakiś pokrętny sposób
czuła, że wszystko jest na swoim miejscu – i że to dobry stan, którego
wcale nie musiała się obawiać. Co więcej, lubiła tę dziewczynę, ostatecznie
dochodząc do wniosku, że najbezpieczniej czuła się, kiedy obok był Lawrence,
najmłodsza z Cullenów i Jocelyne, choć tej ostatniej nie widziała od
chwili przybycia do tego domu. Może tak było lepiej, bo nie mogła zaprzeczyć,
że dziewczyna wyglądała dość źle, kiedy wraz z L. jeszcze przebywali w Londynie.
Trycze wolała założyć, że nie ma powodów do niepokoju, a Joce po prostu
odpoczywała, tym bardziej, że – czego zdołała się dowiedzieć – często zdarzało
jej się chorować, a to zdecydowanie nie było dobre.
Nie do
końca pojmowała otaczający ją świat, bazując przede wszystkim na tym, co przed
przyjazdem opowiadał Lawrence. Wiedziała o istnieniu wampirów, wilkołaków i hybryd
– wszystkich tych istot, które chyba powinny ją przerażać, ale jak niby miałaby
się bać kogoś, kto był dla niej dobry? Nawet rubinowe tęczówki L. ją nie
przerażały, a może lubiła je nawet bardziej niż te złociste i przyjazne,
które widywała u mieszkańców domu. Nie mogła zaprzeczyć, że czuła się
bezpieczna, ale prawdziwą ulgę czuła dopiero z chwilą, w której to właśnie
jej pierwszy opiekun znajdował się w pobliżu – z tym, że nie
przebywał przy niej zawsze, unikając przepełnionego domu i najwyraźniej
nie czując się w tym miejscu dobrze. Jakby tego było mało, Beatrycze
czuła, że nie był aż tak miło widziany, jak mogłaby tego oczekiwać. Już od
pierwszego dnia zauważyła, że irytował wszystkich wokół i choć usiłowała
to zrozumieć, chwilami wszystko w niej aż rwało się do tego, żeby stanąć w obronie
osoby, która uważała dla ważną dla siebie. Czegokolwiek nie miałby na sumieniu,
dla niej był dobry, a ona ufała mu bardziej niż komukolwiek innemu.
Tak czy
inaczej, zwykle siedziała i czekała, żeby przyszedł, choćby tylko po to,
żeby go zobaczyć. Przychodził zawsze – prędzej czy później – co jak najbardziej
było jej na rękę. Nie rozumiała, dlaczego po prostu nie mogła pójść z nim,
ale zdecydowała się nie zadawać pytań, dochodząc do wniosku, że to wcale nie
jest takie ważne. Nie chciała, żeby z jakiegokolwiek powodu się na nią
zezłościł, zbytnio obawiając się, co takiego stałoby się, gdyby go
zdenerwowała. Nie chciała, żeby nagle doszedł do wniosku, że nie powinien do
niej przychodzić, więc wolała czekać, ostatecznie uznając to za taki mały,
ważny dla niej rytuał – coś, co po prostu powtarzali, choć żadne z nich
nie zaprotestowało tego wprost. Najwyraźniej pewne rzeczy ot tak się zdarzały i należało
co najwyżej je przyjmować.
Próbowała zrozumieć,
dlaczego zależało mu na tym, żeby znalazła się w tym miejscu. Co więcej,
próbowała poznać jego, chociaż to wcale nie było takie proste, skoro wolał
skupiać się na wpatrywaniu w nią albo pokazywaniu rzeczy, które do pewnego
stopnia ją interesowały – Miasta Nocy, które dla kogoś takiego jak ona mogło
okazać się niebezpieczne. Była człowiekiem, a to w tym miejscu nie
zawsze wróżyło dobrze, co jasno dał jej do zrozumienia, ciągle podkreślając, że
nie powinna wychodzić sama. Nie żeby to w ogóle było możliwe, skoro przez
cały czas ktoś jej towarzyszył – czy to Elena, czy któreś z rodzeństwa dziewczyny
– niemniej L. najwyraźniej wolał mieć pewność, że dobrze rozumiała jego
oczekiwania. Nie była pewna, dlaczego w takim razie dostała długi, srebrny
łańcuszek ze starannie wykonaną zawieszką z symbolem róży, co miało
znaczyć, że była nietykalna i chronił ją sam Dwór, ale to również nie
miało dla niej znaczenia. Nie przepadała za samotnością, więc z łatwością
odpuściła sobie jakiekolwiek spacery po okolicy.
Swoją
drogą, nie była nawet pewna, czy kiedykolwiek lubiła chodzić czy to po lesie,
czy to po mieście. Już wiedziała, że coś było nie tak z jej pamięcią; w zasadzie
trudno byłoby się nie zorientować, skoro Lawrence musiał ją uświadomić, jak tak
naprawdę miała na imię. To bez wątpienia pozostawało równie frustrujące, co i dziwne,
biorąc pod uwagę fakt, że nie potrafiła przywołać żadnych konkretnych wspomnień
– wszystko ograniczało się wyłącznie do chwili przebudzenia na cmentarzu, a więc
najbardziej przerażającego doświadczenia, jakie do tej pory zdarzyło jej się
przeżyć. Być może kiedyś było w tym coś więcej, ale nawet jeśli tak, nie
pamiętała tego.
Cóż, wielu
innych, bez wątpienia ważnych rzeczy również nie.
Sam stan
był co najmniej bezsensowny, przynajmniej z jej perspektywy. Jak mogła
wiedzieć, w jaki sposób mówić, chodzić i rozumieć nawet najbardziej
skomplikowane kwestie, skoro zarazem czuła się jak dziecko we mgle. Była… po
prostu czysta, trochę jak niezapisana tablica. Tabula rasa. Chyba właśnie tak
się to określało, choć wcale nie czuła się dzięki tej świadomości lepiej.
Trudno było żyć bez wspomnień, niejako musząc poznawać samą siebie od podstaw –
a więc również tych, którzy ją otaczali i których chyba powinna znać,
choć to wcale nie musiało być takie oczywiste. Za każdym razem czuła się co
najmniej dziwnie, kiedy ktoś mimowolnie pytał ją, czego potrzebowała albo czy
coś jej się podobało, skoro nie miała pojęcia. Wszystkiego uczyła się na nowo, a to…
wydawało się co najmniej dziwne, jeśli nie wręcz przerażające.
Nie
potrafiła powiedzieć, jak tak naprawdę lubiła się ubierać, dopiero przeglądając
rzeczy Eleny dochodząc do wniosku, że najbardziej odpowiadają jej sukienki –
proste i skromne, najlepiej takie, które podkreślały kolor oczu. Och, poza
tym zaczynała dochodzić do wniosku, że uwielbia swoje włosy – ładne i lśniące,
choć nie zawsze miała cierpliwość, żeby je uczesać. Do tego też wolała
wykorzystywać Lawrence’a, któremu chyba nawet sprawiało to przyjemność, choć to
wydawało się takie… po prostu ludzkie? Nie miała pojęcia, ale chwilami wcale
nie widziała w nim kogoś, kto byłby w stanie ją skrzywdzić, jeśli
uznałby, że ma na to ochotę. Może i nie znała się na wampirach, ale jego
zachowanie względem niej zdecydowanie nie sugerowało, że mogłaby być jakkolwiek
zagrożona. Oczywiście nie była na tyle głupia, żeby wierzyć, że wszyscy tacy
byli, ale dla niej… L. bez wątpienia był wyjątkowy.
Musiała go
znać – kiedyś, o wiele dłużej niż wszystkich innych, którzy ją otaczali. Czuła
to całą sobą, podświadomie lgnąc do jedynej osoby, która wzbudzała w niej poczcie
bezpieczeństwa. To nie było tak, że reszta zachowywała się jakkolwiek inaczej –
zdążyła polubić czy to radosną Alice, czy też nieco zdystansowaną Rosę, jej
wiecznie żartującego męża, Emmett’a oraz pełną ciepła Esme… Powoli przywykała
do każdego z nich, nawet jeśli nie zawsze zachowywali się tak otwarcie,
ale to nie było to samo. Nie miała do czynienia z tym samym rodzajem
przyciągania, którego doświadczyła, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Lawrence’a,
a to bez wątpienia o czymś świadczyło. Chociażby to, że mimo wszystko
byli jej obcy.
Wszyscy,
pomijając Carlisle’a, choć względem niego czuła coś, czego w żadne sposób
nie potrafiła opisać słowami – i wciąż nie była pewna czy te uczucia są
dobre, czy może wręcz przeciwnie.
Wiedziała o tym,
że on i L. są ze sobą spokrewnieni. Być może to sprawiało, że chcąc nie
chcąc spoglądała na syna wampira w inny, bardziej skomplikowany sposób,
choć zarazem nie miała pojęcia, jak powinna to rozumieć. Początkowo nie ufała
mu, w pamięci mając pierwsze spotkanie – to, że mógłby naskoczyć na
Lawrence’a, niezależnie od powodów, które nim kierowały. Carlisle wyraźne
darzył ojca dość mieszanymi uczuciami, zdecydowanie za nim nie przepadając;
tyle przynajmniej zdążyła zaobserwować, choć to wciąż nie tłumaczyło, co
takiego musiało poróżnić ich w przeszłości. Nie czuła się na tyle pewnie,
żeby o to pytać, zresztą nie mogła zaprzeczyć, że mężczyzna był dla niej
miły, co znacznie złagodziło jej niezbyt przychylne pierwsze wrażenie. Była
skłonna uwierzyć, że się zdenerwował, kiedy ją zobaczył, nie wspominając o sposobie,
w jaki Lawrence potraktował Joce, zabierając ją bez zająknięcia się na ten
temat, ale mimo wszystko wciąż była skłonna stanąć w obronie wampira.
Jeśli
chodziło o samego Carlisle’a, nie mogła pozbyć się wrażenia, że za każdym
razem spoglądał na nią w dziwny, nie do końca dla niej zrozumiały sposób.
Podejrzewała, że miało to związek z Eleną, co wydawało się dość sensowne,
ale zarazem czuła, że kryje się za tym coś więcej – z tym, że wciąż nie
miała pojęcia w czym rzecz. Nie rozumiała bardzo wielu rzeczy i nic
nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie ktokolwiek planował ją
uświadomić.
Łagodne
dźwięki fortepianu skutecznie ściągnęły ją do salonu. Bez pośpiechu zbiegła po
schodach, na krótką chwilę przystając na najniższych stopniach i opierając
się o poręcz. Wiedziała, kto grał, bo już miała okazję przekonać się, że
jeden z braci Eleny – Edward – miał jakąś słabość do tego instrumentu.
Sama melodia miała w sobie coś kojącego, co z miejsca przypadło
Beatrycze do gustu, sprawiając, że nie miała nic przeciwko temu, żeby stać w przedsionku
choćby i całą wieczność, przysłuchując się kolejnym nutom. Zamknęła oczy,
po czym lekko pochyliła głowę do przodu, pozwalając żeby jasne włosy miękko
opadły jej na twarz. Coś w brzmieniu muzyki sprawiało, że czuła się po
prostu dobrze, a to jak najbardziej stanowiło powód do zadowolenia.
Więc lubiła
muzykę. Przynajmniej taką, choć to równie dobrze mogło być tylko wrażeniem.
Konieczność poznawania siebie w taki sposób – krok za krokiem, nie mając
przy tym żadnego punktu zaczepienia – stanowiła naprawdę dziwne, chwilami wręcz
wymagające wyzwanie, ale chyba stopniowo zaczynała się do tego przyzwyczajać.
Gdzieś z salonu
doszedł ją melodyjny śmiech Belli, co jasno uświadomiło Beatrycze, że ta dwójka
była razem. Zdążyła zaobserwować dość, by z łatwością rozpoznawać
poszczególne głosy i rozumieć, jakie relacje łączyły członków rodziny. W przypadku
Edwarda i jego wybranki dodatkowo widziała coś, co jednoznacznie dało jej
do zrozumienia, że byli dla siebie ważni. Czuła, że kochali się w sposób,
którego mogłaby co najwyżej im pozazdrościć, mimowolnie próbując wyobrazić sobie,
jak to jest, kiedy pozostawało się dla kogoś aż do tego stopnia istotnym. To
była kolejna kwestia, która czyniła brak pamięci prawdziwą udręką – to, że nie
potrafiła stwierdzić, czy kiedyś kogoś miała i czy to możliwe, żeby ta
osoba za nią tęskniła. Oczywiście dobrze czuła się przy Lawrence’ie, ale to
jeszcze o niczym nie świadczyło. Mimo wszystko była tego świadoma, całą
sobą czując, że zapomniała dość, by szukanie siebie okazało się co najmniej
skomplikowanym zadaniem.
Nie miała
pojęcia, czy to możliwe, żeby zapomnieć o miłości i ewentualnej
rodzinie, zwłaszcza jeśli ci pozostawaliby dla niej najważniejsi. Nie
wiedziała, czym sobie zasłużyła na coś takiego, jakim cudem znalazła się na
tamtym cmentarzu i dlaczego ostatecznie wylądowała tutaj. Mogła co
najwyżej zgadywać, że przynależała do tego miejsca, tym bardziej, że wyglądała
jak Elena. To nie mógł być przypadek i choć taki stan rzeczy jej nie
dziwił, mimowolnie zaczęła zastanawiać się nad tym, czy to możliwe, żeby…
Och,
musiała zapytać Lawrence’a – prędzej czy później. Ciągłe trwanie w zawieszeniu
i unikanie rozmowy, prowadziły donikąd, nawet jeśli czuła się dzięki temu
bezpieczna. Miała prawo wiedzieć, choć zarazem z uporem go sobie
odmawiała, wciąż obawiając się tego, co mogłaby usłyszeć. Instynkt podpowiadał
jej, że prawda nie niosła ze sobą niczego dobrego, mogąc okazać się bardziej
szokującym doświadczeniem, aniżeli dalsze trwanie w niepewności.
Nie
usłyszała kroków, ani czegokolwiek innego, co świadczyłoby o czyjejkolwiek
obecności. To nie było niczym nowym, bowiem mieszkańcy domu poruszali się w sposób
właściwie dla niej niewyczuwalny, ale i tak nie była w stanie
przywyknąć do tego, że ktokolwiek bez jakiegokolwiek ostrzeżenia materializował
się u jej boku. W efekcie niemalże wyszła z siebie, kiedy
zorientowała się, że nie jest sama i że ktoś z uwagą na nią spogląda.
Napięła mięśnie, po czym w pośpiechu spróbowała się odsunąć, wchodząc na
wyższy stopień i zamierzając się wycofać, ledwo tylko podchwyciła
przenikliwych, topazowych tęczówek Carlisle’a.
– Ach… Nie
uciekaj – zreflektował się pośpiesznie. Jego oczy pociemniały, zdradzając
zmartwienie, a przynajmniej ona odniosła takie wrażenie. Zdążyła zauważyć,
że oczy wampirów miały w sobie coś niezwykłego, zmieniając się w zależnie
od nastroju. – Przestraszyłem cię? Przepraszam – dodał, a ona jednak
zastygła w bezruchu, nieco zażenowana tym, że tak łatwo dała się podejść.
– Ja… po
prostu się zamyśliłam – rzuciła przepraszającym tonem.
Nerwowo
zacisnęła dłonie w pięści, próbując przekonać samą siebie, że nie ma powodów
do niepokoju. Z drugiej strony, nie była w stanie niczego poradzić na
to, że Carlisle niezmiennie wzbudzał w niej wątpliwości i uczucia, których
nie potrafiła pojąć. Tkwiła w bezruchu, próbując stwierdzić, gdzie powinna
podziać oczy i bezskutecznie próbując się rozluźnić – chociaż odrobinę, to
jednak okazało się zaskakująco trudne.
Wampir
obdarował ją kolejnym przenikliwym spojrzeniem, którego w żaden sposób nie
potrafiła zinterpretować. Coś w jego wyrazie twarzy złagodniało, choć zarazem
wciąż miała poczucie, że wpatrywał się w nią co najmniej dziwnie, wyraźnie
nad czymś myśląc.
– Edward
ładnie gra, prawda? – zapytał jak gdyby nigdy nic, wyrywając Beatrycze z zamyślenia.
Zamrugała nieco nieprzytomnie, zaskoczona, że zorientował się, co takiego w ogóle
skłoniło ją do wyjścia z pokoju. – Dlaczego tutaj stoisz? Możesz podejść
bliżej, jeśli chcesz posłuchać – dodał, ale jeszcze kiedy mówił, energicznie
potrząsnęła głową.
–
Przeszkadzałabym, tym bardziej, że jest z żoną. – Zawahała się na moment.
– Na górze też dobrze słyszałam, tylko… – Urwała, po czym wzruszyła ramionami,
nie będąc w stanie znaleźć żadnego sensownego wytłumaczenia.
– Nie
musisz cały czas chować się w sypialni, jeśli nie chcesz. Żadne z nas
nie ma nic przeciwko temu, żebyś swobodnie poruszała się do domu – powiedział z naciskiem
Carlisle. Po jego tonie poznała, że mówił jak najbardziej poważnie, wyraźnie
nie chcąc, żeby się dystansowała. – Jeśli coś jest nie tak albo czegoś
potrzebujesz… Wiesz, że w każdej chwili możesz nam powiedzieć?
Mimo
wszystko zabrzmiało to jak pytanie, więc pokiwała głową, przez krótką chwilę
nie będąc w stanie wydobyć z siebie głosu. Ostatecznie wbiła wzrok w przestrzeń,
próbując dać sobie chwilę na zebranie myśli i zapanowanie nad emocjami.
Wciąż czuła się spięta, uczucie to zaś dodatkowo potęgował sposób, w jaki
spoglądał na nią Carlisle. Nie rozumiała, dlaczego nie potrafiła poczuć się
przy nim naprawdę swobodnie, wręcz porażona formalnością, która wydawała się
bić od ich rozmowy. Chciała to pojąć i jakkolwiek zmienić, tym bardziej,
że czuła, iż powinna tak postąpić, ale przynajmniej tymczasowo nic nie
wskazywało, żeby miała być w stanie.
– Edward
często gra na instrumentach, prawda? – zapytała w końcu, zmuszając się do
pociągnięcia rozmowy. Nie chciała, żeby wpatrujący się w nią mężczyzna
doszedł do wniosku, że darzyła go jakimkolwiek negatywnym uczuciem, tym
bardziej, że to nie była prawda. Co więcej, paradoksalnie coś ją do niego
ciągnęło, chociaż… – Mam na myśli… Podoba mi się. Chyba lubię muzykę – dodała
po chwili zastanowienia.
– Ma do tego
talent – przyznał Carlisle, posyłając jej nieco wymuszony, ale mimo wszystko
szczery uśmiech. – Zresztą nie jako jedyny. Nessie też czasami grywa –
wyjaśnił, a Beatrycze wydała z siebie przeciągłe westchnienie.
– Nessie…
Ta, która była z powodu Jocelyne – powiedziała w końcu, mimo wszystko
woląc się upewnić.
Przez twarz
Carlisle’a przemknął cień – błyskawicznie, więc równie dobrze mogło być to
tylko wrażenie. Co więcej, wampir prawie natychmiast nad sobą zapanował, ale i tak
wyczuła, że wciąż był całą sytuacją co najmniej poruszony.
–
Martwiliśmy się o Joce. Zniknęła na dwa dni, a Lawrence… – Zamilkł,
najwyraźniej niechętny, żeby ciągnąć temat. – Wybacz mi, jak to wtedy
wyglądało. Nie mieliśmy pojęcia, że będziesz mu towarzyszyć, zresztą… ani moja
złość, ani ta Nessie nie była skierowana przeciwko tobie.
Choć
doskonale zdawała sobie z tego sprawę, coś w tych słowach sprawiło,
że mimo wszystko poczuła się lepiej. Na dobry początek musiało wystarczyć, tym
bardziej, że jakby nie patrzeć prowadzili względnie normalną rozmowę, a chyba
o to przez cały ten czas chodziło. Dążyła do przynajmniej względnego
poczucia tego, że wszystko jest w porządku, o ile w przypadku
kogoś takiego jak ona taki stan rzeczy w ogóle miał mieć rację bytu.
– Rozumiem
to – zapewniła pośpiesznie. – L. też, zresztą nie chciał skrzywdzić Joce… On
nie umie udawać, że się o kogoś troszczy – wypaliła, zanim zastanowiła się
nad tym, co i dlaczego mówi.
– Tak
uważasz? – Po spojrzeniu i tonie Carlisle’a poznała, że miał wątpliwości.
Energicznie
pokiwała głową, nie zamierzając tak po prostu ustąpić. Owszem, była, a to
bez wątpienia o czym świadczyło.
– Ufam mu.
Dla mnie jest dobry – oznajmiła z przekonaniem. – Dla Joce też było… A ja
dawno jej nie widziałam – dodała po chwili, choć to wydawało się dość naciąganą
teorią. Kilka dni o niczym jeszcze nie świadczyło. – Martwię się.
– O ile
mi wiadomo, wszystko z nią w porządku. Musiała… po prostu odpocząć. –
Wyczuła wahanie w jego głosie, coś jednak podpowiadało jej, że w tej
jednej kwestii jak najbardziej może Carlisle’owi zaufać. – Nie masz się czym
przejmować. Jeszcze się z nią zobaczysz, jeśli zaś chodzi o mojego
ojca… Cóż, może po prostu na razie o nim nie mówmy – zaproponował, a ona
z miejsca na to przystała, dochodząc do wniosku, że w tym jednym
wypadku pominięcie tematu L. jak najbardziej mogło okazać się właściwym
posunięciem. Nie zamierzała naciskać, skoro z jakiegoś powodu się nie
lubili.
– W porządku.
Carlisle w zamyśleniu
skinął głową, co prawda wciąż spięty, ale nie aż tak, jak na początku w jej
obecności. Sama również zaczęła się rozluźniać, ostatecznie dochodząc do
wniosku, że jednak mieli szansę na to, żeby się porozumieć. To, że nie
rozumiała wszystkiego, co działo się wokół niej, niczego nie zmieniało, a może
po prostu naiwnie chciała w to uwierzyć.
– Chcesz
się przejść? – usłyszała i natychmiast poderwała głowę. – Możemy wyjść do
ogrodu, jeśli masz ochotę. Wiem, że dzisiaj nie wychodziłaś, więc…
– Dobrze –
zgodziła się pośpiesznie, nie zamierzając pozwolić sobie na zmianę decyzji.
Z jakiegoś
powodu była pewna, że tym jednym słowem sprawiła swojemu towarzyszowi
przyjemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz