13 stycznia 2017

Sześćdziesiąt siedem

Beatrycze
To miejsce było dziwne. Tak przynajmniej sądziła, sama niepewna, co tak naprawdę sądziła o domu, w którym ostatecznie się znalazła. Chwilami czuła się wręcz osaczona, niemalże na każdym kroku napotykając nowe osoby, co na dłuższa metę zaczynało być męczące i sprawiało, że Beatrycze miała wrażenie, iż nagle znalazła się w potrzasku. Nie chciała tego, ale zarazem nie próbowała protestować, tym bardziej, że wszyscy byli mili – w mniejszym albo większym stopniu. Co więcej, to Lawrence ją tutaj przyprowadził, a jemu mogła zaufać, co ustaliła już na samym początku, ale…
Chwilami nie rozumiała, dlaczego patrzyli na nią tak dziwnie. Czasami słyszała, że rozmawiali, by nagle zamilknąć, kiedy pojawiała się obok. Próbowała to ignorować, podejrzewając, że wciąż nie oswoili się z myślą o obecności intruza pod tym samym dachem, co zresztą chyba nie było aż takie dziwne. Tak przynajmniej sądziła, powtarzając sobie, że potrzeba czasu, żeby jej zaufali. To wyjaśnienie brzmiało całkiem sensownie, a może po prostu chciała, żeby tak były – nie miała pewności i w żaden sposób nie potrafiła tego wytłumaczyć. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie czuła się dobrze z myślą o tym, że najpewniej rozmawiali o niej, choć nie chcieli, żeby o tym wiedziała.
Podejrzewała, że wszystko miało związek przede wszystkim z tym, że wyglądała jak Elena. Ją sama chyba powinno to szokować, a jednak w jakiś pokrętny sposób czuła, że wszystko jest na swoim miejscu – i że to dobry stan, którego wcale nie musiała się obawiać. Co więcej, lubiła tę dziewczynę, ostatecznie dochodząc do wniosku, że najbezpieczniej czuła się, kiedy obok był Lawrence, najmłodsza z Cullenów i Jocelyne, choć tej ostatniej nie widziała od chwili przybycia do tego domu. Może tak było lepiej, bo nie mogła zaprzeczyć, że dziewczyna wyglądała dość źle, kiedy wraz z L. jeszcze przebywali w Londynie. Trycze wolała założyć, że nie ma powodów do niepokoju, a Joce po prostu odpoczywała, tym bardziej, że – czego zdołała się dowiedzieć – często zdarzało jej się chorować, a to zdecydowanie nie było dobre.
Nie do końca pojmowała otaczający ją świat, bazując przede wszystkim na tym, co przed przyjazdem opowiadał Lawrence. Wiedziała o istnieniu wampirów, wilkołaków i hybryd – wszystkich tych istot, które chyba powinny ją przerażać, ale jak niby miałaby się bać kogoś, kto był dla niej dobry? Nawet rubinowe tęczówki L. ją nie przerażały, a może lubiła je nawet bardziej niż te złociste i przyjazne, które widywała u mieszkańców domu. Nie mogła zaprzeczyć, że czuła się bezpieczna, ale prawdziwą ulgę czuła dopiero z chwilą, w której to właśnie jej pierwszy opiekun znajdował się w pobliżu – z tym, że nie przebywał przy niej zawsze, unikając przepełnionego domu i najwyraźniej nie czując się w tym miejscu dobrze. Jakby tego było mało, Beatrycze czuła, że nie był aż tak miło widziany, jak mogłaby tego oczekiwać. Już od pierwszego dnia zauważyła, że irytował wszystkich wokół i choć usiłowała to zrozumieć, chwilami wszystko w niej aż rwało się do tego, żeby stanąć w obronie osoby, która uważała dla ważną dla siebie. Czegokolwiek nie miałby na sumieniu, dla niej był dobry, a ona ufała mu bardziej niż komukolwiek innemu.
Tak czy inaczej, zwykle siedziała i czekała, żeby przyszedł, choćby tylko po to, żeby go zobaczyć. Przychodził zawsze – prędzej czy później – co jak najbardziej było jej na rękę. Nie rozumiała, dlaczego po prostu nie mogła pójść z nim, ale zdecydowała się nie zadawać pytań, dochodząc do wniosku, że to wcale nie jest takie ważne. Nie chciała, żeby z jakiegokolwiek powodu się na nią zezłościł, zbytnio obawiając się, co takiego stałoby się, gdyby go zdenerwowała. Nie chciała, żeby nagle doszedł do wniosku, że nie powinien do niej przychodzić, więc wolała czekać, ostatecznie uznając to za taki mały, ważny dla niej rytuał – coś, co po prostu powtarzali, choć żadne z nich nie zaprotestowało tego wprost. Najwyraźniej pewne rzeczy ot tak się zdarzały i należało co najwyżej je przyjmować.
Próbowała zrozumieć, dlaczego zależało mu na tym, żeby znalazła się w tym miejscu. Co więcej, próbowała poznać jego, chociaż to wcale nie było takie proste, skoro wolał skupiać się na wpatrywaniu w nią albo pokazywaniu rzeczy, które do pewnego stopnia ją interesowały – Miasta Nocy, które dla kogoś takiego jak ona mogło okazać się niebezpieczne. Była człowiekiem, a to w tym miejscu nie zawsze wróżyło dobrze, co jasno dał jej do zrozumienia, ciągle podkreślając, że nie powinna wychodzić sama. Nie żeby to w ogóle było możliwe, skoro przez cały czas ktoś jej towarzyszył – czy to Elena, czy któreś z rodzeństwa dziewczyny – niemniej L. najwyraźniej wolał mieć pewność, że dobrze rozumiała jego oczekiwania. Nie była pewna, dlaczego w takim razie dostała długi, srebrny łańcuszek ze starannie wykonaną zawieszką z symbolem róży, co miało znaczyć, że była nietykalna i chronił ją sam Dwór, ale to również nie miało dla niej znaczenia. Nie przepadała za samotnością, więc z łatwością odpuściła sobie jakiekolwiek spacery po okolicy.
Swoją drogą, nie była nawet pewna, czy kiedykolwiek lubiła chodzić czy to po lesie, czy to po mieście. Już wiedziała, że coś było nie tak z jej pamięcią; w zasadzie trudno byłoby się nie zorientować, skoro Lawrence musiał ją uświadomić, jak tak naprawdę miała na imię. To bez wątpienia pozostawało równie frustrujące, co i dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że nie potrafiła przywołać żadnych konkretnych wspomnień – wszystko ograniczało się wyłącznie do chwili przebudzenia na cmentarzu, a więc najbardziej przerażającego doświadczenia, jakie do tej pory zdarzyło jej się przeżyć. Być może kiedyś było w tym coś więcej, ale nawet jeśli tak, nie pamiętała tego.
Cóż, wielu innych, bez wątpienia ważnych rzeczy również nie.
Sam stan był co najmniej bezsensowny, przynajmniej z jej perspektywy. Jak mogła wiedzieć, w jaki sposób mówić, chodzić i rozumieć nawet najbardziej skomplikowane kwestie, skoro zarazem czuła się jak dziecko we mgle. Była… po prostu czysta, trochę jak niezapisana tablica. Tabula rasa. Chyba właśnie tak się to określało, choć wcale nie czuła się dzięki tej świadomości lepiej. Trudno było żyć bez wspomnień, niejako musząc poznawać samą siebie od podstaw – a więc również tych, którzy ją otaczali i których chyba powinna znać, choć to wcale nie musiało być takie oczywiste. Za każdym razem czuła się co najmniej dziwnie, kiedy ktoś mimowolnie pytał ją, czego potrzebowała albo czy coś jej się podobało, skoro nie miała pojęcia. Wszystkiego uczyła się na nowo, a to… wydawało się co najmniej dziwne, jeśli nie wręcz przerażające.
Nie potrafiła powiedzieć, jak tak naprawdę lubiła się ubierać, dopiero przeglądając rzeczy Eleny dochodząc do wniosku, że najbardziej odpowiadają jej sukienki – proste i skromne, najlepiej takie, które podkreślały kolor oczu. Och, poza tym zaczynała dochodzić do wniosku, że uwielbia swoje włosy – ładne i lśniące, choć nie zawsze miała cierpliwość, żeby je uczesać. Do tego też wolała wykorzystywać Lawrence’a, któremu chyba nawet sprawiało to przyjemność, choć to wydawało się takie… po prostu ludzkie? Nie miała pojęcia, ale chwilami wcale nie widziała w nim kogoś, kto byłby w stanie ją skrzywdzić, jeśli uznałby, że ma na to ochotę. Może i nie znała się na wampirach, ale jego zachowanie względem niej zdecydowanie nie sugerowało, że mogłaby być jakkolwiek zagrożona. Oczywiście nie była na tyle głupia, żeby wierzyć, że wszyscy tacy byli, ale dla niej… L. bez wątpienia był wyjątkowy.
Musiała go znać – kiedyś, o wiele dłużej niż wszystkich innych, którzy ją otaczali. Czuła to całą sobą, podświadomie lgnąc do jedynej osoby, która wzbudzała w niej poczcie bezpieczeństwa. To nie było tak, że reszta zachowywała się jakkolwiek inaczej – zdążyła polubić czy to radosną Alice, czy też nieco zdystansowaną Rosę, jej wiecznie żartującego męża, Emmett’a oraz pełną ciepła Esme… Powoli przywykała do każdego z nich, nawet jeśli nie zawsze zachowywali się tak otwarcie, ale to nie było to samo. Nie miała do czynienia z tym samym rodzajem przyciągania, którego doświadczyła, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Lawrence’a, a to bez wątpienia o czymś świadczyło. Chociażby to, że mimo wszystko byli jej obcy.
Wszyscy, pomijając Carlisle’a, choć względem niego czuła coś, czego w żadne sposób nie potrafiła opisać słowami – i wciąż nie była pewna czy te uczucia są dobre, czy może wręcz przeciwnie.
Wiedziała o tym, że on i L. są ze sobą spokrewnieni. Być może to sprawiało, że chcąc nie chcąc spoglądała na syna wampira w inny, bardziej skomplikowany sposób, choć zarazem nie miała pojęcia, jak powinna to rozumieć. Początkowo nie ufała mu, w pamięci mając pierwsze spotkanie – to, że mógłby naskoczyć na Lawrence’a, niezależnie od powodów, które nim kierowały. Carlisle wyraźne darzył ojca dość mieszanymi uczuciami, zdecydowanie za nim nie przepadając; tyle przynajmniej zdążyła zaobserwować, choć to wciąż nie tłumaczyło, co takiego musiało poróżnić ich w przeszłości. Nie czuła się na tyle pewnie, żeby o to pytać, zresztą nie mogła zaprzeczyć, że mężczyzna był dla niej miły, co znacznie złagodziło jej niezbyt przychylne pierwsze wrażenie. Była skłonna uwierzyć, że się zdenerwował, kiedy ją zobaczył, nie wspominając o sposobie, w jaki Lawrence potraktował Joce, zabierając ją bez zająknięcia się na ten temat, ale mimo wszystko wciąż była skłonna stanąć w obronie wampira.
Jeśli chodziło o samego Carlisle’a, nie mogła pozbyć się wrażenia, że za każdym razem spoglądał na nią w dziwny, nie do końca dla niej zrozumiały sposób. Podejrzewała, że miało to związek z Eleną, co wydawało się dość sensowne, ale zarazem czuła, że kryje się za tym coś więcej – z tym, że wciąż nie miała pojęcia w czym rzecz. Nie rozumiała bardzo wielu rzeczy i nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie ktokolwiek planował ją uświadomić.
Łagodne dźwięki fortepianu skutecznie ściągnęły ją do salonu. Bez pośpiechu zbiegła po schodach, na krótką chwilę przystając na najniższych stopniach i opierając się o poręcz. Wiedziała, kto grał, bo już miała okazję przekonać się, że jeden z braci Eleny – Edward – miał jakąś słabość do tego instrumentu. Sama melodia miała w sobie coś kojącego, co z miejsca przypadło Beatrycze do gustu, sprawiając, że nie miała nic przeciwko temu, żeby stać w przedsionku choćby i całą wieczność, przysłuchując się kolejnym nutom. Zamknęła oczy, po czym lekko pochyliła głowę do przodu, pozwalając żeby jasne włosy miękko opadły jej na twarz. Coś w brzmieniu muzyki sprawiało, że czuła się po prostu dobrze, a to jak najbardziej stanowiło powód do zadowolenia.
Więc lubiła muzykę. Przynajmniej taką, choć to równie dobrze mogło być tylko wrażeniem. Konieczność poznawania siebie w taki sposób – krok za krokiem, nie mając przy tym żadnego punktu zaczepienia – stanowiła naprawdę dziwne, chwilami wręcz wymagające wyzwanie, ale chyba stopniowo zaczynała się do tego przyzwyczajać.
Gdzieś z salonu doszedł ją melodyjny śmiech Belli, co jasno uświadomiło Beatrycze, że ta dwójka była razem. Zdążyła zaobserwować dość, by z łatwością rozpoznawać poszczególne głosy i rozumieć, jakie relacje łączyły członków rodziny. W przypadku Edwarda i jego wybranki dodatkowo widziała coś, co jednoznacznie dało jej do zrozumienia, że byli dla siebie ważni. Czuła, że kochali się w sposób, którego mogłaby co najwyżej im pozazdrościć, mimowolnie próbując wyobrazić sobie, jak to jest, kiedy pozostawało się dla kogoś aż do tego stopnia istotnym. To była kolejna kwestia, która czyniła brak pamięci prawdziwą udręką – to, że nie potrafiła stwierdzić, czy kiedyś kogoś miała i czy to możliwe, żeby ta osoba za nią tęskniła. Oczywiście dobrze czuła się przy Lawrence’ie, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Mimo wszystko była tego świadoma, całą sobą czując, że zapomniała dość, by szukanie siebie okazało się co najmniej skomplikowanym zadaniem.
Nie miała pojęcia, czy to możliwe, żeby zapomnieć o miłości i ewentualnej rodzinie, zwłaszcza jeśli ci pozostawaliby dla niej najważniejsi. Nie wiedziała, czym sobie zasłużyła na coś takiego, jakim cudem znalazła się na tamtym cmentarzu i dlaczego ostatecznie wylądowała tutaj. Mogła co najwyżej zgadywać, że przynależała do tego miejsca, tym bardziej, że wyglądała jak Elena. To nie mógł być przypadek i choć taki stan rzeczy jej nie dziwił, mimowolnie zaczęła zastanawiać się nad tym, czy to możliwe, żeby…
Och, musiała zapytać Lawrence’a – prędzej czy później. Ciągłe trwanie w zawieszeniu i unikanie rozmowy, prowadziły donikąd, nawet jeśli czuła się dzięki temu bezpieczna. Miała prawo wiedzieć, choć zarazem z uporem go sobie odmawiała, wciąż obawiając się tego, co mogłaby usłyszeć. Instynkt podpowiadał jej, że prawda nie niosła ze sobą niczego dobrego, mogąc okazać się bardziej szokującym doświadczeniem, aniżeli dalsze trwanie w niepewności.
Nie usłyszała kroków, ani czegokolwiek innego, co świadczyłoby o czyjejkolwiek obecności. To nie było niczym nowym, bowiem mieszkańcy domu poruszali się w sposób właściwie dla niej niewyczuwalny, ale i tak nie była w stanie przywyknąć do tego, że ktokolwiek bez jakiegokolwiek ostrzeżenia materializował się u jej boku. W efekcie niemalże wyszła z siebie, kiedy zorientowała się, że nie jest sama i że ktoś z uwagą na nią spogląda. Napięła mięśnie, po czym w pośpiechu spróbowała się odsunąć, wchodząc na wyższy stopień i zamierzając się wycofać, ledwo tylko podchwyciła przenikliwych, topazowych tęczówek Carlisle’a.
– Ach… Nie uciekaj – zreflektował się pośpiesznie. Jego oczy pociemniały, zdradzając zmartwienie, a przynajmniej ona odniosła takie wrażenie. Zdążyła zauważyć, że oczy wampirów miały w sobie coś niezwykłego, zmieniając się w zależnie od nastroju. – Przestraszyłem cię? Przepraszam – dodał, a ona jednak zastygła w bezruchu, nieco zażenowana tym, że tak łatwo dała się podejść.
– Ja… po prostu się zamyśliłam – rzuciła przepraszającym tonem.
Nerwowo zacisnęła dłonie w pięści, próbując przekonać samą siebie, że nie ma powodów do niepokoju. Z drugiej strony, nie była w stanie niczego poradzić na to, że Carlisle niezmiennie wzbudzał w niej wątpliwości i uczucia, których nie potrafiła pojąć. Tkwiła w bezruchu, próbując stwierdzić, gdzie powinna podziać oczy i bezskutecznie próbując się rozluźnić – chociaż odrobinę, to jednak okazało się zaskakująco trudne.
Wampir obdarował ją kolejnym przenikliwym spojrzeniem, którego w żaden sposób nie potrafiła zinterpretować. Coś w jego wyrazie twarzy złagodniało, choć zarazem wciąż miała poczucie, że wpatrywał się w nią co najmniej dziwnie, wyraźnie nad czymś myśląc.
– Edward ładnie gra, prawda? – zapytał jak gdyby nigdy nic, wyrywając Beatrycze z zamyślenia. Zamrugała nieco nieprzytomnie, zaskoczona, że zorientował się, co takiego w ogóle skłoniło ją do wyjścia z pokoju. – Dlaczego tutaj stoisz? Możesz podejść bliżej, jeśli chcesz posłuchać – dodał, ale jeszcze kiedy mówił, energicznie potrząsnęła głową.
– Przeszkadzałabym, tym bardziej, że jest z żoną. – Zawahała się na moment. – Na górze też dobrze słyszałam, tylko… – Urwała, po czym wzruszyła ramionami, nie będąc w stanie znaleźć żadnego sensownego wytłumaczenia.
– Nie musisz cały czas chować się w sypialni, jeśli nie chcesz. Żadne z nas nie ma nic przeciwko temu, żebyś swobodnie poruszała się do domu – powiedział z naciskiem Carlisle. Po jego tonie poznała, że mówił jak najbardziej poważnie, wyraźnie nie chcąc, żeby się dystansowała. – Jeśli coś jest nie tak albo czegoś potrzebujesz… Wiesz, że w każdej chwili możesz nam powiedzieć?
Mimo wszystko zabrzmiało to jak pytanie, więc pokiwała głową, przez krótką chwilę nie będąc w stanie wydobyć z siebie głosu. Ostatecznie wbiła wzrok w przestrzeń, próbując dać sobie chwilę na zebranie myśli i zapanowanie nad emocjami. Wciąż czuła się spięta, uczucie to zaś dodatkowo potęgował sposób, w jaki spoglądał na nią Carlisle. Nie rozumiała, dlaczego nie potrafiła poczuć się przy nim naprawdę swobodnie, wręcz porażona formalnością, która wydawała się bić od ich rozmowy. Chciała to pojąć i jakkolwiek zmienić, tym bardziej, że czuła, iż powinna tak postąpić, ale przynajmniej tymczasowo nic nie wskazywało, żeby miała być w stanie.
– Edward często gra na instrumentach, prawda? – zapytała w końcu, zmuszając się do pociągnięcia rozmowy. Nie chciała, żeby wpatrujący się w nią mężczyzna doszedł do wniosku, że darzyła go jakimkolwiek negatywnym uczuciem, tym bardziej, że to nie była prawda. Co więcej, paradoksalnie coś ją do niego ciągnęło, chociaż… – Mam na myśli… Podoba mi się. Chyba lubię muzykę – dodała po chwili zastanowienia.
– Ma do tego talent – przyznał Carlisle, posyłając jej nieco wymuszony, ale mimo wszystko szczery uśmiech. – Zresztą nie jako jedyny. Nessie też czasami grywa – wyjaśnił, a Beatrycze wydała z siebie przeciągłe westchnienie.
– Nessie… Ta, która była z powodu Jocelyne – powiedziała w końcu, mimo wszystko woląc się upewnić.
Przez twarz Carlisle’a przemknął cień – błyskawicznie, więc równie dobrze mogło być to tylko wrażenie. Co więcej, wampir prawie natychmiast nad sobą zapanował, ale i tak wyczuła, że wciąż był całą sytuacją co najmniej poruszony.
– Martwiliśmy się o Joce. Zniknęła na dwa dni, a Lawrence… – Zamilkł, najwyraźniej niechętny, żeby ciągnąć temat. – Wybacz mi, jak to wtedy wyglądało. Nie mieliśmy pojęcia, że będziesz mu towarzyszyć, zresztą… ani moja złość, ani ta Nessie nie była skierowana przeciwko tobie.
Choć doskonale zdawała sobie z tego sprawę, coś w tych słowach sprawiło, że mimo wszystko poczuła się lepiej. Na dobry początek musiało wystarczyć, tym bardziej, że jakby nie patrzeć prowadzili względnie normalną rozmowę, a chyba o to przez cały ten czas chodziło. Dążyła do przynajmniej względnego poczucia tego, że wszystko jest w porządku, o ile w przypadku kogoś takiego jak ona taki stan rzeczy w ogóle miał mieć rację bytu.
– Rozumiem to – zapewniła pośpiesznie. – L. też, zresztą nie chciał skrzywdzić Joce… On nie umie udawać, że się o kogoś troszczy – wypaliła, zanim zastanowiła się nad tym, co i dlaczego mówi.
– Tak uważasz? – Po spojrzeniu i tonie Carlisle’a poznała, że miał wątpliwości.
Energicznie pokiwała głową, nie zamierzając tak po prostu ustąpić. Owszem, była, a to bez wątpienia o czym świadczyło.
– Ufam mu. Dla mnie jest dobry – oznajmiła z przekonaniem. – Dla Joce też było… A ja dawno jej nie widziałam – dodała po chwili, choć to wydawało się dość naciąganą teorią. Kilka dni o niczym jeszcze nie świadczyło. – Martwię się.
– O ile mi wiadomo, wszystko z nią w porządku. Musiała… po prostu odpocząć. – Wyczuła wahanie w jego głosie, coś jednak podpowiadało jej, że w tej jednej kwestii jak najbardziej może Carlisle’owi zaufać. – Nie masz się czym przejmować. Jeszcze się z nią zobaczysz, jeśli zaś chodzi o mojego ojca… Cóż, może po prostu na razie o nim nie mówmy – zaproponował, a ona z miejsca na to przystała, dochodząc do wniosku, że w tym jednym wypadku pominięcie tematu L. jak najbardziej mogło okazać się właściwym posunięciem. Nie zamierzała naciskać, skoro z jakiegoś powodu się nie lubili.
– W porządku.
Carlisle w zamyśleniu skinął głową, co prawda wciąż spięty, ale nie aż tak, jak na początku w jej obecności. Sama również zaczęła się rozluźniać, ostatecznie dochodząc do wniosku, że jednak mieli szansę na to, żeby się porozumieć. To, że nie rozumiała wszystkiego, co działo się wokół niej, niczego nie zmieniało, a może po prostu naiwnie chciała w to uwierzyć.
– Chcesz się przejść? – usłyszała i natychmiast poderwała głowę. – Możemy wyjść do ogrodu, jeśli masz ochotę. Wiem, że dzisiaj nie wychodziłaś, więc…
– Dobrze – zgodziła się pośpiesznie, nie zamierzając pozwolić sobie na zmianę decyzji.
Z jakiegoś powodu była pewna, że tym jednym słowem sprawiła swojemu towarzyszowi przyjemność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa