
Beatrycze
Nie próbowała ukrywać, że
zaczęła się niecierpliwić. Spojrzała najpierw na Lawrence’a, a później na
Carlisle’a, próbując określić, czego powinna się po tej dwójce spodziewać.
Miała wrażenie, że wciąż mieli problem z tym, żeby przebywać ze sobą, być
może zdobywając się na to tylko i wyłącznie przez wzgląd na nią. Cóż,
jakkolwiek by nie było, nie mogła zaprzeczyć, że czuła się niemalże jak między
młotem a kowadłem, po raz pierwszy nie rozumiejąc bardzo wielu kwestii –
między innymi tego, w czym tak naprawdę leżał problem. Chciała
przynajmniej zrozumieć, dlaczego nie byli w stanie się porozumieć, ale
szczerze wątpiła, żeby którykolwiek odpowiedział jej na to pytanie, gdyby
zapytała wprost.
– To nic
takiego – zapewnił pośpiesznie Carlisle, krótko zerkając na Beatrycze. Miała
wrażenie, że przeszedł do rzeczy tylko i wyłącznie dlatego, że zaczęła się
martwić. – Chciałem się upewnić, że zdajesz sobie sprawę z tego, że
zamierzamy wracać do Seattle. Popsułeś nam plany, zresztą Joce musiała dojść do
siebie, ale teraz…
– I tyle?
– rzucił z powątpiewaniem L.
Carlisle
zacisnął usta.
– Tak sądzę
– przyznał, po czym spojrzał na ojca z powątpiewaniem. – Zastanawiam się,
co zamierzasz zrobić. Chodzi mi o Beatrycze – dodał, tym samym sprawiając,
że kobieta instynktownie napięła mięśnie.
Bardzo
często mówili o niej tak, jakby jej nie było, nawet kiedy stała tuż obok,
co na dłuższa metę zaczynało być drażniące. Miała rozumieć, że w niektórych
sprawach nie mogła nawet się wypowiedzieć? Początkowo nie zwracała na to aż
takiej uwagi, woląc kryć się za plecami L. i udawać, że nie istnieje, ale
teraz stopniowo zaczynała się przekonywać, że tak naprawdę nie ma powodów do
niepokoju.
– To chyba
oczywiste, prawda? – Lawrence wywrócił oczami. Nie do końca lubiła momentu, w których
zaczynał zachowywać się w złośliwy sposób, ale postanowiła się nie
wtrącać. – Mam mieszkanie w Seattle, więc nie widzę problemu.
–
Zabierzesz ją do siebie? – zapytał zaskoczony Carlisle, a serce Beatrycze
jak na zawołanie zabiło szybciej. Jeśli miałaby być ze sobą szczera, absolutnie
nie miałaby nic przeciwko.
Jej
przyśpieszony puls musiał zwrócił uwagę obu nieśmiertelnych, bo jak na
zawołanie spojrzeli w jej stronę. Lawrence dodatkowo uśmiechnął się w dziwny,
bliżej nieokreślony sposób, przez krótką chwilę po prostu ją obserwując.
– Może –
stwierdził w końcu. Ledwo powstrzymała grymas, bo to w gruncie rzeczy
nie stanowiło żadnej konkretnej odpowiedzi. – Albo będę miał inne plany. Dam
znać, kiedy zdecyduję – dodał, po czym – ignorując dezorientację syna – jak
gdyby nigdy nic pociągnął ją za rękę, tym razem decydując się ewakuować.
Poszła za
nim bez chwili wahania, jedynie na krótką chwilę oglądając się przez ramię, by
posłać Carlisle’owi nieco przepraszający uśmiech. Miała ochotę potrząsnąć
Lawrence’m albo w jakiś inny sposób dać wampirowi do zrozumienia, żeby
zaczął być choć odrobinę bardziej uprzejmy, ale ostatecznie nie odezwała się
nawet słowem. Cały czas ściskała dłoń mężczyzny, obojętna na bijący od niego
chłód i to, że niska temperatura stopniowo zaczynała dawać jej się we
znaki. Była ciekawa, gdzie tym razem ją prowadził, ale to w gruncie rzeczy
i tak nie miało dla niej znaczenia. Z nim lubiła spacerować, zresztą
nie mogła ukryć, że była ciekawa Miasta Nocy i jego okolic – czegoś
więcej, aniżeli urokliwy ogród Allegry albo przylegający do niego las.
– Seattle?
– zapytała z zaciekawieniem, ledwo znaleźli się na tyle daleko, by doszła
do wniosku, że nikt nie będzie ich słyszał. Wiedziała, że jest w porządku,
bo wyczuła, że L. wyraźnie się rozluźnił.
– To duże
miasto, o wiele bezpieczniejsze niż to… Teoretycznie – przyznał, po czym
wzruszył ramionami. – Mieszkają tam od kilku lat, zresztą ja od niedawna też.
Wspominałem ci, że Miasto Nocy jest tylko chwilowym rozwiązaniem – przypomniał,
więc skinęła głową.
– Powiedziałeś,
że masz tam mieszkanie – drążyła, bezskutecznie próbując zapanować nad
brzmieniem głosu.
Przeniósł
na nią wzrok, wyraźnie zaciekawiony nieco podekscytowaną nutą, którą dało się
wyczuć w jej słowach. Na jego ustach pojawił się nieco cyniczny uśmiech, który
w przypadku tego wampira mógł oznaczać dosłownie wszystko.
– Można tak
powiedzieć – przyznał, spoglądając na nią z zaciekawieniem. – Co w związku
z tym? – dodał jakby od niechcenia, jednak była pewna, że podejrzewał,
czego mogłaby oczekiwać.
Droczył się
z nią? Być może, choć nie miała pewności. Niezmiennie czuła się źle z tym,
że wiele kwestii pozostawało dla niej dość problematycznych, przez co nie była w stanie
w żaden sposób ich zinterpretować.
– Chcę
wiedzieć nad czym się zastanawiasz – wyjaśniła pośpiesznie. – Carlisle zapytał
cię, czy mnie do siebie zabierzesz, a ja…
– Dobrze
wam się rozmawiało? – zapytał jakby od niechcenia, decydując się jej przerwać.
Zacisnęła
usta, po czym z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
– Zmieniasz
temat! – zarzuciła mu.
Spodziewała
się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że w odpowiedzi na jej słowa jak
gdyby nigdy nic się roześmieje. Zatrzymała się gwałtownie, zapierając nogami o ziemię
i w pośpiechu oswobadzając dłoń w jego uścisku. Próbowała
sprawiać wrażenie pewnej siebie i rozeźlonej, ale – była tego pewna – w efekcie
jeszcze bardziej go rozbawiła.
– Wybacz,
proszę – zreflektował się pośpiesznie. – Mam przez to rozumieć, że nie chcesz
zostać z Cullenami? – zapytał, podejrzliwie mrużąc oczy.
W tamtej
chwili poczuła ulgę w związku z tym, że nie prowadzili tej rozmowy w obecności
Carlisle’a albo kogokolwiek innego, bo wtedy tym bardziej nie byłaby w stanie
odpowiedzieć. Niby co tak naprawdę powinna powiedzieć? Skłamałaby, gdyby
stwierdziła, że w tamtej rodzinie czuła się źle, a wręcz przeciwnie –
nie mogła zaprzeczyć, że bardzo wiele im zawdzięczała. Nie chciała nikogo
zranić, poza tym zdecydowanie chciała się z nimi widywać, ale z drugiej
strony… przecież na tylko jedną osobę zawsze czekała najbardziej. Co więcej,
podejrzewała, że Lawrence’a doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie
potrafiła ocenić, czego w związku z tym powinna się po nim
spodziewać.
– Ja… Nie
mam nic przeciwko temu, żeby z nimi przebywać – zapewniła, ale L. wciąż
się uśmiechał, nie odrywając od niej wzroku. – Po prostu…
– Co? –
zachęcił, ale wcale nie poczuła się dzięki temu pewniej.
Czy
naprawdę musiał jej to robić? Już i tak miała mętlik w głowie, a wszystko
wskazywało na to, że miało być jeszcze gorzej. Nie była pewna czy zdawał sobie z tego
sprawę, a tym bardziej czy robił to specjalnie, ale…
– Nie
chcesz mnie? – wypaliła pod wpływem impulsu, nawet nie zastanawiając się nad
tym, co i dlaczego mówi.
Efekt był
natychmiastowy, choć zdecydowanie się tego nie spodziewała. Lawrence zatrzymał
się gwałtownie, a gdyby nie to, że był wampirem, pomyślałaby, że dokona
cudu i z wrażenia aż się przewróci. Natychmiast zwrócił się ku niej,
bezceremonialnie chwytając kobietę za ramiona; wciąż się kontrolował, więc nie
miała poczucia, że mógłby ją skrzywdzić, ale i tak mimowolnie się
wzdrygnęła, porażona gwałtownością jego ruchów.
– Że co
proszę? – Spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. – Och,
Beatrycze…
Wypuściła
powietrze ze świstem, wciąż roztrzęsiona. Poczuła się dziwnie, kiedy odsunął
się od niej równie nagle, co wcześniej się przybliżał. Zawahała się, nagle
zaczynając mieć wątpliwości, czy postąpiła słusznie, decydując się odezwać i zadać
aż tak głupie pytanie. Wiedziała, że się zdenerwował – i to najdelikatniej
rzecz ujmując, chociaż…
Lawrence
dłuższą chwilę milczał, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Miała wrażenie,
że minęła cała wieczność, zanim w końcu pokusił się o odwrócenie w jej
stronę.
– Gdybym
cię nie chciał, nie zabrałbym cię tutaj. Nie sądziłem po prostu, że ty… Cóż,
pomyślałem, że będziesz potrzebowała trochę czasu i spokoju, żeby dojść do
siebie – powiedział w końcu, a ona mimo wszystko spoważniała.
– Pośród
osób, których nawet nie znam? – zapytała, nie kryjąc sceptycyzmu. Otworzył
usta, chcąc coś powiedzieć, ale tym razem nie dała mu po temu okazji. – Mam na
myśli, że niczego nie pamiętam. Wszyscy są dla mnie mili, ale to tak naprawdę
niczego nie zmienia – sprostowała pośpiesznie, uświadamiając sobie, że jej
słowa mogły zabrzmieć źle.
–
Technicznie rzecz ujmując, to samo dotyczy również mnie – zauważył mimochodem,
ale i tak drgnęła niespokojnie.
– Z tobą
jest inaczej.
Nie
potrafiła wytłumaczyć, na czym tak naprawdę polegała różnica, to zresztą na
dłuższa metę nie miało żadnego znaczenia. Wiedziała o tym doskonale,
mimowolnie zastanawiając się, co takiego było w tym mężczyźnie – może
pomijając to, że bez wątpienia ją znał i że czuła się przy nim o wiele
bezpieczniejsza. Może miało to związek wyłącznie z tym, że był pierwszy,
ale to również nie miało dla Beatrycze większego znaczenia. Działała
instynktownie, ulegając temu dziwnemu przyciąganiu, które sprawiało, że chciała
zbliżyć się akurat o Lawrence’a. Chwilami wręcz miała wrażenie, że to
silniejsze od niej, ale czy to naprawdę byłoby aż takie złe?
– Dlaczego?
– zapytał wprost. W jego głosie nie wyczuła choćby cienia złości, zresztą
nie mogła przeoczyć, że podszedł bliżej niej, bez słowa chwytając ją za ręce. –
Potrafisz mi to wytłumaczyć? – drążył, wpatrując się w nią aż tak przenikliwe,
że poczuła się nieswojo.
Uciekła
wzrokiem gdzieś w bok, nagle zażenowana. Chyba powinna być w stanie,
ale naturalnie to wcale nie było takie proste. Co zresztą miała mu powiedzieć?
Że to wewnętrzne przekonanie, które trwało w niej od chwili, w której
do niej przyszedł i które sprawiało, że niezależnie od wszystkiego ufała
mu bezgranicznie? Początkowo mogła zrzucać to na szok, bo chyba tylko szaleniec
poszedłby bez chwili wahania za obcym mężczyznom, nie zadając pytań i nie
próbując zrozumieć, jakim cudem znalazł się na cmentarzu, ale teraz…
– Nie wiem
– przyznała zgodnie z prawdą.
Zawahała
się, zaczynając obawiać, że to zdaniem Lawrence’a mogło coś zmieniać. Miała
wrażenie, że robiła wszystko nie tak, wręcz pogrążając się, zamiast znaleźć
sposób na uporządkowanie wszystkiego, co działo się wokół niej. W taki
sposób na pewno nie miała być w stanie przekonać go do samej siebie, a to
do pewnego stopnia ją raniło – tym bardziej, że tak bardzo jej na tym zależało.
Wciąż o tym
myślała, kiedy poczuła muśnięcie lodowatych palców na policzkach. W pierwszym
odruchu zesztywniała, ale nie próbowała się cofać, pozwalając żeby L. uniósł
jej głowę, przy okazji zachęcając do spojrzenia sobie w oczy. Przypatrywał
jej się z uwagą, w sposób, którego nawet nie potrafiła ocenić i który
sprawiał, że poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. Do głowy przyszła jej
idiotyczna myśl, że gdyby na ich miejscu znaleźli się Elena i Rafael albo
Edward i Bella, w tym momencie prawie na pewno doszłoby do pocałunku.
Obserwowała przemieszczające się po domu pary wystarczająco długo, by być w stanie
pewne rzeczy zaobserwować – i choć to wydawało się idiotyczne, nade
wszystko pragnęła czegoś podobnego doświadczyć.
– Jesteś
tak urocz niewinna, Trycze… – usłyszała i mimowolnie zadrżała, czując muśnięcie
chłodnego oddechu na policzkach. – To trochę mnie martwi… A gdybyś
popytała, pewnie usłyszałabyś, że całkiem zgłupiałaś, jeśli z takim uporem
chcesz zbliżyć się do mnie.
– To
znaczy, że byłbyś w stanie mnie skrzywdzić?
Uniósł
brwi, kolejny raz wprawiony w konsternację samym tylko pytaniem.
–
Oczywiście, że nie – obruszył się. – Nie świadomie, bo w przypadku wampira
nigdy nie można być niczego pewnym. Pachniesz tak słodko… – Zacisnął usta,
uświadamiając sobie, że powiedział za dużo. – Problem w tym, że nie
wszyscy to rozumieją.
Była w stanie
sobie to wyobrazić, zwłaszcza po rozmowie z Carlisle’m, który wyraźnie nie
podzielał jej opinii o L. Zauważyła, że większość podchodziła do niego z wyraźną
rezerwą, ale jakie to tak naprawdę miało znaczenie? Chyba liczyło się przede
wszystkim to, że sama czuła się przy wampirze dobrze. Dlaczego miałaby patrzeć
na niego przez pryzmat czyichkolwiek opinii, skoro była w stanie
doświadczać samodzielnie i na tej podstawie wyciągnąć własne wnioski? Nie
była głupia, a jedynie skołowana i zagubiona, to jednak nie znaczyło,
że nawet w najprostszych kwestiach potrzebowała kogoś, kto mógłby
prowadzić ją za rączkę.
– Ja
rozumiem – oznajmiła z przekonaniem. – To nie znaczy, że nie chciałabym
się z nimi spotykać… Chciałabym. Z Eleną i Joce… Zresztą wszyscy
są mili. – Wysiliła się na blady uśmiech. – Ale za każdym razem to na ciebie
czekam, tak? Nie wiem dlaczego, ale…
Urwała,
mając wrażenie, że zaczyna się pogrążać. W zasadzie sama nie była pewna,
jak czuła się w tamtej chwili, świadoma co najwyżej tego, że palą ją
policzki – czy to za sprawą mrozu i jego lodowatych dłoni, czy czegoś
innego. Tym razem nie była w stanie odwrócić głowy, tym bardziej, że wciąż
ją trzymał, dopiero po kilku kolejnych sekundach odsuwając się. Spojrzała na
niego zaskoczona, po czym ruszyła przed siebie, kiedy bez słowa podjął
przerwany spacer, tym bardziej, że nie chciała przypadkiem się zgubić.
– Jak
wspomniałem, muszę się zastanowić… Zresztą to mogłoby być troszeczkę
problematyczne, bo w tym mieszkaniu nie bywam tylko ja – powiedział ze
spokojem.
Potrzebowała
dłuższej chwili, żeby zastanowić się nad sensem jego słów i wyciągnąć jakiekolwiek
wnioski. Z wrażenia omal się nie przewróciła, dziwnie oszołomiona i sama
niepewna, jak powinna interpretować to, co powiedział. Miała przez to rozumieć,
że nie mieszkał sam albo…?
– Kto…? –
wyrwało jej się.
Nie dokończyła
pytania, to zresztą wydawało się zbędne – jej ton i spojrzenie, którym
obdarował ją Lawrence, wydawały się mówić same za siebie. Jakby tego było mało,
znowu go zaskoczyła, choć tym razem najwyraźniej w innym sensie, skoro w odpowiedzi
kąciki ust wampira powędrowały ku górze.
– Nie
miałaś jeszcze przyjemności poznać Sage’a – powiedział w końcu, a ona
wypuściła powietrze ze świstem, wciąż jeszcze spięta i niepewna tego, jak
powinna rozumieć zaistniałą sytuację.
– Sage? –
powtórzyła z niedowierzaniem. – Mieszkasz z facetem? Znaczy… czy jest
coś, o czym nie wiem? – dodała, przez krótką chwilę sama niepewna tego czy
się śmiać, czy może płakać.
– Cokolwiek
w tej chwili chodzi ci po głowie, wycofaj się. – Rzucił jej bliżej
nieokreślone spojrzenie. – W mieszkaniu obaj bywamy tak rzadko, że to i tak
nie ma znaczenia. W zasadzie Elena i Rafael właściwie przejęli je dla
siebie, niemniej…
– Kim jest
Sage? – nie dawała za wygraną.
Lawrence
wzniósł oczy ku niebu w niemej prośbie o cierpliwość. Pomyślała, że
to całkiem zabawne, choć zarazem irytowało ją, że z takim uporem unikał
udzielenia jej natychmiastowej odpowiedzi.
– Kimś, kto
mnie przemienił… Choć i to bardziej skomplikowane – stwierdził w końcu,
ostrożnie dobierając słowa. – W zasadzie to dłuższa historia.
– Mamy czas
– zauważyła przytomnie. – Czy tam, gdzie mnie bierzesz, można rozmawiać?
Wampir
zacisnął usta, wyraźnie rozdrażniony kierunkiem, który przybrała rozmowa. Tak
przynajmniej pomyślała w pierwszym odruchu, zanim na powrót chwycił ją za
rękę. Jego dotyk miał w sobie coś kojącego, co jedynie utwierdziło
Beatrycze w przekonaniu, że jak najbardziej mogła naciskać na rozmowę – i że
L. nie miał w związku z tym aż takich pretensji, jak mogłaby tego
oczekiwać.
– Kilka
razy pytałaś mnie o Miasto Nocy, więc możemy się tam przejść… Chyba, że
wolisz wracać do domu – dodał pośpiesznie, a po jego tonie poznała, że
wyjątkowo nie miałby nic przeciwko, gdyby na to przystała. – Jest zimno, więc…
– Mnie jest
dobrze. – Uśmiechnęła się słodko, lekko przekrzywiając głowę. – Poza tym skoro
już jest mowa o wyjeździe do Seattle, to kiedy miałaby obejrzeć miasto?
Jestem go ciekawa.
Westchnął,
ale tym razem nie próbował protestować. Usłyszała jedynie, że mruknął coś, co
zabrzmiało jak „Zapomniałem, jaka bywa uparta”, ale i to zdecydowała się zignorować,
nie chcąc dodatkowo psuć żadnemu z nich humoru. Wystarczyło, że sama
zdawała sobie sprawę z tego, jak wiele zapomniała; ta jedna kwestia
dręczyła ją niemalże na każdym możliwym kroku, więc dodatkowe szukanie
odpowiedzi na pytania, które tymczasowo nie były takie ważne, wydawało się
pozbawione sensu.
Więcej nie
rozmawiali, ale nie czuła się z tego powodu źle. Początkowo skupiała się
przede wszystkim na podążaniu przed siebie, obojętna na zalegający ze
wszystkich stron śnieg. Wiedziała, że jako człowiek poruszała się o wiele
wolniej, w porównaniu do prędkości, którą swobodnie mógłby rozwinąć wampir,
ale Lawrence nie wydawał się poirytowany koniecznością dostosowania się do jej
tempa. W zasadzie robił to od samego początku, po prostu się dopasowując,
co mimo wszystko musiała uznać za bardzo miłe, tym bardziej, że wiele
ułatwiało.
Mimowolnie
spięła się, kiedy las w końcu ustąpił na rzecz pierwszych zabudowań.
Miasteczko na pierwszy rzut oka wydawało się opustoszałe i ciche, co
wydało się Beatrycze niepokojące. Było coś takiego w układzie domu,
wąskich uliczkach i licznych skrętach, co sprawiało, że czuła się naprawdę
dziwnie. Co więcej, kiedy przyjrzała się dokładniej, przekonała się, że
rozstawione co kawałek latarnie znajdowały się w odległościach
wystarczająco dużych, by nocą z całą pewnością nie być w stanie
właściwie oświetlić całej ulicy. Być może to pozostawało wyłącznie jej
wrażeniem, ale była gotowa przysiąc, że spacerując po zmroku po Mieście Nocy,
bardzo szybko można było się zgubić i wpakować w kłopoty – oczywiście
pod warunkiem, że nie było się nieśmiertelnym, choć i to nie musiało
stanowić reguły.
– W porządku?
– usłyszała, więc wzruszyła ramionami. Sama nie miała pewności, co takiego
powinna mu odpowiedzieć, nie wspominając o tym, że okolica wciąż wzbudzała
w niej wątpliwości. – W centrum zawsze jest większy ruch… Zresztą tam
zmierzamy. Jest takie jedno miejsce, który wszyscy uważają za względnie
bezpieczne – wyjaśnił jakby od niechcenia. Spojrzała na niego z powątpiewaniem,
wciąż nieprzekonana. – Przy mnie nic ci się nie stanie.
– Wiem o tym
– stwierdziła z przekonaniem, bo ta jedna kwestia pozostawała dla niej aż
nazbyt oczywista. – Po prostu… mam wrażenie, że coś jest nie tak. Londyn nie
był taki cichy – wyjaśniła, a L. uśmiechnął się w nieco gorzki
sposób.
– Ponieważ
Londyn istnieje z myślą o ludziach – oznajmił tonem, który z miejsca
przyprawił ją o dreszcze.
Chyba
wolała nie wiedzieć, co tak naprawdę kryło się za jego słowami. Już i tak
aż nazbyt jasno dał jej do zrozumienia, że Miasto Nocy mogło okazać się
niebezpieczne, zwłaszcza dla człowieka. Była na to przygotowana, więc teoretycznie
przyjście do tego miejsca nie powinno aż tak dziwić, ale to wcale nie było
takie proste. Problem polegał na tym, że słowa pozostawały słowami, nabierając
mocy dopiero z chwilą, w której przekonała się, że jak najbardziej
miały związek z rzeczywistością – i że istniało dość powodów, żeby
jednak zaczęła się niepokoić.
Cóż, w porównaniu
do tych, którzy ją otaczali, była krucha i podatna na zranienia. Nawet
Jocelyne wydawała się być na lepszej pozycji, mimo wszystko nieśmiertelna i uzdolniona,
a przynajmniej takie przekonanie zdążyła wyrobić się Beatrycze. Jeśli do
tej pory czuła się względnie swobodnie w miejscu, które wydawało się
całkowicie nieprzychylne ludziom, to tylko i wyłącznie dlatego, że
Lawrence i Cullenowie o to zadbali. Pomyślała, że to przerażające,
tak jak i myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby znalazła się
tutaj przypadkiem, nie dysponując żadnymi znajomościami. Może niekoniecznie w dzień,
ale po zachodzie słońca… Cóż, jak najbardziej.
– Chodź i trzymaj
się blisko mnie, w porządku? – usłyszała nieco spięty głos swojego
towarzysza. – Wolałbym później nie musieć cię szukać, tym bardziej, że mamy
kawałeczek do przejścia. Do centrum tędy – dodał, a Beatrycze nie
pozostawało nic innego, jak ruszyć za nią i spróbować dotrzymać swojemu
towarzyszowi kroku.
Dokądkolwiek
ją zabierał, podejrzewała, że jak najbardziej miała być tam bezpieczna. Problem
polegał raczej na tym, co mogłoby się stać, gdyby któregoś dnia została sama, a Lawrence
więcej się nie pojawił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz