3 stycznia 2017

Pięćdziesiąt siedem

Lawrence

Miał wrażenie, że coś zepsuł – i to najdelikatniej rzecz ujmując. Być może powinien odpuścić z chwilą, w której zauważył, że Jocelyne zaczyna wpadać w panikę. To wydawało się dość oczywiste, a on spodziewał się takiej reakcji, uparcie powstrzymując się przed wcześniejszym wspomnieniem o tym, gdzie i dlaczego zamierzał ją zabrać. Nie miał planu, opierając się przede wszystkim na przeczuciu i nadziei na to, że wzmianki, które udało mu się znaleźć na temat nekromantów, okażą się choć trochę zgodne z prawdą. Tak czy inaczej, jeśli Beatrycze gdzieś była, dziewczyna miała największą szansę zobaczyć ją właśnie tutaj, a przynajmniej do tego próbował się przekonać.
Długo wahał się nad sensem tej decyzji. Podejrzewał, że tym razem naprawdę ktoś miał spróbować go zabić za sam pomysł zabrania Jocelyne ze sobą, ale podobnie jak wcześniej, również tym razem odsunął to na dalszy plan, uznając za coś, co tak naprawdę nie miało znaczenia. To nie było ważne, przynajmniej teoretycznie, skoro już byli w tym cholernym Londynie, a on upierał się gonić za czymś, co równie dobrze mogło okazać się pozbawionym głębszego znaczenia snem. W gruncie rzeczy robił to właściwie od zawsze, zwłaszcza odkąd stał się wampirem, tym samym odkrywając nowe możliwości, płynące z przypadkiem uzyskanej nieśmiertelności. Choć to wydawało się dość paradoksalne, że ktoś, kto w wieku ciemnoty ganiał za wampirami, próbując przynieść im zgubę, ostatecznie zaczął doceniać perspektywy, które dawała długowieczność, ale to też nie miało dla Lawrence’a znaczenia. Od zawsze liczyła się Beatrycze, a teraz dostrzegał w tym więcej sensu, aniżeli przez te wszystkie lata, kiedy gonił za czymś, co równie dobrze mogło zwieść go na manowce.
Cały ten czas chodziło tylko o jedno – o marzenie, które brzmiało jak bełkot i które wydawało się nie mieć sensu. Etap z telepatami i Zespołem Uderzeniowym, współpraca z Aquą, aż w końcu stanięcie u boku samej Isobel… Nie chciał tego przed sobą przyznać, ale wciąż szukał – z tym, że jakimś cudem wciąż udawało mu się zachować granice, których nie przekraczał. Tak przynajmniej sądził, bo gdyby było inaczej, nawet słowem nie zająknąłby się, kiedy pewna kretynka blisko wiek wcześniej porwała się na zabijanie dzieci.
Ona nie wybaczyłaby mu, gdyby postąpił inaczej.
Teraz był tutaj, na dodatek z jedyną osobą, która miała z Trycze jakikolwiek kontakt. Spodziewał się naprawdę wielu rzeczy, a jednak wyczekiwana odpowiedź przyszła w najmniej spodziewanym momencie, w postaci drobnej, jasnowłosej dziewczyny o błękitnych oczach – jednej z dziewcząt, które jego syn uznawał za rodzinę. Co więcej, sama Joce wydawała się chętna pomóc, choć żadne z nich tak naprawdę nie wiedziało, co czego tak naprawdę dążyli. To wciąż wydawało się gonitwą za snem, ale tym razem o wiele bardziej rzeczywistym, choć z równym powodzeniem mógł właśnie próbować znaleźć usprawiedliwienie na kolejne szaleństwo, na które w przypływie emocji przystał. Jak jednak mógł się zachować, kiedy zdążył już się przekonać, że ta dziewczyna naprawdę widziała umarłych, a sama Beatrycze znalazła sposób, żeby do niego przemówić…?
Ta jedna kwestia nie dawała mu spokoju, a spoglądanie na szczęśliwą, wciąż żywą Elenę dodatkowo te uczucia potęgowało. Jakby tego było mało, to teraz, kiedy nareszcie rozumiał zarówno zachowanie żony, jak i sens tej cholernej piosenki, tym bardziej nie potrafił sobie odpuścić. Nie, skoro wszystko w nim aż krzyczało, że ona może go potrzebować; chyba od zawsze to wiedział, ale dopiero teraz miał pewność i coś, co od biedy mógł uznać za wskazówkę co do tego, że kierunek, który obrał, był właściwy. Tak przynajmniej sądził, woląc udawać, że wszystko naprawdę składa się w jedną całość, mając wielką szansę powodzenia.
Wszystko było porażająco wręcz proste do chwili, w której Jocelyne nie zrozumiała dokąd ją przywiózł. Jasne, spodziewał się, że nie będzie zachwycona widokiem cmentarza, ale na pewno nie sądził, że to miejsce wpłynie na dziewczynę aż tak źle. Pomyślał, że może jednak popełnił błąd, nie rozmawiając z nią wcześniej i nie dając Joce okazji na przyzwyczajenie się do myśli o przyjeździe tutaj, ale teraz było już za późno na jakiekolwiek wątpliwości. Mógł co najwyżej próbować ją uspokoić i szukać sensownych argumentów, podświadomie czując, że jej panika miała swoje podłoże. Sam był w stanie co najwyżej zgadywać, jak taka drobna istota czuła się w obecnej sytuacji, musząc mierzyć z czymś, co dla kogoś tak delikatnego bez wątpienia pozostawało przerażające. Sensowne wydawało się, że na cmentarzu dusz będzie więcej – i że to mogłoby małą Licavoli przerażać, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że dziewczyna na swój sposób nadal była dzieckiem. Czuł to, poza tym sam tak na nią spoglądał – jak na kogoś o wiele bardziej kruchego od jego księżniczki czy zdolnej wydrapać komuś oczy Eleny.
Cokolwiek jednak nie miałoby miejsca, zdecydowanie nie spodziewał się dodatkowych komplikacji. Nie był szczególnie zaskoczony, kiedy Jocelyne zaczęła rozmawiać z kimś kogo nie widział, tym bardziej, że wyraźnie się uspokoiła, ale to wcale nie poprawiło mu nastroju. Co więcej, szybko nabrał przekonania, że tajemnicza Within, do której zwracała się Joce, wcale nie była tak niewinna i bezpieczna jak chociażby dusza, która towarzyszyła dziewczyna podczas ich spotkania w świątyni. Nie miał pojęcia, skąd to wie, ale instynkt robił swoje – a w tamtej chwili wszystko podpowiadało mu, że najrozsądniej byłoby wziąć młodą wpół, wpakować do samochodu i wycofać się, niezależnie od możliwych konsekwencji. Zdążył nauczyć się ufać tej cząstce siebie, tym bardziej, że przeczucia wielokrotnie ratowały jego i jemu podobnych, a jednak tym razem…
Cholera, był egoistą, ale przecież wiedział o tym od zawsze. To też zadecydowało, że biernie obserwował, jak Jocelyne wydaje się brać swoją niewidzialną towarzyszkę za rękę i już bez cienia strachu wchodzi na cmentarz. Skłamałby, gdyby stwierdził, że taki obrót spraw – choć dla postronnego obserwatora na swój sposób przerażający – nie był mu na rękę. Wręcz przeciwnie, choć i tego nie powiedział na głos, ostatecznie decydują się podążyć za poruszająca się prawie jak w transie dziewczyną. W pierwszym odruchu chciał się odezwać, tym bardziej, że w przeciwieństwie do małej Licavoli wiedział, gdzie powinni się udać, ale zrezygnował, widząc, że Joce kieruje się w jak najbardziej odpowiednią stronę. Z czasem dotarło do niego, że to, co ją prowadziło, musiało doskonale wiedzieć, co było ich celem, ale nie miał pojęcia czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie. W gruncie rzeczy chyba wolał nigdy nie poznać odpowiedzi na to pytanie, w zamian udając, że to i tak nie ma większego znaczenia – nie dla niego, przynamniej tak długo, jak wszystko układało się po jego myśli.
Zawahał się, kiedy Jocelyne podeszła do właściwego grobu. Już z odległości wiedział, że to to miejsce, choć nie przypominał sobie, kiedy ostatnim razem odwiedzał ten cmentarz. Wbrew pozorom pojawiał się tu rzadko, nie tyle przez wzgląd na odległość, ale zwykłe tchórzostwo, tym bardziej, że wystarczyła jedna wizyta, żeby skutecznie wytrącić wampira z równowagi. Uparcie odsuwał od siebie wspomnienia, trzymając je na dystans, by zaoszczędzić sobie emocji, które w tym wypadku mogły prowadzić tylko do jednego – do słabości, której tak bardzo chciał uniknąć. Tak czy inaczej, miał swoje powody, zresztą wszystko i tak sprowadzało się do tego, o czym powiedział o Jocelyne: odpowiednia suma pieniędzy rozwiązywała wszelakie problemy, nie wymagając jego regularnej obecności.
Odrzucił od siebie niechciane myśli, w zamian całym sobą koncentrując się na stojącej przed grobem dziewczynie. Wydawała się nienaturalnie wręcz spokojna, nieco nieprzytomnie wpatrując się w napis na płycie. Zawahał się, po raz kolejny mając wrażenie, że coś jest nie tak i może jednak powinien ją stąd zabrać. To było niepokojące, przynajmniej z jego perspektywy, choć zdecydowanie nie należał do osób, które martwiły się bez przyczyny. W tamtej chwili jak najbardziej odczuwał niepokój, a to bez wątpienia o czymś świadczyło, tym bardziej, że niemalże na każdym kroku towarzyszyło mu poczucie, że coś jest nie tak. Nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, w czym leżał problem, ale nie zmieniało to faktu, że czuł się zaniepokojony – tym miejsce, zachowaniem Jocelyne i… obecnością czegoś, co bez wątpienia tu było, a czego nie był w stanie zobaczyć.
Instynktownie napiął mięśnie, coraz bardziej niespokojny. Poczucie bycia obserwowanym nie opuszczało go już od dłuższego czasu, wręcz przybierając na sile, kiedy próbował je ignorować. Nawet powietrze wydawało się inne – dziwnie nieruchome i jakby naelektryzowane, choć to wydawało się pozbawione sensu. Z równym powodzeniem mógł być jednak przewrażliwiony, ale mimo wszystko…
A potem coś istotnego przykuło jego uwagę i to wystarczyło, żeby wszelakie dotychczasowe przemyślenia zeszły na dalszy plan.
Początkowo przypominało to cień, który krążył wokół Jocelyne, raz po raz muskając ramiona lekko drżącej dziewczyny. Potrzebował dłuższej chwili, żeby w tym dziwnym zjawisku doszukać się ludzkiej sylwetki – przynajmniej teoretycznie, bo towarzyszka małej Licavoli zdecydowanie nie była człowiekiem. Przesunął się do przodu, bliski tego, żeby spróbować zareagować, ale powstrzymało go przenikliwe spojrzenie tajemniczej istoty. Sam nie był pewien, w którym momencie kształty nieznajomej – najpewniej wspomnianej Within, choć nie miał pewności – stały się wyraźniejsze, a ona dosłownie zmaterializowała się na jego oczach: ciemnowłosa piękność o niepokojących, srebrzystych wręcz oczach. Mniej więcej w tamtej chwili zapragnął uderzyć głową w jeden z pobliskich, solidnych nagrobków, porażony własną głupotą, a już zwłaszcza tym, że mógłby wcześniej nie wyczuć obecności demona. Stojąc u boku Isobel widział ich tak wiele i w tak różnych postaciach, że zignorowanie ewentualnego zagrożenia akurat teraz…
– Ech… – Kobieta zacisnęła usta, po czym rzuciła mu niemalże poirytowane spojrzenie. – Powiedz mu, że się znamy, co Joce? Albo będę musiała zainterweniować, żeby nam nie przeszkadzał – dodała, a Lawrence warknął cicho. Czy ona właśnie mu groziła?
– Przestań… Within, proszę – jęknęła Jocelyne. Potrząsnęła głową, po czym posłała mu zaskakująco przytomne, bardziej zdecydowane niż kiedykolwiek wcześniej. – Ona mówi prawdę. I chyba chce pomóc.
Mniej więcej w tamtej chwili L. zapragnął roześmiać się w nieco histeryczny sposób. A sądził, że to on bywa zdesperowany!
– Pomóc? – powtórzył z rezerwą. – Słyszysz samą siebie? Dla twojej wiadomości, to jest demon, więc…
– Dziękujemy, panie Oczywistość! – zadrwiła Within. – Biedne dziecko nie zorientowałoby się bez twoich złotych rad. Czy teraz możesz w końcu się zamknąć? Naprawdę się nudzę, więc jeśli mnie tutaj nie chcecie… – zaczęła, ale Jocelyne nie pozwoliła jej dokończyć, pośpiesznie odwracając się ku swojej towarzyszce i pośpiesznie chwytając ją za rękę.
– Nie idź! – rzuciła niemalże błagalnym tonem, niespokojnie rozglądając się dookoła. – Ja… Within, proszę.
O dziwo, na ustach demony pojawił się niemalże łagodny uśmiech.
– Wybrała – zauważyła ze spokojem.
Lawrence z niedowierzaniem potrząsnął głową, sam niepewny, czego właściwie doświadczał. Jedno było pewne – bratanie się z demonami nigdy nie prowadziło do niczego dobrego, ale najwyraźniej Jocelyne miała inne podejście. Cóż, po Elenie teoretycznie nie powinno go to dziwić, ale…
– Dlaczego?
Odpowiedziały mu pozbawiony wesołości śmiech i cisza, która nastąpiła zaraz po nim. Within spojrzała na niego w niemalże figlarny sposób, najwyraźniej świetnie się bawiąc, czego bynajmniej nie dało powiedzieć się po nim. Cóż, mógł to przewidzieć, zwłaszcza mając do czynienia z demonem, ale efekt i tak okazał się irytujący. W efekcie sam nie był pewien, jak powinien się zachować, a tym bardziej w jaki sposób postępować względem nie tylko samej Within, ale tym bardziej tkwiącej u boku nieśmiertelnej Jocelyne.
– W porządku, malutka. – Kobieta westchnęła, po czym chwyciła nekromantkę za obie dłonie. – Poprowadzę cię, choć to nigdy nie powinno być moje zadanie – stwierdziła, a Joce rzuciła jej niemalże spanikowane spojrzenie.
– Poprowadzisz w czym? – zaniepokoiła się.
Within tylko potrząsnęła głową, po czym nachyliła się w taki sposób, by móc zacząć szeptać zaskoczonej dziewczynie wprost do ucha:
Po prostu mi zaufaj.
Jej głos się zmienił, zresztą tak jak i sposób wypowiadania słów – nagle śpiewny, melodyjny i… zdecydowanie niezwiązany z angielskim, co jednak nie powstrzymało Lawrence’a przed zrozumieniem przekazu. Niepokój, który już i tak odczuwał, w ułamku sekundy przybrał na sile, kiedy rozpoznał język pierwotnych i sztuczki, które w swoich przemówieniach stosowała Isobel. Jakiekolwiek porównanie z królową wampirów zdecydowanie nie poprawiało sytuacji Within, a tym bardziej nie sprawiało, że kobieta choć trochę lepiej mogłaby wypaść w jego oczach. W zasadzie efekt był całkowicie odwrotny, nim jednak zdążył zastanowić się nad tym, co to oznacza, nagle zmieniło się wszystko.
Zaczęło się od tego, że poczuł krew – świeżą, słodką i jak najbardziej nęcącą. Potrzebował kilku następnych sekund, żeby zrozumieć, co takiego było jej źródłem, choć odpowiedź wcale nie była aż taka trudna, skoro dosłownie chwilę później usłyszał jęk Jocelyne. Dziewczyna wyprostowała się niczym struna, rozszerzonymi do granic możliwości, błękitnymi oczami wpatrując we wciąż zaciskające na jej dłoniach palce – a zwłaszcza długie, ostre paznokcie Within, które nagle wbiły się w dotychczas gładką skórę.
– Co…? – zaczęła, ale demonica tylko potrząsnęła głową.
– Cii… Przeraża cię odrobina bólu? – rzuciła niemalże kpiarskim tonem. – Szybko przyzwyczaj się do zasad, którymi rządzi się nasz świat, bo inaczej on ostatecznie cię pochłonie. Wybranka śmierci nie powinna bać się jej przymiotów – stwierdziła z powagą Within, przez krótką chwilę nie odrywając wzroku od nieco oszołomionej twarzy dziewczyny. – Gdybym chciała twojej śmierci, nie wyszłabyś żywa z tamtego ośrodka, maleńka.
Nie dodała niczego więcej, w zamian dosłownie luzując uścisk, którym dotychczas otaczała Jocelyne. Dziewczyna zachwiała się lekko, po czym z wolna osunęła na kolana, to jednak nie wyglądało tak, jakby upadła – raczej posłusznie uklękła, być może nie ufając swojemu ciału na tyle, żeby utrzymać się w pionie. Oddychała szybko i płyto, przez kilka następnych sekund wydając się mieć problem z tym, żeby złapać oddech. Jej spojrzenie na powrót spoczęło na grobie Beatrycze, ale tym razem oczy wydawały się zamglone, zupełnie jakby duchem była zupełnie gdzie indziej. W tamtej chwili ostatecznie doszedł do wniosku, że powinien zainterweniować, ale – co wytrąciło go z równowago bardziej, aniżeli cokolwiek innego – w oszołomieniu przekonał się, że nie jest w stanie się ruszyć.
Cokolwiek zrobiła Within, miała Jocelyne do dyspozycji pod każdym względem.
Demonica uśmiechnęła się słodko, po czym przykucnęła naprzeciwko dziewczyny – tak, że ich twarze znalazły się na jednym poziomie. Spojrzała na krew na palcach, po czym zerknęła na wciąż broczące rany na dłoniach Joce, niemalże z czułością przesuwając po jednej z nich palcem.
– Sprawiasz, że czuję się żywa… – wymruczała, uśmiechając się mimowolnie. – Tak to działa, malutka, chociaż nigdy dotąd nie spotkałam kogoś aż tak silnego. Mogłabyś się z nim równać, wiesz? Z tym, który mnie uwięził… – Nieśmiertelna zamilkła, po czym zacisnęła usta. Przez jej twarz przemknął cień, ale prawie natychmiast zdołała na powrót nad sobą zapanować. – Jesteś niczym most pomiędzy dwoma światami. Gdybym była naprawdę okropna, czerpałabym teraz z ciebie tak długo, jak uznałabym to za właściwe… Ale wiesz, na szczęście ja tego nie potrzebuję. – Roześmiała się w melodyjny, niepokojący sposób. – Poprowadzę cię, ponieważ bliżej mi do świata, który jest ci obcy. Za jakiś czas być może będziesz w stanie dotrzeć tam sama, ale teraz… Och, jak długo się boisz, to zbyt niebezpieczne. Uważaj komu ufasz, malutka, bo za którymś razem trafisz do miejsca, z którego nie będzie ucieczki.
Być może miała do powiedzenia coś jeszcze, ale ostatecznie zachowała to dla siebie, tym bardziej, że Jocelyne nagle zachwiała się, nie osuwając się na ziemię tylko dzięki uściskowi trzymającej ją kobiety. Oczy jak na zawołanie uciekły jej w tył głowy, ale nawet wtedy nie upadła, jakimś cudem wciąż balansując w pionie. Within po prostu przy niej siedziała, uśmiechając się i koncentrując na czymś, czego Lawrence mógł co najwyżej się domyślać. Nie ufał tej kobiecie nawet w najmniejszym stopniu, ale to już i tak nie miało znaczenia – nie, skoro wszystko zabrnęło aż tak daleko.
A to wciąż nie był koniec.
Wszystko mogło trwać zaledwie kilka sekund albo całą wieczność – cokolwiek się nie wydarzyło, on i tak nie byłby w stanie zauważyć różnicy. Wiedział jedynie, że w którymś momencie Jocelyne wydała z siebie cichy okrzyk, a potem jednak zemdlała, najzwyczajniej w świecie lądując na zamarzniętej trawie pomiędzy nagrobkami. Within zniknęła równie nagle, co wcześniej się pojawiła, zostawiając dziewczynę samą, ale i o to nie potrafił mieć pretensje, wręcz czując ulgę na myśl o tym, że może w końcu będzie w stanie do niej podejść. Jeśli tej małej coś się stanie, jak nic jestem martwy, pomyślał, ale nawet to wydawało się być gdzieś na dalszym planie, pozbawione większego znaczenia. W gruncie rzeczy wszystko wydawało się dochodzić do niego jakby z oddali, przytłumione i pozbawione większego znaczenia.
Wciąż o tym myślał, bezskutecznie próbując zadecydować, co takiego powinien zrobić. Udało mu się przesunąć naprzód, nim jednak zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, wszystko kolejny raz przybrało zupełnie inny kierunek, aniżeli mógłby tego oczekiwać. Później w zasadzie nie był w stanie stwierdzić, skąd wzięła się olśniewająca wręcz jasność, która nagle rozproszyła dotychczas królujące na cmentarzu ciemności. Instynktownie osłonił aż nazbyt wrażliwe oczy ramieniem, po czym cofnął się o krok, przez krótką chwilę zdolny myśleć wyłącznie o tym, żeby nic złego nie spotkało znajdującej się w samym centrum rozbłysku Jocelyne.
Co do cholery…?, przeszło mu przez myśl, ale nie miał okazji dokończyć.
Gdzieś w jasności, pomimo oszołomienia, wydało mu się, że widzi drobną postać.
Beatrycze
Chodź…
Ktoś ją wołał – była tego pewna. Już kiedyś słyszała ten głos, na krótko przed tym, jak panujące dookoła ciemności rozjaśnił rozbłysk światła. Wtedy widziała je zaledwie przez chwilę, a później długo nie mogła dojść do siebie, gotowa przysiąc, że to coś bardzo ważnego. Osoba, która ją nawoływała, również była dla niej ważna, choć Beatrycze już dawno zwątpiła w to, czy w tym świecie istniało cokolwiek prócz niej oraz wszechogarniającej ciemności.
Teraz głos wrócił – przyjemny dla ucha, melodyjny i dziewczęcy. Na pewno go znała, a jednak za żadne skarby nie była w stanie przypomnieć sobie do kogo należał. Wiedziała jedynie, że powinna mu odpowiedzieć, ale również do tego nie była zdolna. Jaki to miało sens, skoro nie tak dawno krzyczała w ciemnościach, świadoma tego, że i tak nie wydaje z siebie dźwięku? Ten głos również miał za chwile zniknąć, tak jak i za pierwszym razem, pozostawiając po sobie jeszcze silniejsze poczucie pustki i rozczarowania.
Beatrycze…
Tak miała na imię. Chyba. To jedno wciąż pamiętała, choć i własne imię stopniowo zaczynało być obce.
Tak sądziła.
Beatrycze… Beatrycze, proszę…
Poszczególne słowa wydawały się nie mieć znaczenia. Rozumiała zaledwie pojedyncze, te najbardziej kluczowe. Chciała się ich uczepić, podążać za nimi aż do ich właścicielki – czegokolwiek, co mogłoby stanowić przedłużenie ciemności.
On będzie zły. Wiedziała, że jeśli to zrobi – jeśli się odważy – spotka się z jeszcze bardziej porażającym, silniejszym gniewem, ale… czy to było aż takie złe? Wszystko wydawało się lepsze, jeśli tylko mogłaby stąd uciec, ale…
Beatrycze…
Tutaj, pomyślała. Niepewne słowa wysłane w pustkę – kruche, pozbawione znaczenia, a przynajmniej tak odebrała je w pierwszej chwili. Jestem… tutaj…
Wydało jej się, że coś widzi – łagodny rozbłysk światła, jakże podobny do tego, którego już raz doświadczyła. Tym razem przybrał na sile, wydając się narastać i utrzymywać o wiele dłużej, niż za pierwszym razem. Co więcej, przybliżał się, a może to ona jakimś cudem znalazła w sobie dość siły, żeby przemieścić się, stopniowo przesuwając ku temu, co dawało jej nadzieję.
Gdyby tylko zdążyła uchwycić się go, zanim ostatecznie zniknie…
To będzie miało swoje konsekwencje… Wiesz to?, rozległo się w jej głowie, ale tym razem nie potrafiła stwierdzić do kogo należał nowy, również kobiecy głos.
Zanim zdążyła się zastanowić, wszystko zniknęło, a ją otoczyła wszechogarniająca jasność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa