
Lawrence
Miał wrażenie, że coś zepsuł –
i to najdelikatniej rzecz ujmując. Być może powinien odpuścić z chwilą,
w której zauważył, że Jocelyne zaczyna wpadać w panikę. To wydawało
się dość oczywiste, a on spodziewał się takiej reakcji, uparcie
powstrzymując się przed wcześniejszym wspomnieniem o tym, gdzie i dlaczego
zamierzał ją zabrać. Nie miał planu, opierając się przede wszystkim na
przeczuciu i nadziei na to, że wzmianki, które udało mu się znaleźć na
temat nekromantów, okażą się choć trochę zgodne z prawdą. Tak czy inaczej,
jeśli Beatrycze gdzieś była, dziewczyna miała największą szansę zobaczyć ją
właśnie tutaj, a przynajmniej do tego próbował się przekonać.
Długo wahał
się nad sensem tej decyzji. Podejrzewał, że tym razem naprawdę ktoś miał
spróbować go zabić za sam pomysł zabrania Jocelyne ze sobą, ale podobnie jak
wcześniej, również tym razem odsunął to na dalszy plan, uznając za coś, co tak
naprawdę nie miało znaczenia. To nie było ważne, przynajmniej teoretycznie,
skoro już byli w tym cholernym Londynie, a on upierał się gonić za
czymś, co równie dobrze mogło okazać się pozbawionym głębszego znaczenia snem. W gruncie
rzeczy robił to właściwie od zawsze, zwłaszcza odkąd stał się wampirem, tym
samym odkrywając nowe możliwości, płynące z przypadkiem uzyskanej
nieśmiertelności. Choć to wydawało się dość paradoksalne, że ktoś, kto w wieku
ciemnoty ganiał za wampirami, próbując przynieść im zgubę, ostatecznie zaczął
doceniać perspektywy, które dawała długowieczność, ale to też nie miało dla
Lawrence’a znaczenia. Od zawsze liczyła się Beatrycze, a teraz dostrzegał w tym
więcej sensu, aniżeli przez te wszystkie lata, kiedy gonił za czymś, co równie
dobrze mogło zwieść go na manowce.
Cały ten
czas chodziło tylko o jedno – o marzenie, które brzmiało jak bełkot i które
wydawało się nie mieć sensu. Etap z telepatami i Zespołem
Uderzeniowym, współpraca z Aquą, aż w końcu stanięcie u boku
samej Isobel… Nie chciał tego przed sobą przyznać, ale wciąż szukał – z tym,
że jakimś cudem wciąż udawało mu się zachować granice, których nie przekraczał.
Tak przynajmniej sądził, bo gdyby było inaczej, nawet słowem nie zająknąłby
się, kiedy pewna kretynka blisko wiek wcześniej porwała się na zabijanie
dzieci.
Ona nie
wybaczyłaby mu, gdyby postąpił inaczej.
Teraz był
tutaj, na dodatek z jedyną osobą, która miała z Trycze jakikolwiek
kontakt. Spodziewał się naprawdę wielu rzeczy, a jednak wyczekiwana
odpowiedź przyszła w najmniej spodziewanym momencie, w postaci
drobnej, jasnowłosej dziewczyny o błękitnych oczach – jednej z dziewcząt,
które jego syn uznawał za rodzinę. Co więcej, sama Joce wydawała się chętna
pomóc, choć żadne z nich tak naprawdę nie wiedziało, co czego tak naprawdę
dążyli. To wciąż wydawało się gonitwą za snem, ale tym razem o wiele
bardziej rzeczywistym, choć z równym powodzeniem mógł właśnie próbować znaleźć
usprawiedliwienie na kolejne szaleństwo, na które w przypływie emocji
przystał. Jak jednak mógł się zachować, kiedy zdążył już się przekonać, że ta
dziewczyna naprawdę widziała umarłych, a sama Beatrycze znalazła sposób,
żeby do niego przemówić…?
Ta jedna
kwestia nie dawała mu spokoju, a spoglądanie na szczęśliwą, wciąż żywą
Elenę dodatkowo te uczucia potęgowało. Jakby tego było mało, to teraz, kiedy
nareszcie rozumiał zarówno zachowanie żony, jak i sens tej cholernej
piosenki, tym bardziej nie potrafił sobie odpuścić. Nie, skoro wszystko w nim
aż krzyczało, że ona może go potrzebować; chyba od zawsze to wiedział, ale
dopiero teraz miał pewność i coś, co od biedy mógł uznać za wskazówkę co
do tego, że kierunek, który obrał, był właściwy. Tak przynajmniej sądził, woląc
udawać, że wszystko naprawdę składa się w jedną całość, mając wielką
szansę powodzenia.
Wszystko
było porażająco wręcz proste do chwili, w której Jocelyne nie zrozumiała
dokąd ją przywiózł. Jasne, spodziewał się, że nie będzie zachwycona widokiem
cmentarza, ale na pewno nie sądził, że to miejsce wpłynie na dziewczynę aż tak
źle. Pomyślał, że może jednak popełnił błąd, nie rozmawiając z nią
wcześniej i nie dając Joce okazji na przyzwyczajenie się do myśli o przyjeździe
tutaj, ale teraz było już za późno na jakiekolwiek wątpliwości. Mógł co
najwyżej próbować ją uspokoić i szukać sensownych argumentów, podświadomie
czując, że jej panika miała swoje podłoże. Sam był w stanie co najwyżej
zgadywać, jak taka drobna istota czuła się w obecnej sytuacji, musząc
mierzyć z czymś, co dla kogoś tak delikatnego bez wątpienia pozostawało przerażające.
Sensowne wydawało się, że na cmentarzu dusz będzie więcej – i że to
mogłoby małą Licavoli przerażać, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że dziewczyna
na swój sposób nadal była dzieckiem. Czuł to, poza tym sam tak na nią spoglądał
– jak na kogoś o wiele bardziej kruchego od jego księżniczki czy zdolnej
wydrapać komuś oczy Eleny.
Cokolwiek jednak
nie miałoby miejsca, zdecydowanie nie spodziewał się dodatkowych komplikacji.
Nie był szczególnie zaskoczony, kiedy Jocelyne zaczęła rozmawiać z kimś
kogo nie widział, tym bardziej, że wyraźnie się uspokoiła, ale to wcale nie
poprawiło mu nastroju. Co więcej, szybko nabrał przekonania, że tajemnicza
Within, do której zwracała się Joce, wcale nie była tak niewinna i bezpieczna
jak chociażby dusza, która towarzyszyła dziewczyna podczas ich spotkania w świątyni.
Nie miał pojęcia, skąd to wie, ale instynkt robił swoje – a w tamtej
chwili wszystko podpowiadało mu, że najrozsądniej byłoby wziąć młodą wpół,
wpakować do samochodu i wycofać się, niezależnie od możliwych
konsekwencji. Zdążył nauczyć się ufać tej cząstce siebie, tym bardziej, że
przeczucia wielokrotnie ratowały jego i jemu podobnych, a jednak tym
razem…
Cholera,
był egoistą, ale przecież wiedział o tym od zawsze. To też zadecydowało,
że biernie obserwował, jak Jocelyne wydaje się brać swoją niewidzialną
towarzyszkę za rękę i już bez cienia strachu wchodzi na cmentarz. Skłamałby,
gdyby stwierdził, że taki obrót spraw – choć dla postronnego obserwatora na
swój sposób przerażający – nie był mu na rękę. Wręcz przeciwnie, choć i tego
nie powiedział na głos, ostatecznie decydują się podążyć za poruszająca się
prawie jak w transie dziewczyną. W pierwszym odruchu chciał się
odezwać, tym bardziej, że w przeciwieństwie do małej Licavoli wiedział,
gdzie powinni się udać, ale zrezygnował, widząc, że Joce kieruje się w jak
najbardziej odpowiednią stronę. Z czasem dotarło do niego, że to, co ją
prowadziło, musiało doskonale wiedzieć, co było ich celem, ale nie miał pojęcia
czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie. W gruncie rzeczy chyba wolał nigdy
nie poznać odpowiedzi na to pytanie, w zamian udając, że to i tak nie
ma większego znaczenia – nie dla niego, przynamniej tak długo, jak wszystko
układało się po jego myśli.
Zawahał
się, kiedy Jocelyne podeszła do właściwego grobu. Już z odległości wiedział,
że to to miejsce, choć nie przypominał sobie, kiedy ostatnim razem odwiedzał
ten cmentarz. Wbrew pozorom pojawiał się tu rzadko, nie tyle przez wzgląd na
odległość, ale zwykłe tchórzostwo, tym bardziej, że wystarczyła jedna wizyta,
żeby skutecznie wytrącić wampira z równowagi. Uparcie odsuwał od siebie
wspomnienia, trzymając je na dystans, by zaoszczędzić sobie emocji, które w tym
wypadku mogły prowadzić tylko do jednego – do słabości, której tak bardzo chciał
uniknąć. Tak czy inaczej, miał swoje powody, zresztą wszystko i tak
sprowadzało się do tego, o czym powiedział o Jocelyne: odpowiednia
suma pieniędzy rozwiązywała wszelakie problemy, nie wymagając jego regularnej
obecności.
Odrzucił od
siebie niechciane myśli, w zamian całym sobą koncentrując się na stojącej
przed grobem dziewczynie. Wydawała się nienaturalnie wręcz spokojna, nieco
nieprzytomnie wpatrując się w napis na płycie. Zawahał się, po raz kolejny
mając wrażenie, że coś jest nie tak i może jednak powinien ją stąd zabrać.
To było niepokojące, przynajmniej z jego perspektywy, choć zdecydowanie
nie należał do osób, które martwiły się bez przyczyny. W tamtej chwili jak
najbardziej odczuwał niepokój, a to bez wątpienia o czymś świadczyło,
tym bardziej, że niemalże na każdym kroku towarzyszyło mu poczucie, że coś jest
nie tak. Nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, w czym leżał problem, ale
nie zmieniało to faktu, że czuł się zaniepokojony – tym miejsce, zachowaniem
Jocelyne i… obecnością czegoś, co bez wątpienia tu było, a czego nie był w stanie
zobaczyć.
Instynktownie
napiął mięśnie, coraz bardziej niespokojny. Poczucie bycia obserwowanym nie
opuszczało go już od dłuższego czasu, wręcz przybierając na sile, kiedy
próbował je ignorować. Nawet powietrze wydawało się inne – dziwnie nieruchome i jakby
naelektryzowane, choć to wydawało się pozbawione sensu. Z równym
powodzeniem mógł być jednak przewrażliwiony, ale mimo wszystko…
A potem coś
istotnego przykuło jego uwagę i to wystarczyło, żeby wszelakie
dotychczasowe przemyślenia zeszły na dalszy plan.
Początkowo
przypominało to cień, który krążył wokół Jocelyne, raz po raz muskając ramiona
lekko drżącej dziewczyny. Potrzebował dłuższej chwili, żeby w tym dziwnym
zjawisku doszukać się ludzkiej sylwetki – przynajmniej teoretycznie, bo
towarzyszka małej Licavoli zdecydowanie nie była człowiekiem. Przesunął się do
przodu, bliski tego, żeby spróbować zareagować, ale powstrzymało go przenikliwe
spojrzenie tajemniczej istoty. Sam nie był pewien, w którym momencie
kształty nieznajomej – najpewniej wspomnianej Within, choć nie miał pewności –
stały się wyraźniejsze, a ona dosłownie zmaterializowała się na jego
oczach: ciemnowłosa piękność o niepokojących, srebrzystych wręcz oczach.
Mniej więcej w tamtej chwili zapragnął uderzyć głową w jeden z pobliskich,
solidnych nagrobków, porażony własną głupotą, a już zwłaszcza tym, że
mógłby wcześniej nie wyczuć obecności demona. Stojąc u boku Isobel widział
ich tak wiele i w tak różnych postaciach, że zignorowanie ewentualnego
zagrożenia akurat teraz…
– Ech… –
Kobieta zacisnęła usta, po czym rzuciła mu niemalże poirytowane spojrzenie. –
Powiedz mu, że się znamy, co Joce? Albo będę musiała zainterweniować, żeby nam
nie przeszkadzał – dodała, a Lawrence warknął cicho. Czy ona właśnie mu
groziła?
– Przestań…
Within, proszę – jęknęła Jocelyne. Potrząsnęła głową, po czym posłała mu
zaskakująco przytomne, bardziej zdecydowane niż kiedykolwiek wcześniej. – Ona
mówi prawdę. I chyba chce pomóc.
Mniej
więcej w tamtej chwili L. zapragnął roześmiać się w nieco histeryczny
sposób. A sądził, że to on bywa zdesperowany!
– Pomóc? –
powtórzył z rezerwą. – Słyszysz samą siebie? Dla twojej wiadomości, to
jest demon, więc…
–
Dziękujemy, panie Oczywistość! – zadrwiła Within. – Biedne dziecko nie
zorientowałoby się bez twoich złotych rad. Czy teraz możesz w końcu się
zamknąć? Naprawdę się nudzę, więc jeśli mnie tutaj nie chcecie… – zaczęła, ale
Jocelyne nie pozwoliła jej dokończyć, pośpiesznie odwracając się ku swojej
towarzyszce i pośpiesznie chwytając ją za rękę.
– Nie idź!
– rzuciła niemalże błagalnym tonem, niespokojnie rozglądając się dookoła. – Ja…
Within, proszę.
O dziwo, na
ustach demony pojawił się niemalże łagodny uśmiech.
– Wybrała –
zauważyła ze spokojem.
Lawrence z niedowierzaniem
potrząsnął głową, sam niepewny, czego właściwie doświadczał. Jedno było pewne –
bratanie się z demonami nigdy nie prowadziło do niczego dobrego, ale
najwyraźniej Jocelyne miała inne podejście. Cóż, po Elenie teoretycznie nie
powinno go to dziwić, ale…
– Dlaczego?
Odpowiedziały
mu pozbawiony wesołości śmiech i cisza, która nastąpiła zaraz po nim.
Within spojrzała na niego w niemalże figlarny sposób, najwyraźniej
świetnie się bawiąc, czego bynajmniej nie dało powiedzieć się po nim. Cóż, mógł
to przewidzieć, zwłaszcza mając do czynienia z demonem, ale efekt i tak
okazał się irytujący. W efekcie sam nie był pewien, jak powinien się zachować,
a tym bardziej w jaki sposób postępować względem nie tylko samej
Within, ale tym bardziej tkwiącej u boku nieśmiertelnej Jocelyne.
– W porządku,
malutka. – Kobieta westchnęła, po czym chwyciła nekromantkę za obie dłonie. –
Poprowadzę cię, choć to nigdy nie powinno być moje zadanie – stwierdziła, a Joce
rzuciła jej niemalże spanikowane spojrzenie.
–
Poprowadzisz w czym? – zaniepokoiła się.
Within
tylko potrząsnęła głową, po czym nachyliła się w taki sposób, by móc
zacząć szeptać zaskoczonej dziewczynie wprost do ucha:
– Po prostu mi zaufaj.
Jej głos
się zmienił, zresztą tak jak i sposób wypowiadania słów – nagle śpiewny,
melodyjny i… zdecydowanie niezwiązany z angielskim, co jednak nie
powstrzymało Lawrence’a przed zrozumieniem przekazu. Niepokój, który już i tak
odczuwał, w ułamku sekundy przybrał na sile, kiedy rozpoznał język
pierwotnych i sztuczki, które w swoich przemówieniach stosowała
Isobel. Jakiekolwiek porównanie z królową wampirów zdecydowanie nie
poprawiało sytuacji Within, a tym bardziej nie sprawiało, że kobieta choć
trochę lepiej mogłaby wypaść w jego oczach. W zasadzie efekt był całkowicie
odwrotny, nim jednak zdążył zastanowić się nad tym, co to oznacza, nagle
zmieniło się wszystko.
Zaczęło się
od tego, że poczuł krew – świeżą, słodką i jak najbardziej nęcącą.
Potrzebował kilku następnych sekund, żeby zrozumieć, co takiego było jej
źródłem, choć odpowiedź wcale nie była aż taka trudna, skoro dosłownie chwilę
później usłyszał jęk Jocelyne. Dziewczyna wyprostowała się niczym struna,
rozszerzonymi do granic możliwości, błękitnymi oczami wpatrując we wciąż
zaciskające na jej dłoniach palce – a zwłaszcza długie, ostre paznokcie
Within, które nagle wbiły się w dotychczas gładką skórę.
– Co…? –
zaczęła, ale demonica tylko potrząsnęła głową.
– Cii…
Przeraża cię odrobina bólu? – rzuciła niemalże kpiarskim tonem. – Szybko
przyzwyczaj się do zasad, którymi rządzi się nasz świat, bo inaczej on
ostatecznie cię pochłonie. Wybranka śmierci nie powinna bać się jej przymiotów
– stwierdziła z powagą Within, przez krótką chwilę nie odrywając wzroku od
nieco oszołomionej twarzy dziewczyny. – Gdybym chciała twojej śmierci, nie
wyszłabyś żywa z tamtego ośrodka, maleńka.
Nie dodała
niczego więcej, w zamian dosłownie luzując uścisk, którym dotychczas
otaczała Jocelyne. Dziewczyna zachwiała się lekko, po czym z wolna osunęła
na kolana, to jednak nie wyglądało tak, jakby upadła – raczej posłusznie
uklękła, być może nie ufając swojemu ciału na tyle, żeby utrzymać się w pionie.
Oddychała szybko i płyto, przez kilka następnych sekund wydając się mieć
problem z tym, żeby złapać oddech. Jej spojrzenie na powrót spoczęło na
grobie Beatrycze, ale tym razem oczy wydawały się zamglone, zupełnie jakby
duchem była zupełnie gdzie indziej. W tamtej chwili ostatecznie doszedł do
wniosku, że powinien zainterweniować, ale – co wytrąciło go z równowago
bardziej, aniżeli cokolwiek innego – w oszołomieniu przekonał się, że nie
jest w stanie się ruszyć.
Cokolwiek
zrobiła Within, miała Jocelyne do dyspozycji pod każdym względem.
Demonica
uśmiechnęła się słodko, po czym przykucnęła naprzeciwko dziewczyny – tak, że
ich twarze znalazły się na jednym poziomie. Spojrzała na krew na palcach, po
czym zerknęła na wciąż broczące rany na dłoniach Joce, niemalże z czułością
przesuwając po jednej z nich palcem.
–
Sprawiasz, że czuję się żywa… – wymruczała, uśmiechając się mimowolnie. – Tak
to działa, malutka, chociaż nigdy dotąd nie spotkałam kogoś aż tak silnego.
Mogłabyś się z nim równać, wiesz? Z tym, który mnie uwięził… –
Nieśmiertelna zamilkła, po czym zacisnęła usta. Przez jej twarz przemknął cień,
ale prawie natychmiast zdołała na powrót nad sobą zapanować. – Jesteś niczym
most pomiędzy dwoma światami. Gdybym była naprawdę okropna, czerpałabym teraz z ciebie
tak długo, jak uznałabym to za właściwe… Ale wiesz, na szczęście ja tego nie
potrzebuję. – Roześmiała się w melodyjny, niepokojący sposób. – Poprowadzę
cię, ponieważ bliżej mi do świata, który jest ci obcy. Za jakiś czas być może
będziesz w stanie dotrzeć tam sama, ale teraz… Och, jak długo się boisz,
to zbyt niebezpieczne. Uważaj komu ufasz, malutka, bo za którymś razem trafisz
do miejsca, z którego nie będzie ucieczki.
Być może
miała do powiedzenia coś jeszcze, ale ostatecznie zachowała to dla siebie, tym
bardziej, że Jocelyne nagle zachwiała się, nie osuwając się na ziemię tylko
dzięki uściskowi trzymającej ją kobiety. Oczy jak na zawołanie uciekły jej w tył
głowy, ale nawet wtedy nie upadła, jakimś cudem wciąż balansując w pionie.
Within po prostu przy niej siedziała, uśmiechając się i koncentrując na
czymś, czego Lawrence mógł co najwyżej się domyślać. Nie ufał tej kobiecie
nawet w najmniejszym stopniu, ale to już i tak nie miało znaczenia –
nie, skoro wszystko zabrnęło aż tak daleko.
A to wciąż
nie był koniec.
Wszystko
mogło trwać zaledwie kilka sekund albo całą wieczność – cokolwiek się nie
wydarzyło, on i tak nie byłby w stanie zauważyć różnicy. Wiedział
jedynie, że w którymś momencie Jocelyne wydała z siebie cichy okrzyk,
a potem jednak zemdlała, najzwyczajniej w świecie lądując na
zamarzniętej trawie pomiędzy nagrobkami. Within zniknęła równie nagle, co wcześniej
się pojawiła, zostawiając dziewczynę samą, ale i o to nie potrafił
mieć pretensje, wręcz czując ulgę na myśl o tym, że może w końcu
będzie w stanie do niej podejść. Jeśli
tej małej coś się stanie, jak nic jestem martwy, pomyślał, ale nawet to
wydawało się być gdzieś na dalszym planie, pozbawione większego znaczenia. W gruncie
rzeczy wszystko wydawało się dochodzić do niego jakby z oddali,
przytłumione i pozbawione większego znaczenia.
Wciąż o tym
myślał, bezskutecznie próbując zadecydować, co takiego powinien zrobić. Udało
mu się przesunąć naprzód, nim jednak zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję,
wszystko kolejny raz przybrało zupełnie inny kierunek, aniżeli mógłby tego oczekiwać.
Później w zasadzie nie był w stanie stwierdzić, skąd wzięła się
olśniewająca wręcz jasność, która nagle rozproszyła dotychczas królujące na
cmentarzu ciemności. Instynktownie osłonił aż nazbyt wrażliwe oczy ramieniem,
po czym cofnął się o krok, przez krótką chwilę zdolny myśleć wyłącznie o tym,
żeby nic złego nie spotkało znajdującej się w samym centrum rozbłysku
Jocelyne.
Co do cholery…?, przeszło mu przez myśl,
ale nie miał okazji dokończyć.
Gdzieś w jasności,
pomimo oszołomienia, wydało mu się, że widzi drobną postać.

Beatrycze
Chodź…
Ktoś ją
wołał – była tego pewna. Już kiedyś słyszała ten głos, na krótko przed tym, jak
panujące dookoła ciemności rozjaśnił rozbłysk światła. Wtedy widziała je
zaledwie przez chwilę, a później długo nie mogła dojść do siebie, gotowa
przysiąc, że to coś bardzo ważnego. Osoba, która ją nawoływała, również była
dla niej ważna, choć Beatrycze już dawno zwątpiła w to, czy w tym
świecie istniało cokolwiek prócz niej oraz wszechogarniającej ciemności.
Teraz głos
wrócił – przyjemny dla ucha, melodyjny i dziewczęcy. Na pewno go znała, a jednak
za żadne skarby nie była w stanie przypomnieć sobie do kogo należał.
Wiedziała jedynie, że powinna mu odpowiedzieć, ale również do tego nie była
zdolna. Jaki to miało sens, skoro nie tak dawno krzyczała w ciemnościach,
świadoma tego, że i tak nie wydaje z siebie dźwięku? Ten głos również
miał za chwile zniknąć, tak jak i za pierwszym razem, pozostawiając po
sobie jeszcze silniejsze poczucie pustki i rozczarowania.
Beatrycze…
Tak miała
na imię. Chyba. To jedno wciąż pamiętała, choć i własne imię stopniowo
zaczynało być obce.
Tak
sądziła.
Beatrycze… Beatrycze, proszę…
Poszczególne
słowa wydawały się nie mieć znaczenia. Rozumiała zaledwie pojedyncze, te
najbardziej kluczowe. Chciała się ich uczepić, podążać za nimi aż do ich
właścicielki – czegokolwiek, co mogłoby stanowić przedłużenie ciemności.
On będzie
zły. Wiedziała, że jeśli to zrobi – jeśli się odważy – spotka się z jeszcze
bardziej porażającym, silniejszym gniewem, ale… czy to było aż takie złe?
Wszystko wydawało się lepsze, jeśli tylko mogłaby stąd uciec, ale…
Beatrycze…
Tutaj, pomyślała. Niepewne słowa wysłane
w pustkę – kruche, pozbawione znaczenia, a przynajmniej tak odebrała
je w pierwszej chwili. Jestem…
tutaj…
Wydało jej
się, że coś widzi – łagodny rozbłysk światła, jakże podobny do tego, którego
już raz doświadczyła. Tym razem przybrał na sile, wydając się narastać i utrzymywać
o wiele dłużej, niż za pierwszym razem. Co więcej, przybliżał się, a może
to ona jakimś cudem znalazła w sobie dość siły, żeby przemieścić się,
stopniowo przesuwając ku temu, co dawało jej nadzieję.
Gdyby tylko
zdążyła uchwycić się go, zanim ostatecznie zniknie…
To będzie miało swoje konsekwencje… Wiesz
to?, rozległo się w jej głowie, ale tym razem nie potrafiła stwierdzić
do kogo należał nowy, również kobiecy głos.
Zanim
zdążyła się zastanowić, wszystko zniknęło, a ją otoczyła wszechogarniająca
jasność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz