Melanie
Wiedziała, że ma poważne
kłopoty. To wystarczyło, by poczuła wręcz czyste przerażenie, ledwo
powstrzymując się przed natychmiastową ucieczką, tym bardziej, że ta i tak
nie miałaby najmniejszego sensu. Wystarczył zaledwie ułamek sekundy, żeby
znalazła się w samym centrum zainteresowania, kiedy jak na zawołanie oczy
wszystkich obecnych skoncentrowały się na niej. Napięła mięśnie, po czym
instynktownie poderwała się na równe nogi, czując się przynajmniej odrobinę
pewniej ze świadomością, że żaden z obecnych nie będzie nad nią górować –
nie aż tak, co w chwili, w której klęczała na ziemi – ale prawie
natychmiast została na powrót powalona na kolana.
Reakcja
zebranych była natychmiastowa, co zresztą wydało się Melanie do przewidzenia.
Cała piątka momentalnie straciła zainteresowanie kobietą, nad którą pastwili
się do tej pory, by z warknięciem zwrócić się ku niej i – co
uświadomiła sobie z niejaką konsternacją – również do osoby, która
wyciągnęła ją z kryjówki. Wszystko wskazywało na to, że wcale nie miała do
czynienia z jakimś zagubionym członkiem grupy, ale kimś jeszcze innym,
chociaż nie miała pewności, kto tym razem wchodził w grę.
– Czego? –
wycedziła przez zaciśnięte zęby Marce, gniewnie mrużąc oczy. Zerknęła na
Melanie, ale jej uwaga wyraźnie koncentrowała się na kimś za plecami
oszołomionej wampirzycy.
Zawahała
się, przez krótką chwilę mając ochotę się obejrzeć, ale coś podpowiadało jej
to, że to nienajlepszy pomysł. Drgnęła niespokojnie, aż nazbyt świadoma tego,
że tuż za nią ktoś się poruszył, znajdując się o wiele bliżej, aniżeli
mogłaby sobie tego życzyć. Podejrzewała, że gdyby od lat nie była martwa, w którymś
momencie serce wyskoczyłoby jej z piersi, zdradzając odczuwane w tamtej
chwili podenerwowanie. Wiedziała, że okazywanie słabości przy innych
nieśmiertelnych, równie dobrze mogło okazać się jej zgubą, prowokując do ataku,
ale nie była w stanie ot tak nad sobą zapanować. Wiedziała jedynie, że
popełniła olbrzymi błąd, tak długo zwlekając z odejściem i pozwalając
sobie na aż tak porażającą chwilę nieuwagi.
–
Powinniście być bardziej ostrożni – odezwał się nowy głos. Melanie zesztywniała,
tym bardziej, że wydał jej się aż nazbyt znajomy i charakterystyczny –
zwłaszcza, że z powodzeniem mógłby należeć do dziecka. Przynajmniej
teoretycznie, bo nie wyobrażała sobie, by jakakolwiek młoda osoba mogła wyrażać
się w tak pogardliwy, pozbawiony zbędnych emocji sposób. – To z kolei
nie było uprzejme – dodała przerażająca dziewczynka, a potem wydarzyło się
coś, co jedynie utwierdziło Mel w przekonaniu, że jak najbardziej miała do
czynienia ze znajomą osobą.
Marce
krzyknęła, po czym osunęła się na kolana, powalona przez ból. Melanie zacisnęła
oczy, po czym ze świstem wypuściła zbędne jej do normalnego funkcjonowania
powietrze, coraz bardziej zaniepokojona. Była w stanie wyobrazić sobie, co
takiego czuła tamta wampirzyca, bo sama raz tego doświadczyła – nie tak dawno
temu, z winy Claudii, kiedy również ją i Jasona dopadli ci, którzy z jakiegoś
powodu podążali za wampirzycą. Sądziła, że zdołali się od tego odciąć,
nareszcie mogąc cieszyć się przynajmniej względnym bezpieczeństwem, ale
najwyraźniej się pomyliła – i to w dość znaczącym stopniu, o czym
świadczyła obecność Jane w tym miejscu.
Dłuższą
chwilę trwało, zanim mała sadystka zdecydowała się zostawić Marce w spokoju.
Nieśmiertelna zastygła w bezruchu, ciężko dysząc, chociaż tlen
zdecydowanie nie był jej potrzebny do normalnego funkcjonowania. Jej towarzysze
milczeli, co prawda trwając w pozycjach obronnych, ale nie próbując
atakować. Melanie zawahała się, mimo wciąż towarzyszących jej obaw, jednak
decydując się obejrzeć przez ramię – tylko na chwilę, chcąc upewnić się, że to
nie jest jakiś żart, którego padła ofiarą. Gdzieś w tle słyszała szloch
przerażonej, pokrwawionej kobiety, nad którą dotychczas pastwiły się wampiry, a która
teraz nie miała dla żadnego z obecnych najmniejszego nawet znaczenia. Po
prostu była – skulona gdzieś na ziemi, zapłakana i najpewniej świadoma
tego, że tak czy inaczej czekała ją śmierć.
Melanie
była przygotowana na widok drobnej, odzianej w czarny płaszcz dziewczynki.
Problem polegał na tym, że to nie Jane stała tuż za nią, ale jeden z inny,
należących do straży przybocznej wampirów – Felix albo Demetri, bo w tamtej
chwili nie była w stanie skoncentrować się na tyle, by stwierdzić, który z mężczyzn
jej pilnował. Był jeszcze Alec – milczący i wycofany, z uporem
trwający u boku swojej niebezpiecznej siostry. Zdążyła zauważyć, że ta
dwójka zawsze trzymała się razem; „Piekielne Bliźnięta”, będące niczym perełka w kolekcji
Aro, przez wzgląd na swoje przerażające wręcz dary. O tak, widok takiej
delegacji nie był dla niej niczym nowym, a jednak Melanie i tak
poczuła chęć, by jak najszybciej się ewakuować – i to niezależnie od
możliwych konsekwencji.
– Kto…? –
wyrzucił w oszołomieniu jeden z mężczyzn, ale coś w spojrzeniu i drapieżnym,
pozbawionym wesołości uśmiechu, który pojawił się na ustach Jane, skutecznie
powstrzymało go od mówienia.
– Za chwilę
– stwierdziła z przekonaniem mała wampirzyca. To ona rządziła, co również
wydało się Melanie w jakiś paradoksalny sposób właściwe. – Kto wami
dowodzi? Chcę rozmawiać z najbardziej wpływowym z was – zapowiedziała
nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Odpowiedziała
jej cisza, co wyraźnie nie przypadło nieśmiertelnej do gustu. Przez drobniutką,
porcelanową twarz Jane przemknął cień, a potem Marce znowu zaczęła
krzyczeć, kuląc się na ziemi i sprawiając, że towarzystwo w popłochu
się od niej odsunęło, być może bojąc się, że to, co się z nią działo,
mogło okazać się zaraźliwe.
– Więcej
nie zapytam! – oznajmiła lodowatym tonem Jane. – Nie pokojowo… Mogę podyskutować
sobie z każdym z was osobno, jeśli takie jest wasze życzenie – dodała
i tym razem trafiła w sedno.
– Dobra! –
wyrzucił z siebie na wydechu, jeden z mężczyzn – ten pokryty krwią – w poddańczym
geście wyrzucając obie ręce ku górze. – W porządku, rozmawiaj ze mną.
Niech będzie.
Podszedł
bliżej, chociaż zdecydowanie się do tego nie palił. Melanie widziała, że
dotychczas rubinowe tęczówki pociemniały, zdradzając całą mieszankę skrajnych
emocji – od tłumiony gniew aż po przysłaniający wszystko inne strach. Jane
również musiała sobie z tego zdawać sprawę, bo jej oczy zabłysły, a na
ustach pojawił się wymuszony, niemalże uprzejmy uśmiech.
– Tak
lepiej – stwierdziła, pozwalając Marcy na nowo znieruchomieć na ziemi.
Wampirzyca nawet nie drgnęła, najwyraźniej woląc udawać, że nie interesuje ją,
co takiego dzieje się dookoła i że nie istnieje. – Imię – nie tyle
zapytała, co wręcz zażądała odpowiedzi.
– David –
mruknął z wyraźną rezerwą chłopak.
Jane w zamyśleniu
skinęła głową, bynajmniej niezainteresowana szczegółami. Tym razem to ona
milczała przez długą chwilę, tym samym podsycając odczuwane przez zebranych
obawy. Wydawała się tym napawać, wyraźnie usatysfakcjonowana możliwością
dręczenia całej grupy pozornie niebezpiecznych wampirów. Cóż, ze swoimi
zdolnościami zdecydowanie mogła sobie na to pozwolić, najpewniej świetnie
bawiąc się ich kosztem, o ile oczywiście była w stanie do odczuwania
jakichkolwiek pozytywnych emocji. Co prawda przyjemność w takiej sytuacji
wydawała się Melanie czymś nie do pomyślenia, ale z drugiej strony…
– No tak…
Tak, wszystko jasne – odezwała się ponownie wampirzyca. Coś w jej tonie
sprawiło, że Mel jednak doszła do wniosku, że pełna napięcia cisza wcale nie
była aż tak złą alternatywą. – Sytuacja jest bardzo prosta: grupa zagrażających
bezpieczeństwu naszej rasy, niedawno stworzonych wampirów… Zaczątek armii,
która zgodnie z naszymi prawami, nie ma prawa istnieć – stwierdziła,
starannie dobierając słowa. Zaraz po tym nieznacznie potrząsnęła głową, po czym
spojrzała na Davida i resztę. – Grupa, którą dla dobra wszystkich należy
zlikwidować.
– Co ty
pieprzysz?! – wyrwało się innemu z obecnych w towarzystwie wampirów.
Melanie w nerwach zdążyła zarejestrować wyłącznie tyle, że wyglądał na
starszego niż reszta, przed przemianą musząc podchodzić już pod trzydziestkę,
choć to wcale nie musiało być takie oczywiste. Nerwowo przeczesał brązowe
włosy, robiąc sobie na głowie jeszcze większy bałagan i właściwie nie
odrywając wzroku od wciąż zamyślonej Jane. – My wcale nie… – zaczął, nim jednak
zdążył dodać cokolwiek więcej, wydarzyło się coś, czego żadne z nich się
nie spodziewało.
Nawet
Melanie wyrwał się zdławiony, zaskoczony okrzyk, kiedy ziemia zadrżała w posadach.
Zaraz po tym ktoś – Demetri albo Felix, nie miała pewności – zdecydowanym
ruchem poderwał ją do pionu, odciągając w tył dosłownie ułamek sekundy
przed tym, jak jeden z ustawionych na szczycie stosu kontenerów z ogłuszającym
hukiem spadł na ziemię. Dotychczas porażająco wręcz spokojna Jane skrzywiła
się, po czym w pośpiechu uskoczyła, woląc trzymać się na bezpieczną
odległość. Co prawda skrzywdzenie wampira w ten sposób nie było możliwe,
nie zmieniało to jednak faktu, że skutecznie towarzystwo rozproszyło, przy
okazji podsycając odczuwaną przez członków Volturi irytację.
Melanie
potrzebowała dłuższej chwili, żeby zorientować się, co takiego miało miejsce. Z opóźnieniem
zwróciła uwagę na wciąż klęczącą na ziemi Marce, mimochodem zauważając, że
kobieta dosłownie wpiła palce w ziemię. Pochylona do przodu i skoncentrowana,
zwłaszcza po dokładniejszym przyjrzeniu zaczęła wyglądać podejrzenie, zupełnie
jakby to ona była sprawczynią całego zamieszania. Kto wie, być może tak właśnie
było, tym bardziej, że zdolności niektórych nieśmiertelnych bywały naprawdę
imponujące.
– Ach… –
Jane również musiała nabrać podejrzeń, bo jej wzrok na powrót skupił się na
wampirzycy. – Wystarczy.
Za tym
jednym słowem wydawało się kryć dosłownie wszystko, tym bardziej, że zaraz po
tym Marce znów krzyknęła – tylko raz, najwyraźniej mając w sobie dość
siły, by przynajmniej próbować nad sobą zapanować, ale to wystarczyło. Wciąż
wpisała palce w ziemię, ale przez ból nie była w stanie zrobić
niczego, by próbować obronić siebie, a tym bardziej kogokolwiek innego.
– Przestań
już! – zniecierpliwił się David. – Do cholery, o co wam chodzi? Ani nie
wrzucamy się w oczy, ani nie jesteśmy nowo narodzonymi. My tylko… – zaczął
i zamilkł, kiedy Jane przeniosła na niego wzrok.
– Tak
uważasz? – zapytała, po czym bez jakiegokolwiek ostrzeżenia zwróciła się ku
Melanie. – A mnie się wydawało, że właśnie przyłapaliśmy na gorącym
uczynku stwórczynię i jej młode wampiry – zadrwiła, a dziewczyna
zesztywniała, coraz bardziej oszołomiona.
– Co…?
– Mylę się?
– drążyła Jane, uśmiechając się drapieżnie. – Gdzie twój towarzysz? – dodała,
nie pozostawiając jej innego wyboru, jak tylko odpowiedzieć.
– Mamy
tutaj w pobliżu kryjówkę… Ja i Jason – wyjaśniła w pośpiechu,
nie chcąc ryzykować, że gniew tej nieśmiertelnej zwróci się przeciwko niej. – Ich
nie znamy! Poza tym jesteśmy tutaj sami i nie mamy żadnego związku z Claudią.
Na litość Boską… – zaczęła, ale nie pozwolono jej dokończyć.
– A kto
powiedział, że chodzi o Claudię? – wtrącił Demetri, odzywając się po raz
pierwszy od chwili pojawienia się. O dziwo, łatwiej przyszło jej
rozpoznawać głosy, aniżeli koncentrować się na wyglądzie poszczególnych
mężczyzn. – Gdyby była nam potrzebna, znalazłbym ją… Nie, my mamy coś do
zrobienia tutaj – dodał, a Jane zacisnęła usta, wyraźnie poirytowana jego
gadatliwością.
– Zamknij
się, Demetri – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Sytuacja jest prosta, a oni
na pewno nie będą chcieli wchodzić w żadne układy i… – Urwała, po czym
gwałtownie poderwała głowę, spoglądając gdzieś w przestrzeń. – Och, niech
ktoś ją w końcu zabije, zanim dostanę nerwicy!
Do Melanie z opóźnieniem
dotarło, że chodzi o wciąż szlochającą, skuloną na ziemi śmiertelniczkę.
Reakcja była natychmiastowa, a wampirzyca nawet nie zarejestrowała, który z obecnych
zdecydował się spełnić prośbę członkini Volturi, w ułamku sekundy
materializując się przy ofierze, by szybkim ruchem przetrącić jej kark. Nie
odrywała wzroku od Jane, woląc mieć ją na oku, choć podejrzewała, że to bardzo
szybko mogłoby się na niej odbić – chociażby z chwilą, w której
nieśmiertelna pokusiłaby się o zajrzenie jej w oczy. Melanie nie była
pewna, jak tak naprawdę działały zdolności tej wampirzycy, ale jeśli w grę
wchodził kontakt wzrokowy…
Cisza,
która zapadła chwilę po tym, jak bezwładne ciało osunęło się na ziemię, miała w sobie
coś przenikliwego. Przez kilka następnych sekund wszyscy po prostu milczeli,
spoglądając jeden na drugiego, tak długo i przenikliwie, aż Melanie
poczuła się naprawdę nieswojo. Miała wręcz ochotę krzyczeć, chociaż czuła, że
gdyby sobie na to pozwoliła, szybko skończyłaby dokładnie tak, jak ta kobieta –
z tą tylko różnicą, że do zabicia jej, potrzeba było czegoś bardziej
wyszukanego, aniżeli błyskawicznego przetrącenia karku.
– Układy… –
To najstarszy z grupki mężczyzna zdecydował się odezwać jako pierwszy. –
Mówiłaś o układach… Jakich? – zapytał naglącym tonem, wyraźnie gotów
posunąć się naprawdę daleko, byleby zapewnić sobie i reszcie
bezpieczeństwo.
– Peter – jęknęła
Marcy, ale ten tylko potrząsnął głową.
– Ty już
dość zrobiłaś – uciszył ją, a wampirzyca z jękiem wpuściła wzrok,
ostatecznie decydując się na milczenie.
Obserwująca
ich z zaciekawieniem Jane tylko się uśmiechnęła.
– Skoro
tak… porozmawiamy sobie – zadecydowała niemalże łaskawym tonem. – Ale najpierw
ona – skinęła głową na Melanie – przespaceruje się po swojego towarzysza. Im
nas więcej, tym weselej – stwierdziła bez choćby cienia rozbawienia. – Demetri
oczywiście ci potowarzyszy – dodała, ale wampirzyca już właściwie nie słuchała,
skoncentrowana przede wszystkim na możliwości tego, żeby w pośpiechu
poderwać się na nogi.
Nie
zaprotestowała, pozwalając żeby tropiciel ujął ją pod ramię, wyraźnie nie
ufając na tyle, by puścić samopas. Poczuła niemalże niewysłowioną ulgę, mogąc
zniknąć Jane i pozostałemu towarzystwu w oczu, pomimo tego, że
zdawała sobie sprawę z tego, że wkrótce oboje mieli tutaj wrócić – i ona,
i Jason. Sama myśl o tym sprawiła, że jakimś cudem zrobiło jej się
niedobrze, chociaż w przypadku wampira takie rozwiązanie nie powinno
wchodzić w grę, skoro ludzkie słabości już od dawna przestały Melanie
dotyczyć.
Cóż,
najwyraźniej to wcale nie miało być takie proste. Jakby tego było mało, po raz
kolejny zostali z Jasonem wplątani w coś, czego nie chcieli – i to
znów przez to miejsce, które już dawno temu powinni byli opuścić.
Chociaż
starała się o tym nie myśleć, miała niejasne wrażenie, że za którymś razem
Seattle oraz pragnienie zemsty Jasona, prędzej czy później doprowadzą do grobu
ich oboje.
Renesmee
Nie miała pewności, co i dlaczego
czułam. Podekscytowanie w pewnym sensie mieszało się ze zdenerwowaniem i swego
rodzaju niedowierzaniem, tym bardziej, że po wszystkim, czego doświadczyłam w ostatnim
czasie, to, co robiłam, wydawało się wręcz nienaturalnie normalne. Zdążyłam już
stracić nadzieję na to, że w ogóle będę miała na co liczyć – rutyna
zdecydowanie zbyt szybko ustępowała miejsca kolejnym problemom, bym mogła
uwierzyć, że w którymś momencie zagości w moim życiu na stałe – przez
co czułam się trochę jak w transie. Musiałam się przyzwyczaić, ale to
wcale nie musiało okazać się aż takie proste, jak mogłabym tego oczekiwać.
Do tej pory
nie miałam pojęcia, co powinnam sądzić o niespodziance, którą zrobił mi Gabriel
– aplikacji na ASP, która z powodzeniem mogła okazać się początkiem czegoś
więcej. Nie byłam przyzwyczajona ani do szkoły, ani tym bardziej do
studiowania, w przeciwieństwie do reszty moich bliskich nie mając okazji
przekonać się, czym tak naprawdę jest regularne uczęszczanie do liceum. Krótki
etap z Akademią Nocy, kiedy to musiałam udawać kogoś, kim nie byłam, by
mieć szansę pomóc tym, których kochałam, zdecydowanie się nie liczył, ja z kolei
chciałam jak najszybciej wyrzucić ten etap z pamięci. Tym razem wszystko
był inne, przynajmniej z mojej perspektywy, ja z kolei cieszyłam się
jak dziecko z perspektywy tego, co mogło czekać mnie na uczelni, która zdecydowanie
nie zrzeszała istot o nadnaturalnych zdolnościach – przynajmniej
teoretycznie.
Jeszcze
jakiś czas temu miałabym wyrzuty sumienia, musząc zostawić Joce w domu,
teraz jednak wszystko wydawało się prostsze. Dziewczyna przynajmniej nie snuła
się z kąta w kąt, wypłakując sobie oczy z powodów, których nie
rozumieliśmy. W efekcie czułam się spokojniejsza, mogąc bez chwili wahania
wyjść z domu i skoncentrować się przede wszystkim na nowej sytuacji,
którą zawdzięczałam mężowi. To było niczym ucieczka, której do pewnego stopnia
potrzebowałam, chociaż do tej pory nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Budynek, w którym
się znalazłam, nie był aż tak wielki i stary jak mury Akademii w Mieście
Nocy, ale i tak wyglądał imponująco. Nie byłam pewna, jak długo po
przyjeździe błądziłam początkowo opustoszałymi korytarzami, w duchu
ciesząc się, że zdecydowałam się przyjechać wcześniej. Specjalnie czekałam do
początku nowego semestru, nie wyobrażając sobie pojawienia się w samym
środku trwania zajęć, ale to bynajmniej nie znaczyło, że czułam się jakkolwiek
pewniej. Podejrzewałam, że i tak będę musiała przyzwyczaić się do
zaciekawionych spojrzeń oraz obecności ludzi, którzy może i nie stanowili
szczególnego wyzwania – przynajmniej do tej pory nie miałam problemów z samokontrolą
– ale na pewno mogli wydać mi się oszałamiający. Zdążyłam odwyknąć od
konieczności ukrywania się, w Mieście Nocy nie musząc zastanawiać się nad
tym, czy ktoś przypadkiem nie zwróci uwagi na to, że mogłabym czymkolwiek
różnić się od człowieka. To wciąż było ryzyko, a więc ostatnie, czego tak
naprawdę potrzebowaliśmy.
Z drugiej
strony, jak na ironię, to właśnie znalezienie dziekanatu, okazało się
prawdziwym wyzwaniem. Początkowo błądzenie po uczelni, podziwianie lśniących
podług, wyjątkowo czystych korytarzy oraz wiszących na ścianach prac wydało mi
się ciekawe, ale z czasem zaczęłam się irytować. Świetnie, to było jak
najbardziej w moim stylu – już na wstępie zgubić się, pomimo znacznego zapasu
czasu mając problem z tym, żeby trafić na miejsce. Pamiętałam, że gdzieś
pośród dokumentów, które dostałam, była mapka, ale dotychczas z uporem
unikałam jej używania, powtarzając sobie, że dam radę – bo w końcu co
trudnego miało być w odnalezieniu się w budynku, przez który
codziennie przewijały się setki studentów? Zakładała, że trafienie do
administracyjnej części wcale nie musiało być skomplikowane, a jednak
kiedy przyszło co do czego, prawda okazała się trochę bardziej zadziwiająca – i to
najdelikatniej rzecz ujmując.
Przystanęłam,
żeby łatwiej dostać się do torebki. Pomijając to, że nie miałam nawet pewności,
czy przed wyjściem zabrałam tę cholerną mapkę, mogłam chyba założyć, że…
– Nessie?
Nessie!
Znajomy
głos skutecznie wyrwał mnie z zamyślenia, przy okazji skutecznie
dekoncentrując, bo zdecydowanie nie spodziewałam się trafić na jakąkolwiek
znajomą osobę w tym miejscu. Tym większym szokiem okazał się dla mnie
widok Castiela, który bez chwili wahania ruszył w moją stronę, wydając się
cieszyć przy tym trochę jak dziecko. Sama również się uśmiechnęłam, nie mogąc
się powstrzymać, chociaż w pamięci wciąż miałam to, co podczas ostatniej
rozmowy powiedział mi Rufus – o tym, że Castiel mógłby okazyjnie kłamać.
Do tej pory nie miałam pojęcia, co powinnam o tym sądzić, nie wspominając o próbie
zrozumienia pokrętnych odpowiedzi szwagra.
Inną kwestią
pozostawało to, że zmierzający ku mnie mężczyzna miał w sobie coś, co
sprawiało, że mu ufałam. Dlaczego miałabym uznać, że cokolwiek jest z nim
nie tak, skoro pozostawał jedną z najbardziej uprzejmych osób, które
spotkałam? To wszystko nie miało dla mnie sensu, zresztą coś w uśmiechu,
który posłał mi Castiel, sprawiło, że nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie
go nie odwzajemnić.
– Co ty
tutaj robisz? – zapytałam zaskoczona, nie kryjąc konsternacji. Castiel wywrócił
oczami, nie kryjąc rozbawienia moją reakcją. – To znaczy…
– Tak,
ciebie też miło widzieć – stwierdził pogodnym tonem, bynajmniej niepoirytowany
moimi słowami. Wysiliłam się na przepraszający uśmiech, uświadamiając sobie, że
takie powitanie zdecydowanie nie należało do najuprzejmiejszych. – No proszę,
jakie mam szczęście… Wspominałaś o uczelni, ale zdecydowanie nie wpadłbym
na to, że pojawisz się tutaj akurat dzisiaj – dodał, a ja mimowolnie się
zawahałam, dochodząc do wniosku, że to co najmniej zadziwiający zbieg
okoliczności.
Z Castielem coś jest nie tak… A przynajmniej
to sugerował Rufus, tak?, pomyślałam mimochodem. Z drugiej strony,
pomijając niechęć Gabriela i dziwne słowa faceta, który miewał problemy z rozróżnianiem
emocji, co tak naprawdę wiedziałam?
– Tak…
Naprawdę zadziwiające – przyznałam i zawahałam się na moment. – Ale co
tutaj robisz? – ponowiłam pytanie, nie zamierzając tak po prostu odpuścić.
Castiel
tylko się uśmiechnął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz