28 stycznia 2017

Osiemdziesiąt dwa

Melanie
Wiedziała, że ma poważne kłopoty. To wystarczyło, by poczuła wręcz czyste przerażenie, ledwo powstrzymując się przed natychmiastową ucieczką, tym bardziej, że ta i tak nie miałaby najmniejszego sensu. Wystarczył zaledwie ułamek sekundy, żeby znalazła się w samym centrum zainteresowania, kiedy jak na zawołanie oczy wszystkich obecnych skoncentrowały się na niej. Napięła mięśnie, po czym instynktownie poderwała się na równe nogi, czując się przynajmniej odrobinę pewniej ze świadomością, że żaden z obecnych nie będzie nad nią górować – nie aż tak, co w chwili, w której klęczała na ziemi – ale prawie natychmiast została na powrót powalona na kolana.
Reakcja zebranych była natychmiastowa, co zresztą wydało się Melanie do przewidzenia. Cała piątka momentalnie straciła zainteresowanie kobietą, nad którą pastwili się do tej pory, by z warknięciem zwrócić się ku niej i – co uświadomiła sobie z niejaką konsternacją – również do osoby, która wyciągnęła ją z kryjówki. Wszystko wskazywało na to, że wcale nie miała do czynienia z jakimś zagubionym członkiem grupy, ale kimś jeszcze innym, chociaż nie miała pewności, kto tym razem wchodził w grę.
– Czego? – wycedziła przez zaciśnięte zęby Marce, gniewnie mrużąc oczy. Zerknęła na Melanie, ale jej uwaga wyraźnie koncentrowała się na kimś za plecami oszołomionej wampirzycy.
Zawahała się, przez krótką chwilę mając ochotę się obejrzeć, ale coś podpowiadało jej to, że to nienajlepszy pomysł. Drgnęła niespokojnie, aż nazbyt świadoma tego, że tuż za nią ktoś się poruszył, znajdując się o wiele bliżej, aniżeli mogłaby sobie tego życzyć. Podejrzewała, że gdyby od lat nie była martwa, w którymś momencie serce wyskoczyłoby jej z piersi, zdradzając odczuwane w tamtej chwili podenerwowanie. Wiedziała, że okazywanie słabości przy innych nieśmiertelnych, równie dobrze mogło okazać się jej zgubą, prowokując do ataku, ale nie była w stanie ot tak nad sobą zapanować. Wiedziała jedynie, że popełniła olbrzymi błąd, tak długo zwlekając z odejściem i pozwalając sobie na aż tak porażającą chwilę nieuwagi.
– Powinniście być bardziej ostrożni – odezwał się nowy głos. Melanie zesztywniała, tym bardziej, że wydał jej się aż nazbyt znajomy i charakterystyczny – zwłaszcza, że z powodzeniem mógłby należeć do dziecka. Przynajmniej teoretycznie, bo nie wyobrażała sobie, by jakakolwiek młoda osoba mogła wyrażać się w tak pogardliwy, pozbawiony zbędnych emocji sposób. – To z kolei nie było uprzejme – dodała przerażająca dziewczynka, a potem wydarzyło się coś, co jedynie utwierdziło Mel w przekonaniu, że jak najbardziej miała do czynienia ze znajomą osobą.
Marce krzyknęła, po czym osunęła się na kolana, powalona przez ból. Melanie zacisnęła oczy, po czym ze świstem wypuściła zbędne jej do normalnego funkcjonowania powietrze, coraz bardziej zaniepokojona. Była w stanie wyobrazić sobie, co takiego czuła tamta wampirzyca, bo sama raz tego doświadczyła – nie tak dawno temu, z winy Claudii, kiedy również ją i Jasona dopadli ci, którzy z jakiegoś powodu podążali za wampirzycą. Sądziła, że zdołali się od tego odciąć, nareszcie mogąc cieszyć się przynajmniej względnym bezpieczeństwem, ale najwyraźniej się pomyliła – i to w dość znaczącym stopniu, o czym świadczyła obecność Jane w tym miejscu.
Dłuższą chwilę trwało, zanim mała sadystka zdecydowała się zostawić Marce w spokoju. Nieśmiertelna zastygła w bezruchu, ciężko dysząc, chociaż tlen zdecydowanie nie był jej potrzebny do normalnego funkcjonowania. Jej towarzysze milczeli, co prawda trwając w pozycjach obronnych, ale nie próbując atakować. Melanie zawahała się, mimo wciąż towarzyszących jej obaw, jednak decydując się obejrzeć przez ramię – tylko na chwilę, chcąc upewnić się, że to nie jest jakiś żart, którego padła ofiarą. Gdzieś w tle słyszała szloch przerażonej, pokrwawionej kobiety, nad którą dotychczas pastwiły się wampiry, a która teraz nie miała dla żadnego z obecnych najmniejszego nawet znaczenia. Po prostu była – skulona gdzieś na ziemi, zapłakana i najpewniej świadoma tego, że tak czy inaczej czekała ją śmierć.
Melanie była przygotowana na widok drobnej, odzianej w czarny płaszcz dziewczynki. Problem polegał na tym, że to nie Jane stała tuż za nią, ale jeden z inny, należących do straży przybocznej wampirów – Felix albo Demetri, bo w tamtej chwili nie była w stanie skoncentrować się na tyle, by stwierdzić, który z mężczyzn jej pilnował. Był jeszcze Alec – milczący i wycofany, z uporem trwający u boku swojej niebezpiecznej siostry. Zdążyła zauważyć, że ta dwójka zawsze trzymała się razem; „Piekielne Bliźnięta”, będące niczym perełka w kolekcji Aro, przez wzgląd na swoje przerażające wręcz dary. O tak, widok takiej delegacji nie był dla niej niczym nowym, a jednak Melanie i tak poczuła chęć, by jak najszybciej się ewakuować – i to niezależnie od możliwych konsekwencji.
– Kto…? – wyrzucił w oszołomieniu jeden z mężczyzn, ale coś w spojrzeniu i drapieżnym, pozbawionym wesołości uśmiechu, który pojawił się na ustach Jane, skutecznie powstrzymało go od mówienia.
– Za chwilę – stwierdziła z przekonaniem mała wampirzyca. To ona rządziła, co również wydało się Melanie w jakiś paradoksalny sposób właściwe. – Kto wami dowodzi? Chcę rozmawiać z najbardziej wpływowym z was – zapowiedziała nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Odpowiedziała jej cisza, co wyraźnie nie przypadło nieśmiertelnej do gustu. Przez drobniutką, porcelanową twarz Jane przemknął cień, a potem Marce znowu zaczęła krzyczeć, kuląc się na ziemi i sprawiając, że towarzystwo w popłochu się od niej odsunęło, być może bojąc się, że to, co się z nią działo, mogło okazać się zaraźliwe.
– Więcej nie zapytam! – oznajmiła lodowatym tonem Jane. – Nie pokojowo… Mogę podyskutować sobie z każdym z was osobno, jeśli takie jest wasze życzenie – dodała i tym razem trafiła w sedno.
– Dobra! – wyrzucił z siebie na wydechu, jeden z mężczyzn – ten pokryty krwią – w poddańczym geście wyrzucając obie ręce ku górze. – W porządku, rozmawiaj ze mną. Niech będzie.
Podszedł bliżej, chociaż zdecydowanie się do tego nie palił. Melanie widziała, że dotychczas rubinowe tęczówki pociemniały, zdradzając całą mieszankę skrajnych emocji – od tłumiony gniew aż po przysłaniający wszystko inne strach. Jane również musiała sobie z tego zdawać sprawę, bo jej oczy zabłysły, a na ustach pojawił się wymuszony, niemalże uprzejmy uśmiech.
– Tak lepiej – stwierdziła, pozwalając Marcy na nowo znieruchomieć na ziemi. Wampirzyca nawet nie drgnęła, najwyraźniej woląc udawać, że nie interesuje ją, co takiego dzieje się dookoła i że nie istnieje. – Imię – nie tyle zapytała, co wręcz zażądała odpowiedzi.
– David – mruknął z wyraźną rezerwą chłopak.
Jane w zamyśleniu skinęła głową, bynajmniej niezainteresowana szczegółami. Tym razem to ona milczała przez długą chwilę, tym samym podsycając odczuwane przez zebranych obawy. Wydawała się tym napawać, wyraźnie usatysfakcjonowana możliwością dręczenia całej grupy pozornie niebezpiecznych wampirów. Cóż, ze swoimi zdolnościami zdecydowanie mogła sobie na to pozwolić, najpewniej świetnie bawiąc się ich kosztem, o ile oczywiście była w stanie do odczuwania jakichkolwiek pozytywnych emocji. Co prawda przyjemność w takiej sytuacji wydawała się Melanie czymś nie do pomyślenia, ale z drugiej strony…
– No tak… Tak, wszystko jasne – odezwała się ponownie wampirzyca. Coś w jej tonie sprawiło, że Mel jednak doszła do wniosku, że pełna napięcia cisza wcale nie była aż tak złą alternatywą. – Sytuacja jest bardzo prosta: grupa zagrażających bezpieczeństwu naszej rasy, niedawno stworzonych wampirów… Zaczątek armii, która zgodnie z naszymi prawami, nie ma prawa istnieć – stwierdziła, starannie dobierając słowa. Zaraz po tym nieznacznie potrząsnęła głową, po czym spojrzała na Davida i resztę. – Grupa, którą dla dobra wszystkich należy zlikwidować.
– Co ty pieprzysz?! – wyrwało się innemu z obecnych w towarzystwie wampirów. Melanie w nerwach zdążyła zarejestrować wyłącznie tyle, że wyglądał na starszego niż reszta, przed przemianą musząc podchodzić już pod trzydziestkę, choć to wcale nie musiało być takie oczywiste. Nerwowo przeczesał brązowe włosy, robiąc sobie na głowie jeszcze większy bałagan i właściwie nie odrywając wzroku od wciąż zamyślonej Jane. – My wcale nie… – zaczął, nim jednak zdążył dodać cokolwiek więcej, wydarzyło się coś, czego żadne z nich się nie spodziewało.
Nawet Melanie wyrwał się zdławiony, zaskoczony okrzyk, kiedy ziemia zadrżała w posadach. Zaraz po tym ktoś – Demetri albo Felix, nie miała pewności – zdecydowanym ruchem poderwał ją do pionu, odciągając w tył dosłownie ułamek sekundy przed tym, jak jeden z ustawionych na szczycie stosu kontenerów z ogłuszającym hukiem spadł na ziemię. Dotychczas porażająco wręcz spokojna Jane skrzywiła się, po czym w pośpiechu uskoczyła, woląc trzymać się na bezpieczną odległość. Co prawda skrzywdzenie wampira w ten sposób nie było możliwe, nie zmieniało to jednak faktu, że skutecznie towarzystwo rozproszyło, przy okazji podsycając odczuwaną przez członków Volturi irytację.
Melanie potrzebowała dłuższej chwili, żeby zorientować się, co takiego miało miejsce. Z opóźnieniem zwróciła uwagę na wciąż klęczącą na ziemi Marce, mimochodem zauważając, że kobieta dosłownie wpiła palce w ziemię. Pochylona do przodu i skoncentrowana, zwłaszcza po dokładniejszym przyjrzeniu zaczęła wyglądać podejrzenie, zupełnie jakby to ona była sprawczynią całego zamieszania. Kto wie, być może tak właśnie było, tym bardziej, że zdolności niektórych nieśmiertelnych bywały naprawdę imponujące.
– Ach… – Jane również musiała nabrać podejrzeń, bo jej wzrok na powrót skupił się na wampirzycy. – Wystarczy.
Za tym jednym słowem wydawało się kryć dosłownie wszystko, tym bardziej, że zaraz po tym Marce znów krzyknęła – tylko raz, najwyraźniej mając w sobie dość siły, by przynajmniej próbować nad sobą zapanować, ale to wystarczyło. Wciąż wpisała palce w ziemię, ale przez ból nie była w stanie zrobić niczego, by próbować obronić siebie, a tym bardziej kogokolwiek innego.
– Przestań już! – zniecierpliwił się David. – Do cholery, o co wam chodzi? Ani nie wrzucamy się w oczy, ani nie jesteśmy nowo narodzonymi. My tylko… – zaczął i zamilkł, kiedy Jane przeniosła na niego wzrok.
– Tak uważasz? – zapytała, po czym bez jakiegokolwiek ostrzeżenia zwróciła się ku Melanie. – A mnie się wydawało, że właśnie przyłapaliśmy na gorącym uczynku stwórczynię i jej młode wampiry – zadrwiła, a dziewczyna zesztywniała, coraz bardziej oszołomiona.
– Co…?
– Mylę się? – drążyła Jane, uśmiechając się drapieżnie. – Gdzie twój towarzysz? – dodała, nie pozostawiając jej innego wyboru, jak tylko odpowiedzieć.
– Mamy tutaj w pobliżu kryjówkę… Ja i Jason – wyjaśniła w pośpiechu, nie chcąc ryzykować, że gniew tej nieśmiertelnej zwróci się przeciwko niej. – Ich nie znamy! Poza tym jesteśmy tutaj sami i nie mamy żadnego związku z Claudią. Na litość Boską… – zaczęła, ale nie pozwolono jej dokończyć.
– A kto powiedział, że chodzi o Claudię? – wtrącił Demetri, odzywając się po raz pierwszy od chwili pojawienia się. O dziwo, łatwiej przyszło jej rozpoznawać głosy, aniżeli koncentrować się na wyglądzie poszczególnych mężczyzn. – Gdyby była nam potrzebna, znalazłbym ją… Nie, my mamy coś do zrobienia tutaj – dodał, a Jane zacisnęła usta, wyraźnie poirytowana jego gadatliwością.
– Zamknij się, Demetri – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Sytuacja jest prosta, a oni na pewno nie będą chcieli wchodzić w żadne układy i… – Urwała, po czym gwałtownie poderwała głowę, spoglądając gdzieś w przestrzeń. – Och, niech ktoś ją w końcu zabije, zanim dostanę nerwicy!
Do Melanie z opóźnieniem dotarło, że chodzi o wciąż szlochającą, skuloną na ziemi śmiertelniczkę. Reakcja była natychmiastowa, a wampirzyca nawet nie zarejestrowała, który z obecnych zdecydował się spełnić prośbę członkini Volturi, w ułamku sekundy materializując się przy ofierze, by szybkim ruchem przetrącić jej kark. Nie odrywała wzroku od Jane, woląc mieć ją na oku, choć podejrzewała, że to bardzo szybko mogłoby się na niej odbić – chociażby z chwilą, w której nieśmiertelna pokusiłaby się o zajrzenie jej w oczy. Melanie nie była pewna, jak tak naprawdę działały zdolności tej wampirzycy, ale jeśli w grę wchodził kontakt wzrokowy…
Cisza, która zapadła chwilę po tym, jak bezwładne ciało osunęło się na ziemię, miała w sobie coś przenikliwego. Przez kilka następnych sekund wszyscy po prostu milczeli, spoglądając jeden na drugiego, tak długo i przenikliwie, aż Melanie poczuła się naprawdę nieswojo. Miała wręcz ochotę krzyczeć, chociaż czuła, że gdyby sobie na to pozwoliła, szybko skończyłaby dokładnie tak, jak ta kobieta – z tą tylko różnicą, że do zabicia jej, potrzeba było czegoś bardziej wyszukanego, aniżeli błyskawicznego przetrącenia karku.
– Układy… – To najstarszy z grupki mężczyzna zdecydował się odezwać jako pierwszy. – Mówiłaś o układach… Jakich? – zapytał naglącym tonem, wyraźnie gotów posunąć się naprawdę daleko, byleby zapewnić sobie i reszcie bezpieczeństwo.
– Peter – jęknęła Marcy, ale ten tylko potrząsnął głową.
– Ty już dość zrobiłaś – uciszył ją, a wampirzyca z jękiem wpuściła wzrok, ostatecznie decydując się na milczenie.
Obserwująca ich z zaciekawieniem Jane tylko się uśmiechnęła.
– Skoro tak… porozmawiamy sobie – zadecydowała niemalże łaskawym tonem. – Ale najpierw ona – skinęła głową na Melanie – przespaceruje się po swojego towarzysza. Im nas więcej, tym weselej – stwierdziła bez choćby cienia rozbawienia. – Demetri oczywiście ci potowarzyszy – dodała, ale wampirzyca już właściwie nie słuchała, skoncentrowana przede wszystkim na możliwości tego, żeby w pośpiechu poderwać się na nogi.
Nie zaprotestowała, pozwalając żeby tropiciel ujął ją pod ramię, wyraźnie nie ufając na tyle, by puścić samopas. Poczuła niemalże niewysłowioną ulgę, mogąc zniknąć Jane i pozostałemu towarzystwu w oczu, pomimo tego, że zdawała sobie sprawę z tego, że wkrótce oboje mieli tutaj wrócić – i ona, i Jason. Sama myśl o tym sprawiła, że jakimś cudem zrobiło jej się niedobrze, chociaż w przypadku wampira takie rozwiązanie nie powinno wchodzić w grę, skoro ludzkie słabości już od dawna przestały Melanie dotyczyć.
Cóż, najwyraźniej to wcale nie miało być takie proste. Jakby tego było mało, po raz kolejny zostali z Jasonem wplątani w coś, czego nie chcieli – i to znów przez to miejsce, które już dawno temu powinni byli opuścić.
Chociaż starała się o tym nie myśleć, miała niejasne wrażenie, że za którymś razem Seattle oraz pragnienie zemsty Jasona, prędzej czy później doprowadzą do grobu ich oboje.
Renesmee
Nie miała pewności, co i dlaczego czułam. Podekscytowanie w pewnym sensie mieszało się ze zdenerwowaniem i swego rodzaju niedowierzaniem, tym bardziej, że po wszystkim, czego doświadczyłam w ostatnim czasie, to, co robiłam, wydawało się wręcz nienaturalnie normalne. Zdążyłam już stracić nadzieję na to, że w ogóle będę miała na co liczyć – rutyna zdecydowanie zbyt szybko ustępowała miejsca kolejnym problemom, bym mogła uwierzyć, że w którymś momencie zagości w moim życiu na stałe – przez co czułam się trochę jak w transie. Musiałam się przyzwyczaić, ale to wcale nie musiało okazać się aż takie proste, jak mogłabym tego oczekiwać.
Do tej pory nie miałam pojęcia, co powinnam sądzić o niespodziance, którą zrobił mi Gabriel – aplikacji na ASP, która z powodzeniem mogła okazać się początkiem czegoś więcej. Nie byłam przyzwyczajona ani do szkoły, ani tym bardziej do studiowania, w przeciwieństwie do reszty moich bliskich nie mając okazji przekonać się, czym tak naprawdę jest regularne uczęszczanie do liceum. Krótki etap z Akademią Nocy, kiedy to musiałam udawać kogoś, kim nie byłam, by mieć szansę pomóc tym, których kochałam, zdecydowanie się nie liczył, ja z kolei chciałam jak najszybciej wyrzucić ten etap z pamięci. Tym razem wszystko był inne, przynajmniej z mojej perspektywy, ja z kolei cieszyłam się jak dziecko z perspektywy tego, co mogło czekać mnie na uczelni, która zdecydowanie nie zrzeszała istot o nadnaturalnych zdolnościach – przynajmniej teoretycznie.
Jeszcze jakiś czas temu miałabym wyrzuty sumienia, musząc zostawić Joce w domu, teraz jednak wszystko wydawało się prostsze. Dziewczyna przynajmniej nie snuła się z kąta w kąt, wypłakując sobie oczy z powodów, których nie rozumieliśmy. W efekcie czułam się spokojniejsza, mogąc bez chwili wahania wyjść z domu i skoncentrować się przede wszystkim na nowej sytuacji, którą zawdzięczałam mężowi. To było niczym ucieczka, której do pewnego stopnia potrzebowałam, chociaż do tej pory nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Budynek, w którym się znalazłam, nie był aż tak wielki i stary jak mury Akademii w Mieście Nocy, ale i tak wyglądał imponująco. Nie byłam pewna, jak długo po przyjeździe błądziłam początkowo opustoszałymi korytarzami, w duchu ciesząc się, że zdecydowałam się przyjechać wcześniej. Specjalnie czekałam do początku nowego semestru, nie wyobrażając sobie pojawienia się w samym środku trwania zajęć, ale to bynajmniej nie znaczyło, że czułam się jakkolwiek pewniej. Podejrzewałam, że i tak będę musiała przyzwyczaić się do zaciekawionych spojrzeń oraz obecności ludzi, którzy może i nie stanowili szczególnego wyzwania – przynajmniej do tej pory nie miałam problemów z samokontrolą – ale na pewno mogli wydać mi się oszałamiający. Zdążyłam odwyknąć od konieczności ukrywania się, w Mieście Nocy nie musząc zastanawiać się nad tym, czy ktoś przypadkiem nie zwróci uwagi na to, że mogłabym czymkolwiek różnić się od człowieka. To wciąż było ryzyko, a więc ostatnie, czego tak naprawdę potrzebowaliśmy.
Z drugiej strony, jak na ironię, to właśnie znalezienie dziekanatu, okazało się prawdziwym wyzwaniem. Początkowo błądzenie po uczelni, podziwianie lśniących podług, wyjątkowo czystych korytarzy oraz wiszących na ścianach prac wydało mi się ciekawe, ale z czasem zaczęłam się irytować. Świetnie, to było jak najbardziej w moim stylu – już na wstępie zgubić się, pomimo znacznego zapasu czasu mając problem z tym, żeby trafić na miejsce. Pamiętałam, że gdzieś pośród dokumentów, które dostałam, była mapka, ale dotychczas z uporem unikałam jej używania, powtarzając sobie, że dam radę – bo w końcu co trudnego miało być w odnalezieniu się w budynku, przez który codziennie przewijały się setki studentów? Zakładała, że trafienie do administracyjnej części wcale nie musiało być skomplikowane, a jednak kiedy przyszło co do czego, prawda okazała się trochę bardziej zadziwiająca – i to najdelikatniej rzecz ujmując.
Przystanęłam, żeby łatwiej dostać się do torebki. Pomijając to, że nie miałam nawet pewności, czy przed wyjściem zabrałam tę cholerną mapkę, mogłam chyba założyć, że…
– Nessie? Nessie!
Znajomy głos skutecznie wyrwał mnie z zamyślenia, przy okazji skutecznie dekoncentrując, bo zdecydowanie nie spodziewałam się trafić na jakąkolwiek znajomą osobę w tym miejscu. Tym większym szokiem okazał się dla mnie widok Castiela, który bez chwili wahania ruszył w moją stronę, wydając się cieszyć przy tym trochę jak dziecko. Sama również się uśmiechnęłam, nie mogąc się powstrzymać, chociaż w pamięci wciąż miałam to, co podczas ostatniej rozmowy powiedział mi Rufus – o tym, że Castiel mógłby okazyjnie kłamać. Do tej pory nie miałam pojęcia, co powinnam o tym sądzić, nie wspominając o próbie zrozumienia pokrętnych odpowiedzi szwagra.
Inną kwestią pozostawało to, że zmierzający ku mnie mężczyzna miał w sobie coś, co sprawiało, że mu ufałam. Dlaczego miałabym uznać, że cokolwiek jest z nim nie tak, skoro pozostawał jedną z najbardziej uprzejmych osób, które spotkałam? To wszystko nie miało dla mnie sensu, zresztą coś w uśmiechu, który posłał mi Castiel, sprawiło, że nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie go nie odwzajemnić.
– Co ty tutaj robisz? – zapytałam zaskoczona, nie kryjąc konsternacji. Castiel wywrócił oczami, nie kryjąc rozbawienia moją reakcją. – To znaczy…
– Tak, ciebie też miło widzieć – stwierdził pogodnym tonem, bynajmniej niepoirytowany moimi słowami. Wysiliłam się na przepraszający uśmiech, uświadamiając sobie, że takie powitanie zdecydowanie nie należało do najuprzejmiejszych. – No proszę, jakie mam szczęście… Wspominałaś o uczelni, ale zdecydowanie nie wpadłbym na to, że pojawisz się tutaj akurat dzisiaj – dodał, a ja mimowolnie się zawahałam, dochodząc do wniosku, że to co najmniej zadziwiający zbieg okoliczności.
Z Castielem coś jest nie tak… A przynajmniej to sugerował Rufus, tak?, pomyślałam mimochodem. Z drugiej strony, pomijając niechęć Gabriela i dziwne słowa faceta, który miewał problemy z rozróżnianiem emocji, co tak naprawdę wiedziałam?
– Tak… Naprawdę zadziwiające – przyznałam i zawahałam się na moment. – Ale co tutaj robisz? – ponowiłam pytanie, nie zamierzając tak po prostu odpuścić.
Castiel tylko się uśmiechnął.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa