15 grudnia 2016

Trzydzieści osiem

Jocelyne
– Hej, Joce!
Wydała z siebie niekontrolowany wrzask, chyba jedynie cudem nie wychodząc z siebie, kiedy tuż za plecami usłyszała znajomy głos. Błyskawicznie odwróciła się, gotowa wręcz rzucić się z pięściami na Dallasa, ledwo tylko uprzytomniła sobie, komu tym razem zawdzięczała stan przedzawałowy. Podejrzewała co prawda, że dramatyzuje, ale biorąc pod uwagę to, że jej puls przyśpieszył przynajmniej dwukrotnie, a chłopak pojawił się w najmniej przewidywanym przez nią momencie…
Wypuściła powietrze ze świstem, próbując się uspokoić. Dallas uśmiechnął się blado (to stwierdzenie źle brzmiało w przypadku ducha – i to najdelikatniej rzecz ujmując), po czym wyrzucił obie ręce w poddańczym geście, w równym stopniu zmieszany, co i całkiem zadowolony z… nieżycia. Chyba właśnie to, że wciąż nie mogła przywyknąć do jego powrotu, na dodatek w takiej formie, ostatecznie zadecydowało o tym, że zaczęła mu się bezmyślnie przyglądać, zamiast od razu dać mu do wiwatu. Nie pojmowała ani tego, jak na nią działał, ani tym bardziej nie była w stanie tak po prostu zaakceptować, że był martwy – i że pomimo tego mogła regularnie go widywać.
– Ehm, przepraszam…? – usłyszała i mniej więcej w tamtej chwili ostatecznie opadły jej ręce.
– Nie rób mi tego więcej – wykrztusiła z siebie z opóźnieniem, potrząsając z niedowierzaniem głową.
Chciała dodać coś jeszcze, ale powstrzymały ją szybkie kroki i to, że mama dosłownie się przed nią zmaterializowała. Instynktownie wzdrygnęła się, ale nie próbowała protestować, kiedy Renesmee w pośpiechu otoczyła ją ramionami. Jocelyne aż nazbyt dobrze wiedziała, jak łatwo w ostatnim czasie przychodziło jej niepokojenie bliskich, więc nawet nie była taką reakcją zaskoczona.
– Krzyczałaś. – Nessie zawahała się, po czym niespokojnie rozejrzała po zaciemnionym holu. – Dlaczego…?
– Powiedzmy, że… ktoś robi mi głupie żarty – odezwała się po chwili zastanowienia, rzucając wymowne spojrzenie w stronę miejsca, gdzie wciąż tkwił Dallas. – Przestraszył mnie.
– Kto znowu…? – zaczęła mama, wyraźnie się spinając, kiedy dotarło do niej, że tuż obok mógłby znajdować się jakikolwiek duch.
– Dallas – powiedziała wprost. – Chłopak o którym… ci mówiłam. Wtedy, kiedy rozmawialiśmy o ośrodku – dodała, starannie dobierając słowa.
Renesmee wyprostowała się, początkowo zdezorientowana, ale kiedy w końcu raz jeszcze powiodła wzrokiem dookoła, Joce doszukała się w spojrzeniu mamy zrozumienia. Zawahała się, sama niepewna tego, co jeszcze powinna powiedzieć, nie wspominając o jakiejkolwiek próbie rozmowy z Dallasem, który może i znajdował się dosłownie na wyciagnięcie ręki, ale nie mimo wszystko pozostawał dla wszystkich wokół niewidoczny. Cóż, wolała przynajmniej tymczasowo zaoszczędzić mamie sytuacji, w której słyszałaby tylko połowę konwersacji, tym samym mogąc co najwyżej utwierdzić się w przekonaniu, że z jej córką było coś nie tak i rozmawiała ze sobą.
– Ach… A, rozumiem – wyrzuciła z siebie na wydechu Nessie, dopiero po dłuższej chwili decydując się na powrót zabrać głos. – Ech… Miło poznać? – zaryzykowała, a Jocelyne westchnęła, zwłaszcza kiedy Dallas promiennie uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Powiedz, że wzajemnie – rzucił pogodnym tonem. Naprawdę nie rozumiała, co z tym facetem było nie tak, skoro dobry humor nie opuszczał go nawet po śmierci. – Swoją drogą, masz ładną mamę.
– Nie mów tego przy moim ojcu – mruknęła, nie mogąc się powstrzymać.
Dallas wywrócił oczami.
– Aż tak? – zapytał, ale nawet nie czekał na odpowiedź. – A zresztą… Przecież i tak nie usłyszy – stwierdził, chociaż wcale nie brzmiał na aż tak pewnego, jak mogłaby się tego spodziewać.
– A założysz się?
Jeśli miała być ze sobą szczera, zaczynała dochodzić do wniosku, że Gabriel miał jakieś specjalne zdolności, jeśli chodziło o wyczuwanie sytuacji, w których powinien być zazdrosny – przynajmniej jego zdaniem. Pomijając już to, że raczej nie poczułby się szczególnie spokojny, gdyby dowiedział się, że pewien duch wciąż był zainteresowany jego córką, pewnie nie powstrzymywałby się od złośliwych uwag, niezależnie od sytuacji. I cholera, to mogłoby być całkiem zabawne, gdyby akurat nie dotyczyło jej.
– Joce? – usłyszała i to wystarczyło, żeby wróciła na ziemię, na powrót koncentrując się na mamie.
– Dallas się wita – wyjaśniła dość lakonicznie. Powoli zaczynała mieć dość zabawy w pośrednika, choć chyba do tego zwykle sprowadzały się zdolności nekromantów. Tak przynajmniej sądziła, bo jak na razie ani w Internecie, ani w bibliotece nie znalazła czegoś w stylu „Podręcznik widzenia umarłych dla opornych” albo „Ty i twój duch – ABC młodego nekromanty”. – A ja… chyba przejdę się na spacer – dodała z naciskiem, jak najszybciej pragnąć znaleźć się na dworze. Chciała się przejść i pomyśleć, poza tym tak zdecydowanie łatwiej przyszłoby jej porozmawianie z Dallasem bez zbędnych świadków. – Chciałam iść do Allegry… Mogę?
W ostatnim czasie chodzenie do domu, w którym przebywali również Cullenowie, nie było najlepszym pomysłem, ale teraz sytuacja uległa zmianie. Wcześniej była przerażona perspektywą chodzenia do rodziny Eleny po jej śmierci, w obawie przed tym, że mogłaby zobaczyć kuzynkę… A może wręcz przeciwnie. Tak czy inaczej, nawet nie brała pod uwagę zajrzenia tam chociaż na chwilę, a skoro rodzice nie zamierzali ją do tego zachęcać, skwapliwie to wykorzystała. Teraz jednak wszystko się zmieniło, a Jocelyne chciała przynajmniej wierzyć w to, że sytuacja wróciła do normy, chociaż…
– Tam są demony – przypomniała cicho Renesmee, wyraźnie nieusatysfakcjonowana taką perspektywą.
– Elena naprawdę…? – Urwała, chyba w gruncie rzeczy woląc nie wiedzieć, jak sprawy miały się w przypadku jej kuzynki. – Poza tym… są tu już od dłuższego czasu, tak? Jakby były niebezpieczne… Mam na myśli to, że nikt do tej pory nie kazał im odejść – zauważyła przytomnie.
Po wyrazie twarzy mamy poznała, że to tak naprawdę żadna różnica. Cóż, może faktycznie tak było, nie wspominając o tym, że ostatniego spotkania z tymi istotami nie wspominała dobrze. Zawsze wyczuwała, kiedy byli w pobliżu – tak jak z Within albo tymi nieśmiertelnymi, którzy kręcili się w Volterze, chociaż pozostawali niewidzialni. Teraz już przynajmniej wiedziała, skąd brało się złe przeczucie i pragnienie, żeby natychmiast rzucić się do ucieczki, ale z drugiej strony…
– Nie podoba mi się to. – Renesmee westchnęła, po czym nieznacznie potrząsnęła głową. – Joce, nie zrozum mnie źle, ale… ja się martwię. I nie ufam demonom.
– Ja też nie – zapewniła pośpiesznie. Cóż, dość naciągana teoria, skoro jednego z nich niejako uwolniła, ale wtedy nie miała większego wyboru. Mając nóż na gardle, zwykle jest się w stanie zrobić naprawdę wiele, byleby tylko odzyskać panowanie nad sytuacją. – Ale dobrze… Mogę pójść do świątyni. Może tam znajdę Allegrę – mruknęła, chociaż tak naprawdę zależało jej przede wszystkim na świętym spokoju.
W zasadzie sama nie była pewna, czego tak naprawdę chciała. W jakimś stopniu pragnęła zyskać okazję, żeby zamienić z Dallasem przynajmniej kilka słów i zrozumieć, czego tak naprawdę chciał, skoro wciąż za nią podążał, ale z drugiej… Czuła się przy nim dziwnie i to najdelikatniej rzecz ujmując. Pojawił się i choć od bardzo dawna chciała go zobaczyć, podświadomie wiedziała, że to jedynie dodatkowa udręka, skoro widzenie go niczego tak naprawdę nie zmieniało. On umarł – straciła go tamtego dnia, kiedy tak po prostu się wykrwawił, bo wcześniej rzucił się jej na ratunek. I choć nie prosiła się o to, mimo wszystko czuła się winna, tym bardziej, że doskonale wiedziała, że jeszcze przed jego śmiercią między nimi zaczęło… powstawać coś naprawdę wyjątkowego – jakkolwiek powinna to nazwać.
Kątem oka zerknęła na Dallasa, żeby upewnić się, czy przypadkiem nie zniknął. Wciąż tkwił w tym samym miejscu, jak gdyby nigdy nic stojąc na podłodze, a gdyby nie to, że nie rzucał cienia, mogłaby uwierzyć, że był prawdziwy – z tym, że to również stanowiłoby rodzaj oszukiwania samej siebie. Nigdy wcześniej nie znalazła się w podobnej sytuacji, nie tylko wcześniej nie mając okazji wprawić się w relacjach z mężczyznami, ale przede wszystkim nie będąc w stanie określić, co takiego było pomiędzy nią a Dallasem. Wiedziała jedynie, że jego strata bolała – i to bardzo – chociaż również to nie pozwalało Joce określić, czego w takiej sytuacji chciała bardziej: tego, żeby ostatecznie zniknął, pozwalając jej pogodzić się ze śmiercią, czy może jakiegoś cudownego rozwiązania, które wydawał się dawać im dar, którym dysponowała.
Nie miała pojęcia, jak prezentował się jej wyraz twarzy, ale najwyraźniej wyglądała wystarczająco żałośnie, by Renesmee wzięła to pod uwagę. Drgnęła, kiedy mama bez słowa wyciągnęła ramiona, by móc przygarnąć ją do siebie i mocno uściskać. Było coś delikatnego w sposobie, w jaki się z nią obchodziła – niekoniecznie jak z dzieckiem, chociaż przy innych Jocelyne niejednokrotnie tak się czuła.
– Nie idź za daleko – usłyszała tuż przy uchu. Chwilę później ciepłe wargi musnęły jej policzek, choć na krótką chwilę utwierdzając dziewczynę w przekonaniu, że wszystko było w porządku.
– Jasne – wyrzuciła z siebie z opóźnieniem.
Poczuła ulgę, przynajmniej do pewnego stopnia, bo zachowanie mamy dość jasno sugerowało, że ta doskonale zdawała sobie sprawę z tego, w czym musiał leżeć problem – albo przynajmniej podejrzewała, że sytuacja jest wystarczająco niezręczna, by zacząć pożądać ciszy. Tak czy inaczej, Jocelyne odetchnęła, kiedy nikt więcej nie próbował jej zatrzymywać, pozwalając żeby zbiegła ze schodów i – wcześniej chyba jedynie cudem nie zabijając się, kiedy w swoim stylu potknęła się o własne nogi – wyszła na zewnątrz. W pośpiechu zdążyła jeszcze chwycić kurtkę, ale i tak zaczęła niekontrolowanie dygotać, ledwo tylko znalazła się na zaśnieżonym trawniku. Nigdy nie lubiła takiej pogody, zresztą w pamięci wciąż miała to, jak nie tak dawno temu błąkała się po lesie, rozpalona gorączką i zdeterminowana, żeby pomóc Beatrycze, ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie związane z tamtym okresem myśli. Teraz ważniejsze było coś innego…
Albo raczej ktoś.
– Hej, hej… Patrz pod nogi, bo teraz już nie mam jak cię złapać – przypomniał Dallas, tym samym uświadamiając Jocelyne, że nie zamierzał tak po prostu odpuścić. Wciąż za nią podążał, w pewnym momencie zrównując się ze swoją towarzyszką, ledwo tylko dotarła do skraju lasu. – Dokąd idziesz, Joce?
– Na spacer. – Jakby nie patrzeć, to jak najbardziej pozostawało zgodne z prawdą. Nie miała konkretnego celu, najzwyczajniej w świecie nie będąc w stanie usiedzieć w miejscu. – Co prawda chciałam iść sama, ale skoro nie zrozumiałeś aluzji…
– Auć.
Zignorowała to, że znowu zaczynał sobie żartować, w zamian całą uwagę poświęcając uważnemu stawianiu kolejnych kroków. Już kiedy była młodsza, tata próbował uczyć ją, w jaki sposób poruszać się bezszelestnie, ale ostatecznie i tak stanęło na tym, że jego wskazówki co najwyżej pomagały jej bezkolizyjnie przejść z punktu A do punktu B. Cóż, przynajmniej tymczasowo musiało wystarczyć, tym bardziej, że nie chciała kolejny raz zrobić z siebie idiotki na oczach Dallasa. Już nawet nie chodziło o jego poczucie humoru, ale sam fakt tego, że wciąż jej na nim zależało. W końcu nazywał ją swoją dziewczyną, tak? To był chyba wystarczający powód, żeby przejmowała się tym, co o niej myślał.
O tym też powinni porozmawiać, ale nie wyobrażała sobie zaczęcia tematu. Niby jak miała to zrobić? W sytuacji, w której był martwy i widzieli się właściwie po raz drugi od dnia jego śmierci, nawet wymiana kilku nic nieznaczących uwag wydawała się skomplikowana. Perspektywa zaczęcia jakiejkolwiek poważniejszej rozmowy wydawała się czymś nieprawdopodobnym, przynajmniej dla niej. Sama nie była pewna, co czuje, poza tym coś w beztrosce Dallasa niezmiennie ją rozbrajało, bo już nie miała wątpliwości, że gdyby bezpiecznie zdołał uciec z ośrodka, najpewniej byliby razem. Nie sądziła, że na świecie istnieje jakikolwiek człowiek, który ze spokojem przyjmie nie tylko to, że nie była człowiekiem – nie do końca – ale na dodatek zaakceptuje jej zdolności i… w zasadzie ją całą. Dotychczas nie wyobrażała sobie nawet tego, że mogłaby się komukolwiek podobać, tym bardziej, że przy bliskich wciąż czuła się co najwyżej jak niezdarne dziecko, ale w przypadku tego chłopaka… wszystko wydawało się inne.
– Gdzie jest Rosa? – zapytała jakby od niechcenia, chcąc przerwać przeciągającą się ciszę. To pytanie jako pierwsze przyszło jej do głowy.
– Szczerze powiedziawszy, to nie mam pojęcia… Wiesz, znowu jej zwiałem – wyjaśnił, a Joce z niedowierzaniem pokręciła głową. – No co?
– Nic – zapewniła pośpiesznie. – Po prostu wciąż nie dociera do mnie, że ty… Ach, Dallas, co jest z tobą nie tak? – wypaliła, nie mogąc się powstrzymać.
Skrzywił się, po czym przystanął, więc chcąc nie chcąc sama również zmusiła się do zatrzymania. Chłopak spokojnie unosił się dosłownie na wyciągnięcie ręki, poza tym wciąż ją obserwował, porażając ją przenikliwością spojrzenia znajomych, intensywnie zielonych oczu. W tamtej chwili natychmiast zapragnęła odwrócić głowę, a jednak nie była do tego zdolna, zbytnio oszołomiona, by zdobyć się na jakąkolwiek sensowną reakcję.
– Co masz na myśli? – zapytał z powątpiewaniem. – To, że jestem w tym miejscu? Hej, jestem martwy! Już raczej nic gorszego mnie nie spotka – stwierdził, a Joce jęknęła.
– Właśnie to – wyjaśniła z powagą. – Jak ty w ogóle możesz… Brzmisz tak, jakbyś w ogóle się tym nie przejmował… Tym, że umarłeś i to na dodatek z mojej winy – przypomniała cicho.
Już w Volterze chciała z nim o tym porozmawiać, ale przy Rufusie i Claire jakakolwiek prywatna dyskusja nie wchodziła w grę. Teraz wcale nie czuła się pewniej, wręcz zaczynając żałować, że na własne życzenie znalazła się w sytuacji, która umożliwiała im jakiekolwiek poważne rozmowy. Już i tak się obwiniała, choć przez większość czasu starała się o tym nie myśleć, bardziej przejęta całym tym szaleństwem, które rozgrywało się wokół nich. To zaczynało być przygnębiające i to najdelikatniej rzecz ujmując, przez co nawet zdając sobie sprawę z tego, że nie może uciekać w nieskończoność przed Dallasem i prawdą, nie potrafiła tak po prostu zdobyć się na przebywanie z nim.
– O nie… Nie, nie, nie – wyrzucił z siebie na wydechu, błyskawicznie przesuwając się ku niej. – Tylko bez takich, jasne? Nie próbuj się obwiniać, bo naprawdę znajdę sposób na to, żeby ci przyłożyć – zapowiedział wystarczająco poważnym tonem, żeby spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Kiedy to jest prawda – zaoponowała. – Demony zaatakowały cię, bo pobiegłeś za mną, kiedy ja… Już wcześniej to była moja wina. Gdybyśmy trzymali się razem, Ron nigdy by mnie nie złapał… – zaczęła, ale również tym razem Dallas nie pozwolił jej dokończyć.
– Moja mama czasami mówiła, że gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem… Ehm, rozumiesz? – Wywrócił oczami. – Gdybanie jest bez sensu.
– To twoje podejście? – mruknęła z rezerwą.
Przemieścił się, nagle materializując tak blisko niej, że aż poczuła chłód. W przypadku Dallasa w grę nie wchodziła tylko aura śmierci, ale również rodzaj elektryzowania, choć nie była pewna, czy takie stwierdzenie miało sens. Wiedziała jedynie, że wyraźnie czuła iskierki w powietrzu, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Wiedziała, że jest obok i że wciąż miał wpływ na elektryczność, chociaż nie miała pojęcia, czy taki stan rzeczy był właściwy wszystkim duchom, czy może miała do czynienia z kolejnym wyjątkiem.
– Myśl sobie, co tylko chcesz, ale przynajmniej spróbuj mnie wysłuchać… Serio, Joce. Ja cię nie obwiniam, więc ty też przestań to robić – obruszył się. Otworzyła usta, gotowa znowu zaprotestować, ale nie pozwolił jej dość do słowa. – Nie wnikam w to, jak głupie było pędzenie za demonami…
– Dziękuję bardzo! – zadrwiła. Mogła przewidzieć, że pocieszanie nie jest jego mocną strona.
– Jestem szczery… Albo próbuję – żachnął się. – Dobra, nieważne! Sęk w tym, że każdemu z nas mogło się to wydarzyć. A ja pobiegłem za tobą, bo… No, sama wiesz – stwierdził i – mogłaby przysiąc! – nagle się zaczerwienił, o ile w przypadku ducha to w ogóle wchodziło w grę.
– Nie, nie wiem… – Spojrzała na niego w podejrzliwy, pytający sposób. – Dallas…
– Nie dam skrzywdzić swojej dziewczyny. To chyba oczywiste! – oznajmił z powagą, a ona ledwo powstrzymała sfrustrowany jęk.
Poczuła pieczenie pod powiekami – zaledwie przez chwilę, ale jednak – więc zamrugała pośpiesznie, nie chcąc pozwolić sobie na płacz. Choć na zewnątrz panował ziąb, nagle zrobiło jej się gorąco, tym bardziej, że po raz kolejny powołał się na to stwierdzenie. Pamiętała, że już Rosa wspominała, że w przypadku Dallasa „czas przeszły może być problematyczny”. Teraz już rozumiała, co takiego miała na myśli jej przyjaciółka i choć sama myśl o tym, że chłopak nie zmienił uczuć, którymi ją darzył, brzmiała pocieszająco, to…
Och, teraz wszystko było inne. A Jocelyne sama nie była pewna, czego tak naprawdę chce.
– Dallas… – zaczęła, ale coś w jego spojrzeniu sprawiło, że i tak nie była w stanie dokończyć.
Westchnęła cicho, ostatecznie będąc w stanie co najwyżej na niego patrzeć, o ile takie rozwiązanie w ogóle miało jakikolwiek sens. Zawahała się, uważnie lustrując go wzrokiem i szukając sposobu na to, żeby wykrztusić z siebie cokolwiek – chociażby kilka nawet najmniej znaczących słów. W głowie miała pustkę, a jakby tego było mało, Dallas również niczego nie ułatwiał, najwyraźniej ze swojej perspektywy uznając, że nie ma najmniejszych powodów do niepokoju – i że wszystko naprawdę wróciło na swoje miejsce. Cokolwiek chodziło mu po głowie, bez wątpienia nie uznawało tego, że skoro umarł, to było niejako równoznaczne z tym, że już nie należał do tego świata – a więc że niejako nie miał prawa, by mieć ją w jakimkolwiek sensie.
– Hej, wszystko gra? – Drgnęła, kiedy chłopak nagle wyciągnął dłoń ku jej twarzy, jakby chcąc musnąć palcami zaczerwieniony policzek Jocelyne. Nie poczuła jego dotyku, ale coś, co mogła uznać za delikatne mrowienie. To też okazało się przyjemne, ale… mimo wszystko nie było prawdziwe. – Jestem tutaj, Joce – dodał niemalże łagodnym tonem.
Wypuściła powietrze ze świstem, coraz bardziej podenerwowana. Samej sobie nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego do tej pory udawało jej się powstrzymywać od płaczu, ale ostatecznie uznała, że to mało istotna kwestia. W gruncie rzeczy mogli zostawić to na później, choć przez chwilę koncentrując się na tym, co było dobre – a więc samej możliwości widzenia się wzajemnie. Miała wrażenie, że tym samym popełniała błąd, próbując trwać w czymś, co w ogóle nie powinno mieć racji bytu, ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie niepokojące myśli. To teraz nie miało znaczenia, a przynajmniej chciała w to wierzyć.
– T-tak… Tak, jesteś – przyznała i jakimś cudem zdołała się wysilić na blady uśmiech. – To najważniejsze.
– Prawda? – Dallas spojrzał na nią z wahaniem, ale ostatecznie również na jego ustach pojawił się uśmiech. – Będzie w porządku. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo – zażartował, ale coś w jego słowach ją zaniepokoiło.
– Więc zostajesz? – zapytała, bo to wyraźnie wynikało z jego słów.
Energicznie pokiwał głową. Kiedy przesunął się jeszcze bliżej, przekonała się, że bardzo łatwo może wyobrazić sobie, że właśnie trzymał ją w ramionach. To również było przyjemne, a Jocelyne z wolna zaczęła się rozluźniać, po chwili zastanowienia dochodząc do wniosku, że może sprawy pomiędzy nimi wcale nie prezentowały się aż tak źle.
– Tak długo, jak będziesz chciała mnie widzieć – zapowiedział, po czym lekko przekrzywił głowę, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. – Dalej jesteś na mnie zła?
Prychnęła, nie mogąc się powstrzymać. Żartował sobie?
– Umarłeś – przypomniała chłodno. – I nawet słowem nie zająknąłeś się, że coś jest nie tak. Jasne, że jestem!
– Mój błąd – przyznał, wznosząc oczy ku górze.
– I tyle? – Spojrzała na niego z niedowierzaniem. Chyba powinna zacząć przywykać do tego, że lubił wyciągać wnioski, które nikomu innemu na jego miejscu nie przyszłyby do głowy. – Dobra, nieważne! Poddaję się – zapowiedziała, po czym z wolna wycofała się, żeby móc ruszyć przed siebie.
– Ej! Dokąd idziesz?
Nawet na niego nie spojrzała.
– Na spacer – wyjaśniła zgodnie z prawdą. – A teraz chodź. Znam ładne miejsce.
Nie była zaskoczona tym, że nie zaoponował.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa