
Jocelyne
– Hej, Joce!
Wydała z siebie
niekontrolowany wrzask, chyba jedynie cudem nie wychodząc z siebie, kiedy
tuż za plecami usłyszała znajomy głos. Błyskawicznie odwróciła się, gotowa
wręcz rzucić się z pięściami na Dallasa, ledwo tylko uprzytomniła sobie,
komu tym razem zawdzięczała stan przedzawałowy. Podejrzewała co prawda, że
dramatyzuje, ale biorąc pod uwagę to, że jej puls przyśpieszył przynajmniej
dwukrotnie, a chłopak pojawił się w najmniej przewidywanym przez nią
momencie…
Wypuściła
powietrze ze świstem, próbując się uspokoić. Dallas uśmiechnął się blado (to
stwierdzenie źle brzmiało w przypadku ducha – i to najdelikatniej
rzecz ujmując), po czym wyrzucił obie ręce w poddańczym geście, w równym
stopniu zmieszany, co i całkiem zadowolony z… nieżycia. Chyba właśnie to, że wciąż nie mogła przywyknąć do jego
powrotu, na dodatek w takiej formie, ostatecznie zadecydowało o tym,
że zaczęła mu się bezmyślnie przyglądać, zamiast od razu dać mu do wiwatu. Nie
pojmowała ani tego, jak na nią działał, ani tym bardziej nie była w stanie
tak po prostu zaakceptować, że był martwy – i że pomimo tego mogła
regularnie go widywać.
– Ehm,
przepraszam…? – usłyszała i mniej więcej w tamtej chwili ostatecznie
opadły jej ręce.
– Nie rób
mi tego więcej – wykrztusiła z siebie z opóźnieniem, potrząsając z niedowierzaniem
głową.
Chciała
dodać coś jeszcze, ale powstrzymały ją szybkie kroki i to, że mama
dosłownie się przed nią zmaterializowała. Instynktownie wzdrygnęła się, ale nie
próbowała protestować, kiedy Renesmee w pośpiechu otoczyła ją ramionami.
Jocelyne aż nazbyt dobrze wiedziała, jak łatwo w ostatnim czasie
przychodziło jej niepokojenie bliskich, więc nawet nie była taką reakcją
zaskoczona.
–
Krzyczałaś. – Nessie zawahała się, po czym niespokojnie rozejrzała po
zaciemnionym holu. – Dlaczego…?
–
Powiedzmy, że… ktoś robi mi głupie żarty – odezwała się po chwili
zastanowienia, rzucając wymowne spojrzenie w stronę miejsca, gdzie wciąż
tkwił Dallas. – Przestraszył mnie.
– Kto
znowu…? – zaczęła mama, wyraźnie się spinając, kiedy dotarło do niej, że tuż
obok mógłby znajdować się jakikolwiek duch.
– Dallas –
powiedziała wprost. – Chłopak o którym… ci mówiłam. Wtedy, kiedy
rozmawialiśmy o ośrodku – dodała, starannie dobierając słowa.
Renesmee
wyprostowała się, początkowo zdezorientowana, ale kiedy w końcu raz
jeszcze powiodła wzrokiem dookoła, Joce doszukała się w spojrzeniu mamy
zrozumienia. Zawahała się, sama niepewna tego, co jeszcze powinna powiedzieć,
nie wspominając o jakiejkolwiek próbie rozmowy z Dallasem, który może
i znajdował się dosłownie na wyciagnięcie ręki, ale nie mimo wszystko
pozostawał dla wszystkich wokół niewidoczny. Cóż, wolała przynajmniej
tymczasowo zaoszczędzić mamie sytuacji, w której słyszałaby tylko połowę
konwersacji, tym samym mogąc co najwyżej utwierdzić się w przekonaniu, że z jej
córką było coś nie tak i rozmawiała ze sobą.
– Ach… A,
rozumiem – wyrzuciła z siebie na wydechu Nessie, dopiero po dłuższej
chwili decydując się na powrót zabrać głos. – Ech… Miło poznać? – zaryzykowała,
a Jocelyne westchnęła, zwłaszcza kiedy Dallas promiennie uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Powiedz,
że wzajemnie – rzucił pogodnym tonem. Naprawdę nie rozumiała, co z tym
facetem było nie tak, skoro dobry humor nie opuszczał go nawet po śmierci. –
Swoją drogą, masz ładną mamę.
– Nie mów
tego przy moim ojcu – mruknęła, nie mogąc się powstrzymać.
Dallas
wywrócił oczami.
– Aż tak? –
zapytał, ale nawet nie czekał na odpowiedź. – A zresztą… Przecież i tak
nie usłyszy – stwierdził, chociaż wcale nie brzmiał na aż tak pewnego, jak
mogłaby się tego spodziewać.
– A założysz
się?
Jeśli miała
być ze sobą szczera, zaczynała dochodzić do wniosku, że Gabriel miał jakieś
specjalne zdolności, jeśli chodziło o wyczuwanie sytuacji, w których
powinien być zazdrosny – przynajmniej jego zdaniem. Pomijając już to, że raczej
nie poczułby się szczególnie spokojny, gdyby dowiedział się, że pewien duch
wciąż był zainteresowany jego córką, pewnie nie powstrzymywałby się od
złośliwych uwag, niezależnie od sytuacji. I cholera, to mogłoby być
całkiem zabawne, gdyby akurat nie dotyczyło jej.
– Joce? –
usłyszała i to wystarczyło, żeby wróciła na ziemię, na powrót koncentrując
się na mamie.
– Dallas
się wita – wyjaśniła dość lakonicznie. Powoli zaczynała mieć dość zabawy w pośrednika,
choć chyba do tego zwykle sprowadzały się zdolności nekromantów. Tak
przynajmniej sądziła, bo jak na razie ani w Internecie, ani w bibliotece
nie znalazła czegoś w stylu „Podręcznik widzenia umarłych dla opornych”
albo „Ty i twój duch – ABC młodego nekromanty”. – A ja… chyba przejdę
się na spacer – dodała z naciskiem, jak najszybciej pragnąć znaleźć się na
dworze. Chciała się przejść i pomyśleć, poza tym tak zdecydowanie łatwiej
przyszłoby jej porozmawianie z Dallasem bez zbędnych świadków. – Chciałam
iść do Allegry… Mogę?
W ostatnim
czasie chodzenie do domu, w którym przebywali również Cullenowie, nie było
najlepszym pomysłem, ale teraz sytuacja uległa zmianie. Wcześniej była
przerażona perspektywą chodzenia do rodziny Eleny po jej śmierci, w obawie
przed tym, że mogłaby zobaczyć kuzynkę… A może wręcz przeciwnie. Tak czy
inaczej, nawet nie brała pod uwagę zajrzenia tam chociaż na chwilę, a skoro
rodzice nie zamierzali ją do tego zachęcać, skwapliwie to wykorzystała. Teraz
jednak wszystko się zmieniło, a Jocelyne chciała przynajmniej wierzyć w to,
że sytuacja wróciła do normy, chociaż…
– Tam są
demony – przypomniała cicho Renesmee, wyraźnie nieusatysfakcjonowana taką
perspektywą.
– Elena
naprawdę…? – Urwała, chyba w gruncie rzeczy woląc nie wiedzieć, jak sprawy
miały się w przypadku jej kuzynki. – Poza tym… są tu już od dłuższego
czasu, tak? Jakby były niebezpieczne… Mam na myśli to, że nikt do tej pory nie
kazał im odejść – zauważyła przytomnie.
Po wyrazie
twarzy mamy poznała, że to tak naprawdę żadna różnica. Cóż, może faktycznie tak
było, nie wspominając o tym, że ostatniego spotkania z tymi istotami
nie wspominała dobrze. Zawsze wyczuwała, kiedy byli w pobliżu – tak jak z Within
albo tymi nieśmiertelnymi, którzy kręcili się w Volterze, chociaż
pozostawali niewidzialni. Teraz już przynajmniej wiedziała, skąd brało się złe
przeczucie i pragnienie, żeby natychmiast rzucić się do ucieczki, ale z drugiej
strony…
– Nie
podoba mi się to. – Renesmee westchnęła, po czym nieznacznie potrząsnęła głową.
– Joce, nie zrozum mnie źle, ale… ja się martwię. I nie ufam demonom.
– Ja też
nie – zapewniła pośpiesznie. Cóż, dość naciągana teoria, skoro jednego z nich
niejako uwolniła, ale wtedy nie miała większego wyboru. Mając nóż na gardle,
zwykle jest się w stanie zrobić naprawdę wiele, byleby tylko odzyskać
panowanie nad sytuacją. – Ale dobrze… Mogę pójść do świątyni. Może tam znajdę
Allegrę – mruknęła, chociaż tak naprawdę zależało jej przede wszystkim na
świętym spokoju.
W zasadzie
sama nie była pewna, czego tak naprawdę chciała. W jakimś stopniu pragnęła
zyskać okazję, żeby zamienić z Dallasem przynajmniej kilka słów i zrozumieć,
czego tak naprawdę chciał, skoro wciąż za nią podążał, ale z drugiej…
Czuła się przy nim dziwnie i to najdelikatniej rzecz ujmując. Pojawił się i choć
od bardzo dawna chciała go zobaczyć, podświadomie wiedziała, że to jedynie
dodatkowa udręka, skoro widzenie go niczego tak naprawdę nie zmieniało. On
umarł – straciła go tamtego dnia, kiedy tak po prostu się wykrwawił, bo
wcześniej rzucił się jej na ratunek. I choć nie prosiła się o to, mimo
wszystko czuła się winna, tym bardziej, że doskonale wiedziała, że jeszcze
przed jego śmiercią między nimi zaczęło… powstawać coś naprawdę wyjątkowego –
jakkolwiek powinna to nazwać.
Kątem oka
zerknęła na Dallasa, żeby upewnić się, czy przypadkiem nie zniknął. Wciąż tkwił
w tym samym miejscu, jak gdyby nigdy nic stojąc na podłodze, a gdyby
nie to, że nie rzucał cienia, mogłaby uwierzyć, że był prawdziwy – z tym,
że to również stanowiłoby rodzaj oszukiwania samej siebie. Nigdy wcześniej nie
znalazła się w podobnej sytuacji, nie tylko wcześniej nie mając okazji
wprawić się w relacjach z mężczyznami, ale przede wszystkim nie będąc
w stanie określić, co takiego było pomiędzy nią a Dallasem. Wiedziała
jedynie, że jego strata bolała – i to bardzo – chociaż również to nie
pozwalało Joce określić, czego w takiej sytuacji chciała bardziej: tego,
żeby ostatecznie zniknął, pozwalając jej pogodzić się ze śmiercią, czy może
jakiegoś cudownego rozwiązania, które wydawał się dawać im dar, którym
dysponowała.
Nie miała
pojęcia, jak prezentował się jej wyraz twarzy, ale najwyraźniej wyglądała
wystarczająco żałośnie, by Renesmee wzięła to pod uwagę. Drgnęła, kiedy mama
bez słowa wyciągnęła ramiona, by móc przygarnąć ją do siebie i mocno
uściskać. Było coś delikatnego w sposobie, w jaki się z nią
obchodziła – niekoniecznie jak z dzieckiem, chociaż przy innych Jocelyne
niejednokrotnie tak się czuła.
– Nie idź
za daleko – usłyszała tuż przy uchu. Chwilę później ciepłe wargi musnęły jej
policzek, choć na krótką chwilę utwierdzając dziewczynę w przekonaniu, że
wszystko było w porządku.
– Jasne –
wyrzuciła z siebie z opóźnieniem.
Poczuła
ulgę, przynajmniej do pewnego stopnia, bo zachowanie mamy dość jasno
sugerowało, że ta doskonale zdawała sobie sprawę z tego, w czym
musiał leżeć problem – albo przynajmniej podejrzewała, że sytuacja jest
wystarczająco niezręczna, by zacząć pożądać ciszy. Tak czy inaczej, Jocelyne
odetchnęła, kiedy nikt więcej nie próbował jej zatrzymywać, pozwalając żeby
zbiegła ze schodów i – wcześniej chyba jedynie cudem nie zabijając się,
kiedy w swoim stylu potknęła się o własne nogi – wyszła na zewnątrz. W pośpiechu
zdążyła jeszcze chwycić kurtkę, ale i tak zaczęła niekontrolowanie
dygotać, ledwo tylko znalazła się na zaśnieżonym trawniku. Nigdy nie lubiła
takiej pogody, zresztą w pamięci wciąż miała to, jak nie tak dawno temu
błąkała się po lesie, rozpalona gorączką i zdeterminowana, żeby pomóc
Beatrycze, ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie związane z tamtym
okresem myśli. Teraz ważniejsze było coś innego…
Albo raczej
ktoś.
– Hej, hej…
Patrz pod nogi, bo teraz już nie mam jak cię złapać – przypomniał Dallas, tym
samym uświadamiając Jocelyne, że nie zamierzał tak po prostu odpuścić. Wciąż za
nią podążał, w pewnym momencie zrównując się ze swoją towarzyszką, ledwo
tylko dotarła do skraju lasu. – Dokąd idziesz, Joce?
– Na
spacer. – Jakby nie patrzeć, to jak najbardziej pozostawało zgodne z prawdą.
Nie miała konkretnego celu, najzwyczajniej w świecie nie będąc w stanie
usiedzieć w miejscu. – Co prawda chciałam iść sama, ale skoro nie
zrozumiałeś aluzji…
– Auć.
Zignorowała
to, że znowu zaczynał sobie żartować, w zamian całą uwagę poświęcając
uważnemu stawianiu kolejnych kroków. Już kiedy była młodsza, tata próbował
uczyć ją, w jaki sposób poruszać się bezszelestnie, ale ostatecznie i tak
stanęło na tym, że jego wskazówki co najwyżej pomagały jej bezkolizyjnie
przejść z punktu A do punktu B. Cóż, przynajmniej tymczasowo musiało
wystarczyć, tym bardziej, że nie chciała kolejny raz zrobić z siebie
idiotki na oczach Dallasa. Już nawet nie chodziło o jego poczucie humoru,
ale sam fakt tego, że wciąż jej na nim zależało. W końcu nazywał ją swoją
dziewczyną, tak? To był chyba wystarczający powód, żeby przejmowała się tym, co
o niej myślał.
O tym też
powinni porozmawiać, ale nie wyobrażała sobie zaczęcia tematu. Niby jak miała
to zrobić? W sytuacji, w której był martwy i widzieli się
właściwie po raz drugi od dnia jego śmierci, nawet wymiana kilku nic
nieznaczących uwag wydawała się skomplikowana. Perspektywa zaczęcia
jakiejkolwiek poważniejszej rozmowy wydawała się czymś nieprawdopodobnym,
przynajmniej dla niej. Sama nie była pewna, co czuje, poza tym coś w beztrosce
Dallasa niezmiennie ją rozbrajało, bo już nie miała wątpliwości, że gdyby
bezpiecznie zdołał uciec z ośrodka, najpewniej byliby razem. Nie sądziła,
że na świecie istnieje jakikolwiek człowiek, który ze spokojem przyjmie nie
tylko to, że nie była człowiekiem – nie do końca – ale na dodatek zaakceptuje
jej zdolności i… w zasadzie ją całą. Dotychczas nie wyobrażała sobie nawet
tego, że mogłaby się komukolwiek podobać, tym bardziej, że przy bliskich wciąż czuła
się co najwyżej jak niezdarne dziecko, ale w przypadku tego chłopaka…
wszystko wydawało się inne.
– Gdzie
jest Rosa? – zapytała jakby od niechcenia, chcąc przerwać przeciągającą się
ciszę. To pytanie jako pierwsze przyszło jej do głowy.
– Szczerze
powiedziawszy, to nie mam pojęcia… Wiesz, znowu jej zwiałem – wyjaśnił, a Joce
z niedowierzaniem pokręciła głową. – No co?
– Nic –
zapewniła pośpiesznie. – Po prostu wciąż nie dociera do mnie, że ty… Ach,
Dallas, co jest z tobą nie tak? – wypaliła, nie mogąc się powstrzymać.
Skrzywił
się, po czym przystanął, więc chcąc nie chcąc sama również zmusiła się do
zatrzymania. Chłopak spokojnie unosił się dosłownie na wyciągnięcie ręki, poza
tym wciąż ją obserwował, porażając ją przenikliwością spojrzenia znajomych,
intensywnie zielonych oczu. W tamtej chwili natychmiast zapragnęła
odwrócić głowę, a jednak nie była do tego zdolna, zbytnio oszołomiona, by
zdobyć się na jakąkolwiek sensowną reakcję.
– Co masz
na myśli? – zapytał z powątpiewaniem. – To, że jestem w tym miejscu?
Hej, jestem martwy! Już raczej nic gorszego mnie nie spotka – stwierdził, a Joce
jęknęła.
– Właśnie
to – wyjaśniła z powagą. – Jak ty w ogóle możesz… Brzmisz tak, jakbyś
w ogóle się tym nie przejmował… Tym, że umarłeś i to na dodatek z mojej
winy – przypomniała cicho.
Już w Volterze
chciała z nim o tym porozmawiać, ale przy Rufusie i Claire
jakakolwiek prywatna dyskusja nie wchodziła w grę. Teraz wcale nie czuła
się pewniej, wręcz zaczynając żałować, że na własne życzenie znalazła się w sytuacji,
która umożliwiała im jakiekolwiek poważne rozmowy. Już i tak się
obwiniała, choć przez większość czasu starała się o tym nie myśleć,
bardziej przejęta całym tym szaleństwem, które rozgrywało się wokół nich. To
zaczynało być przygnębiające i to najdelikatniej rzecz ujmując, przez co
nawet zdając sobie sprawę z tego, że nie może uciekać w nieskończoność
przed Dallasem i prawdą, nie potrafiła tak po prostu zdobyć się na
przebywanie z nim.
– O nie…
Nie, nie, nie – wyrzucił z siebie
na wydechu, błyskawicznie przesuwając się ku niej. – Tylko bez takich, jasne?
Nie próbuj się obwiniać, bo naprawdę znajdę sposób na to, żeby ci przyłożyć –
zapowiedział wystarczająco poważnym tonem, żeby spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Kiedy to
jest prawda – zaoponowała. – Demony zaatakowały cię, bo pobiegłeś za mną, kiedy
ja… Już wcześniej to była moja wina. Gdybyśmy trzymali się razem, Ron nigdy by
mnie nie złapał… – zaczęła, ale również tym razem Dallas nie pozwolił jej
dokończyć.
– Moja mama
czasami mówiła, że gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem… Ehm,
rozumiesz? – Wywrócił oczami. – Gdybanie jest bez sensu.
– To twoje
podejście? – mruknęła z rezerwą.
Przemieścił
się, nagle materializując tak blisko niej, że aż poczuła chłód. W przypadku
Dallasa w grę nie wchodziła tylko aura śmierci, ale również rodzaj
elektryzowania, choć nie była pewna, czy takie stwierdzenie miało sens.
Wiedziała jedynie, że wyraźnie czuła iskierki w powietrzu, jakkolwiek
dziwnie by to nie brzmiało. Wiedziała, że jest obok i że wciąż miał wpływ
na elektryczność, chociaż nie miała pojęcia, czy taki stan rzeczy był właściwy
wszystkim duchom, czy może miała do czynienia z kolejnym wyjątkiem.
– Myśl
sobie, co tylko chcesz, ale przynajmniej spróbuj mnie wysłuchać… Serio, Joce.
Ja cię nie obwiniam, więc ty też przestań to robić – obruszył się. Otworzyła
usta, gotowa znowu zaprotestować, ale nie pozwolił jej dość do słowa. – Nie
wnikam w to, jak głupie było pędzenie za demonami…
– Dziękuję bardzo!
– zadrwiła. Mogła przewidzieć, że pocieszanie nie jest jego mocną strona.
– Jestem
szczery… Albo próbuję – żachnął się. – Dobra, nieważne! Sęk w tym, że
każdemu z nas mogło się to wydarzyć. A ja pobiegłem za tobą, bo… No,
sama wiesz – stwierdził i – mogłaby przysiąc! – nagle się zaczerwienił, o ile
w przypadku ducha to w ogóle wchodziło w grę.
– Nie, nie
wiem… – Spojrzała na niego w podejrzliwy, pytający sposób. – Dallas…
– Nie dam
skrzywdzić swojej dziewczyny. To chyba oczywiste! – oznajmił z powagą, a ona
ledwo powstrzymała sfrustrowany jęk.
Poczuła
pieczenie pod powiekami – zaledwie przez chwilę, ale jednak – więc zamrugała
pośpiesznie, nie chcąc pozwolić sobie na płacz. Choć na zewnątrz panował ziąb,
nagle zrobiło jej się gorąco, tym bardziej, że po raz kolejny powołał się na to
stwierdzenie. Pamiętała, że już Rosa wspominała, że w przypadku Dallasa „czas
przeszły może być problematyczny”. Teraz już rozumiała, co takiego miała na
myśli jej przyjaciółka i choć sama myśl o tym, że chłopak nie zmienił
uczuć, którymi ją darzył, brzmiała pocieszająco, to…
Och, teraz
wszystko było inne. A Jocelyne sama nie była pewna, czego tak naprawdę chce.
– Dallas… –
zaczęła, ale coś w jego spojrzeniu sprawiło, że i tak nie była w stanie
dokończyć.
Westchnęła
cicho, ostatecznie będąc w stanie co najwyżej na niego patrzeć, o ile
takie rozwiązanie w ogóle miało jakikolwiek sens. Zawahała się, uważnie
lustrując go wzrokiem i szukając sposobu na to, żeby wykrztusić z siebie
cokolwiek – chociażby kilka nawet najmniej znaczących słów. W głowie miała
pustkę, a jakby tego było mało, Dallas również niczego nie ułatwiał,
najwyraźniej ze swojej perspektywy uznając, że nie ma najmniejszych powodów do
niepokoju – i że wszystko naprawdę wróciło na swoje miejsce. Cokolwiek
chodziło mu po głowie, bez wątpienia nie uznawało tego, że skoro umarł, to było
niejako równoznaczne z tym, że już nie należał do tego świata – a więc
że niejako nie miał prawa, by mieć ją w jakimkolwiek sensie.
– Hej,
wszystko gra? – Drgnęła, kiedy chłopak nagle wyciągnął dłoń ku jej twarzy,
jakby chcąc musnąć palcami zaczerwieniony policzek Jocelyne. Nie poczuła jego
dotyku, ale coś, co mogła uznać za delikatne mrowienie. To też okazało się
przyjemne, ale… mimo wszystko nie było prawdziwe. – Jestem tutaj, Joce – dodał
niemalże łagodnym tonem.
Wypuściła
powietrze ze świstem, coraz bardziej podenerwowana. Samej sobie nie potrafiła
wytłumaczyć, dlaczego do tej pory udawało jej się powstrzymywać od płaczu, ale
ostatecznie uznała, że to mało istotna kwestia. W gruncie rzeczy mogli
zostawić to na później, choć przez chwilę koncentrując się na tym, co było
dobre – a więc samej możliwości widzenia się wzajemnie. Miała wrażenie, że
tym samym popełniała błąd, próbując trwać w czymś, co w ogóle nie
powinno mieć racji bytu, ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie niepokojące
myśli. To teraz nie miało znaczenia, a przynajmniej chciała w to
wierzyć.
– T-tak…
Tak, jesteś – przyznała i jakimś cudem zdołała się wysilić na blady
uśmiech. – To najważniejsze.
– Prawda? –
Dallas spojrzał na nią z wahaniem, ale ostatecznie również na jego ustach
pojawił się uśmiech. – Będzie w porządku. Nie pozbędziesz się mnie tak
łatwo – zażartował, ale coś w jego słowach ją zaniepokoiło.
– Więc
zostajesz? – zapytała, bo to wyraźnie wynikało z jego słów.
Energicznie
pokiwał głową. Kiedy przesunął się jeszcze bliżej, przekonała się, że bardzo
łatwo może wyobrazić sobie, że właśnie trzymał ją w ramionach. To również
było przyjemne, a Jocelyne z wolna zaczęła się rozluźniać, po chwili
zastanowienia dochodząc do wniosku, że może sprawy pomiędzy nimi wcale nie
prezentowały się aż tak źle.
– Tak
długo, jak będziesz chciała mnie widzieć – zapowiedział, po czym lekko
przekrzywił głowę, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. – Dalej jesteś na mnie
zła?
Prychnęła,
nie mogąc się powstrzymać. Żartował sobie?
– Umarłeś –
przypomniała chłodno. – I nawet słowem nie zająknąłeś się, że coś jest nie
tak. Jasne, że jestem!
– Mój błąd
– przyznał, wznosząc oczy ku górze.
– I tyle?
– Spojrzała na niego z niedowierzaniem. Chyba powinna zacząć przywykać do
tego, że lubił wyciągać wnioski, które nikomu innemu na jego miejscu nie
przyszłyby do głowy. – Dobra, nieważne! Poddaję się – zapowiedziała, po czym z wolna
wycofała się, żeby móc ruszyć przed siebie.
– Ej! Dokąd
idziesz?
Nawet na
niego nie spojrzała.
– Na spacer
– wyjaśniła zgodnie z prawdą. – A teraz chodź. Znam ładne miejsce.
Nie była
zaskoczona tym, że nie zaoponował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz