16 grudnia 2016

Trzydzieści dziewięć

Jocelyne
Klif wyglądał na spokojny, ale właśnie tego oczekiwała. Czuła obecność Dallasa, który podążał za nią… No cóż, niczym duch, ale powoli zaczynała do takiego stanu rzeczy przywykać. Była o wiele spokojniejsza, co samo w sobie wydawało się sporym postępem, a przynajmniej takie miała wrażenie. Musiała przyzwyczaić się, że chłopak wciąż był przy niej – i że najwyraźniej nigdzie się nie wybierał, choć teoretycznie powinien, bo jednak nie na co dzień widywała spacerujące po okolicy dusze. Ci, którzy zostawali, musieli mieć dość konkretny powód, bo w innym przypadku pewnie już dawno otoczyłby ją cały krąg chętnych na pogaduszki umarłych.
Musiała dowiedzieć się o sobie czegoś więcej, chociaż sama nie wiedziała, czy oby na pewno tego chce. Te zdolności wciąż ją przerażały, choć nie w takim stopniu, jak mogłaby oczekiwać. Nie miała pewności, kiedy w ogóle zaczęła oswajać się z myślą o tym, że widziała umarłych, nie wspominając o zapanowaniu nad dotychczas odczuwanym strachem, ale mimo wszystko…
– Ale nie zamierzasz skakać, prawda? – zagaił Dallas, nie po raz pierwszy wytrącając ją swoimi komentarzami z równowagi.
– Aż tak źle ze mną nie jest – zapewniła pośpiesznie. Wolała nie dodawać, że od dziecka była uczona, żeby trzymać się z daleka od krawędzi, tym bardziej, że ze swoim wyjątkowym „talentem” najpewniej i tak wylądowałaby na dole.
Z zaciekawieniem rozejrzała się dookoła, próbując przypomnieć sobie, kiedy ostatnim razem była w tym miejscu. Jako dziecko lubiła pomagać Allegrze i Isabeau przy zbieraniu kwiatów albo rozstawianiu ich po całej świątyni, choć i to nie zawsze wychodziło bez zbędnych wypadków. Tak czy inaczej, miała przede wszystkim przyjemne wspomnienia, jeśli chodziło o to miejsce, przynajmniej do czasu śmierci Eleny, kiedy dowiedziała się, że właśnie tutaj przeniesiono ciało dziewczyny. Co więcej, w pobliżu przez ostatnie dni kręciły się demony, ale teraz wszystko wróciło do normy; przynajmniej Jocelyne nie czuła niczego, co świadczyłoby o obecności istot związanych z tą… bardziej eteryczną stroną, więc tym bardziej chciała w taki stan rzecz uwierzyć.
Bez pośpiechu ruszyła ku budynkowi, próbując ocenić, co i dlaczego tak naprawdę czuła. Nie miała poczucia, że mogłaby być w niebezpieczeństwie i choć to nie musiało o niczym świadczyć – w końcu instynkt bywał zawodny – mimo wszystko poczuła się pewniej. Nigdzie w okolicy nie wyczuwała ani Allegry, ani nikogo innego, ale brała taką możliwość pod uwagę, w gruncie rzeczy szukając ni mniej, ni więcej, ale po prostu spokoju.
– Dziwne miejsce – odezwał się ponownie Dallas, a ona westchnęła. Więc to byłoby na tyle, jeśli chodziło o chęć trwania w ciszy.
– Nie musisz mi towarzyszyć – przypomniała mu zniecierpliwionym tonem. – Ja lubię tu przychodzić, poza tym…
– Okej, nie było tematu! – zreflektował się pośpiesznie, wyrzucając obie ręce ku górze w poddańczym geście. – Powiedziałem tylko, że jest dziwne… Świątynia, tak? – dodał, uważnie mierząc wzrokiem budynek.
Jocelyne z wolna skinęła głową.
– Ku czci Selene, czyli bogini księżyca – wyjaśniła usłużnie. – Tacy jak w nią wierzą… W zasadzie to chyba dotyczy wszystkich istot nadnaturalnych – stwierdziła po chwili zastanowienia.
O dziwo, Dallas uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Taak… Rosa trochę mi mówiła – przyznał, wyraźnie usatysfakcjonowany tym, że mógłby nadążać za nią w rozmowie. – Macie swoją kulturę, wierzenia i tak dalej.
– Coś w tym jest – zgodziła się, po czym spojrzała na niego z zaciekawieniem. – Dużo rozmawialiście? Ona jest cudowna – zauważyła przytomnie, ale Dallas ograniczył się wyłącznie do wymownego wzruszenia ramionami.
– Jest słodka – wypalił. Nie mogła zaprzeczyć, że to stwierdzenie jak najbardziej opisywało Rosę. – Trochę jak wieczne dziecko… Chociaż bywa straszna, zwłaszcza kiedy się na mnie wydrze. – Wywrócił oczami. Tego też mogła się spodziewać. – Ale wie dużo i o takich jak ty, jak i o wampirach, więc ją wypytywałem. Wiesz, znacznie wygodniej się z tobą rozmawia, jeśli wiem o co chodzi.
Uniosła brwi, mimo wszystko zaskoczona jego słowami. Poczuła się dziwnie ze świadomością, że mógłby o nią wypytywać, tym samym udowadniając, że naprawdę chciał ją poznać. To dodatkowo utwierdziło Jocelyne w przekonaniu, że Dallas wciąż wierzył w to, że mógłby stać się częścią jej życia i już poczynił po temu pewne kroki. I choć to wcale nie musiało dać oczekiwanych skutków, tym bardziej, że kilka rozmów wciąż nie czyniło z niego znawcy świata istot nadnaturalnych, mimo wszystko coś ścisnęło ją w gardle, kiedy uświadomiła sobie, jak bardzo się starał.
Najgorsze w tym wszystkim pozostawało to, że sobie na niego nie zasłużyła. Gdyby było inaczej, zdecydowanie nie pozwoliłaby na to, żeby stała mu się krzywda.
– Dallas… – Westchnęła, w ostatniej chwili rezygnując z rozpoczęcia tematu, który jak nic nie przypadłby mu do gustu. Już zdążył dać do zrozumienia, że z jego perspektywy zadręczanie się nie wchodziło w grę. – Ech, moja ciocia i jej mama są kapłankami. Moja siostra też, ale teraz Alessia jest daleko – powiedziała w zamian, decydując się zacząć jakiś bardziej neutralny wątek.
– Serio? – Po jego tonie poznała, że udało jej się go zaintrygować. Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że naprawdę zaczynała czuć się nieswojo. – A ty? To jakaś rodzinna tradycja czy jak?
– Mnie nigdy nie ciągnęło aż do tego stopnia – przyznała zgodnie z prawdą. – Ale Ali to uwielbia, poza tym zawsze trzymała się blisko Beau. Zresztą kapłanka musi umieć się poruszać, a ja prędzej puściłabym świątynie z dymem niż odprawiła jakikolwiek rytuał.
Cóż, nie dramatyzowała, a przynajmniej nie jakoś szczególnie, bo raz omal do czegoś podobnego nie doprowadziła, kiedy potknęła się ze świecą w ręce. Pamiętała to doskonale, zresztą jak i liczne komentarze Rufusa na temat tego, żeby trzymała się przynajmniej dwie przecznice od laboratorium, żeby nie ryzykować zniszczenia całej dzielnicy. Co najmniej. Do tej pory nie miała pojęcia, czy faktycznie trzymał tam coś aż o takim promieniu rażenia, ale wolała tego nie sprawdzać. Tak czy inaczej, zdecydowanie nie nadawała się do pełnienia funkcji kogoś nie tylko o wielkim poczuciu własnej wartości, ale przede wszystkim zdolnego tańczyć i poruszać się w sposób wykluczający możliwość potknięcia się o własne nogi.
– No fakt… W twoim przypadku mogłoby to być problematyczne – usłyszała choć Dallas nie powiedział jej niczego szczególnie twórczego, w odpowiedzi na jego słowa prychnęła.
– Dziękuję ci bardzo!
Wywrócił oczami, nie po raz pierwszy zresztą. W uśmiechu, który jej posłał, było coś zaczepnego, choć nie potrafiła tego jednoznacznie określić.
– Przecież sama dopiero co to potwierdziłaś! – przypomniał, bynajmniej w ten sposób nie sprawiając, że poczuła się jakkolwiek lepiej. – Nigdy nie zrozumiem kobiet. Najpierw coś mówicie, a potem obrażacie się, jeśli przyznać wam rację.
Mruczał coś jeszcze, ale właściwie już go nie słuchała, bardziej skoncentrowana na tym, żeby się nie roześmiać. Co jak co, ale Dallas od samego początku potrafił ją rozbawić. Jakby tego było mało, czuła się przy nim naprawdę dobrze, o czym zresztą doskonale wiedział. Tak czy inaczej, rozmawiając z nim w zaskakująco krótkim czasie zdołała niemalże zapomnieć o tym, kogo tak naprawdę miała przy sobie. Czuła się równie swobodnie, co i wtedy, kiedy miała do czynienia z Rosą, a to chyba o czymś świadczyło. Może jednak istniał sposób na to, by mogła pogodzić się z jego śmiercią i uwierzyć, że ta tak naprawdę nie świadczyła o niczym, ale mimo wszystko…
– Chcesz zobaczyć, co takiego jest w środku? – zapytała pośpiesznie, chcąc odrzucić od siebie niechciane myśli. Dla podkreślenia swoich słów, skinęła głową w stronę świątyni, po czym skierowała się w stronę budynku. – Zawsze jest otwarta, bo żadna kapłanka nie boi się, że ktoś spróbuje coś wynieść. Wiesz, w tym mieście trzeba być naprawdę szalonym, żeby próbować cokolwiek ukraść.
– Nie wiem czy to dziwne, czy bardziej przerażające… – Lekko przekrzywił głowę, jakby w ten sposób mógł wyciągnąć jakieś dodatkowe wnioski z patrzenia na nią. – Rosa mi mówiła, że masz jakiś związek z tutejszym… królem. Cholera, zaczynam dochodzić do wniosku, że nieźle się wkopałem przy wyborze dziewczyny – mruknął, ale nawet wtedy nie udało jej się uśmiechnąć.
Dziewczyny. Wciąż to powtarzał, a ona ani nie próbowała, ani tym bardziej nie chciała wyprowadzać go z błędu. Wręcz przeciwnie – naprawdę chciała, żeby nazywał ją w ten sposób, raz po raz przyłapując się na teoretycznie naiwnej wierze w to, że między nimi wszystko było w porządku. Skoro Dallas nadal chciał z nią chodzić, dlaczego miałaby mu odmówić, nawet jeśli faktycznie pozostawał martwy.
Kto wie, może to był rodzaj drugiej szansy. Coś, co cudem zostało im dane i co mogło pozwolić jej docenić zdolności, którymi dysponowała. Przecież niejako go odzyskała, tak? To bez wątpienia o czymś świadczyło, a przynajmniej chciała w to wierzyć.
Gdyby tylko nabrała pewności, że bycie razem w tej sytuacji faktycznie miało okazać się takie proste…
– Dimitr jest królem, bo wszyscy chcą go tak nazywać – podjęła ze spokojem. Łatwiej było jej się skoncentrować na rozmowie o Mieście Nocy, niż rozważaniu sytuacji, w której się znaleźli. Sam Dallas się tym nie przejmował, więc może ona również nie musiała. – Aldero i Cammy to jego przybrane dzieci, wiesz? Są razem z moją ciocią-kapłanką, Isabeau…
– Świetnie. Właśnie przedstawiasz mi członków rodziny, wiesz? Twoją mamę już znam, teoretycznie… – Urwał, po czym wymownie zerknął na drzwi świątyni. – Otworzysz? Chętnie bym zabawił się w dżentelmena i tak dalej, ale tak się składa, że teraz co najwyżej mogę przez nie przeniknąć.
Westchnęła, chcąc nie chcąc decydując się naprzeć na drzwi, żeby móc wślizgnąć się do wnętrza budynku. W środku jak zwykle pachniało kwiatami, choć pora roku zdecydowanie nie sprzyjała hodowli jakichkolwiek roślin. Czuła ciężką, ale przyjemną woń kadzidełek, chociaż te znajdowały się gdzieś poza jej zasięgiem, najpewniej przy ołtarzyku, który tak dobrze znała. Zwłaszcza Alessia lubiła komponować kwiatowe bukiety i całe miejsca, które poświęcano bogini. Co więcej, miała do tego talent, co zresztą wielokrotnie zauważała Isabeau.
Zerknęła na Dallasa, po jego minie próbując stwierdzić, co takiego sobie myślał – i to nie tylko na temat świątyni, ale sytuacji, w której oboje się znalazły. Niestety, nie po raz pierwszy nie potrafiła określić, co takiego chodziło temu facetowi po głowie, tym bardziej, że sam zainteresowany nie ułatwiał jej zadania, w swoim zwyczaju wydając się być w dobrym nastroju. Mimo wszystko poczuła ulgę, kiedy przekonała się, że najwyraźniej wciąż nie miał jej dość. Rozmawiali i wszystko wskazywało na to, że czuł się dobrze, z chęcią słuchając tego, co miała mu do powiedzenia. Wciąż nie spoglądał na nią jak na kogoś z innego świata, a wręcz przeciwnie – czuła, że ją akceptował, darząc przy tym uczuciami o wiele cieplejszymi, niż mogłaby się tego spodziewać.
Najgorsze w tym wszystkim pozostawało to, że jak zwykle sprawy miały się nie tak, jak powinny. Straciła jedną osobę, która okazała jej zainteresowanie, ze spokojem przyjmując zarówno fakt posiadanych przez nią zdolności, jak i tego, że nie była człowiekiem. Nie sądziła, żeby jeszcze kiedykolwiek ktoś taki stanął na jej drodze, nie wspominając o tym, że wręcz nie chciała, by ktoś próbował zastąpić Dallasa. Ten chłopak był wyjątkowy, a ona…
Cóż, chyba go kochała. A przynajmniej była na dobrej drodze, żeby dojść do takiego wniosku, bo uczucie samo w sobie pozostawało dla niej obce. Nie miała pewności, jak powinna rozróżnić miłość od zwykłego zakochania, ale to przynajmniej tymczasowo nie miało to dla niej znaczenia. Wiedziała, czego tak naprawdę chce – wierzyła, że tak jest – poza tym zdawała sobie sprawę z tego, że Dallas był dla nie ważny. To wystarczyło, a przynajmniej Jocelyne chciała w to uwierzyć.
Wciąż o tym myślała, bez pośpiechu przechadzając się opustoszałą nawą. Wciąż czuła obecność swojego towarzysza, ale oboje milczeli, co również przyjęła z ulgą. Z wolna zaczęła się rozluźniać, choć nie sądziła, że będzie do tego zdolna. Nie miała pojęcia, co takiego miała w sobie świątynia, ale w tym miejscu wszystko wydawało się prostsze. Przynajmniej tymczasowo nie potrzebowała niczego więcej, ostatecznie dochodząc do wniosku, że równie dobrze mogła rozważyć pewne kwestie przy innej okazji albo wcale – cokolwiek, byleby w trakcie nie dostać szału, przytłoczona nadmiarem sprzecznych myśli i emocji.
– Wszystko w porządku? – usłyszała, więc poderwała głowę, żeby móc na powrót spojrzeć na Dallasa. – Jakoś tak dziwnie wyglądasz, kiedy milczysz… Dalej jesteś na mnie zła, Joce? – dodał, a ona westchnęła.
– Już nie – zapewniła pośpiesznie, decydując się postawić na szczerość. – Nic mi nie jest. Nie masz się czym przejmować. Ja po prostu…
Zawahała się, w głowie szukając jakichś sensownych słów, żeby właściwie opisać to, co tak naprawdę działo się w jej wnętrzu. Nie chciała zrazić Dallasa, poza tym chwilami sama nie była pewna, co takiego czuła. Wiedziała jedynie, że w równym stopniu chciała tego, żeby został, co i jednak odesłać go, nakazując odejść tam… gdzie chyba wszystkie duchy powinny.
To wszystko było zbyt skomplikowane. Co więcej, ledwo tylko otworzyła usta, gdzieś za plecami usłyszała znajomy głos:
– O proszę, kogo ja widzę…
Poruszając się trochę jak w transie, powoli się odwróciła.
Beatrycze
Patrząc na to wstecz, pomyślała, że to było do przewidzenia. Już od dłuższego czasu igrała z Ciemnością, robiąc rzeczy, które mogły sprowadzić na nią gniew tej istoty. Nie licząc kolejnych interwencji w prawdziwym świecie, kiedy to obserwowała swoich bliskich, a których On bez wątpienia wiedział, pozostawała jeszcze kwestia wniknięcia z Jocelyne i… Cóż, ostatecznie to, że zaopiekowała się Eleną, kiedy ta pojawiła się w tym miejscu. To bez wątpienia wystarczyło, ale Beatrycze nigdy tak naprawdę nie bała się konsekwencji, z uporem robiąc to, co uważała za słuszne.
Największą ulgę poczuła, kiedy jej wnuczka tak po prostu zniknęła, otrzymując szansę, żeby wrócić. Beatrycze czuła, że Ciemność miała z tym jakiś związek, ale choć nie rozumiała, co kierowało tą piekielną istotą, chciała wierzyć, że z Eleną wszystko będzie w porządku. Problem polegał na tym, że nie była w stanie tego sprawdzić, z chwilą zniknięcia dziewczyny odkrywając, że cześć zdolności, którymi dysponowała do tej pory, najzwyczajniej w świecie zniknęła. Już nie była w stanie przeniknąć do świata, w którym mogła skontaktować się z Jocelyne. Jakby tego było mało, nawet próba skorzystania z tafli wody, w której dotychczas mogła obserwować poczynania tych, których kochała, spełzła na niczym. Nie potrafiła zliczyć, jak wiele razy usiłowała napisać własna krwią imię Lawrence’a, próbując tak długo, aż osoka z niewielkiego nacięcia, które zrobiła na dłoni, ostatecznie przestała płynąć, a ona prawie przestał widzieć przez cisnące jej się do oczu łzy.
To nie musiało o niczym świadczyć. Przez długie lata brała pod uwagę, że za którymś razem Ciemność jednak zdecyduje się ją ograniczyć, tym samym ucinając wszelakie przejawy buntu. Tak przynajmniej myślała o swoim postępowaniu – jak o próbie sprzeciwu, chociaż sama nie była pewna, przed czym tak naprawdę protestowała. Przed zapomnieniem? Być może, bo nie wyobrażała sobie, by mogła tak po prostu odciąć się od wspomnienia ludzkiego życia, które kiedyś prowadziła. Miłość, którą darzyła Lawrence’a i ich syna, choć tego drugiego nigdy tak naprawdę nie zdołała poznać, wciąż pozostawała żywa, a dzięki wielokrotnemu ingerowania w ziemskie życie dowiedziała się o istnieniu większej liczby osób, które również zdołała pokochać. Tak było z Eleną, którą obserwowała już kiedy ta pojawiła się na świecie oraz Joce, przy której wielokrotnie czuwała, choć wtedy dziewczyna nie była tego świadoma.
Teraz mogła stracić to wszystko i choć liczyła się z taką możliwość, naprawdę poczuła się przerażona.
Nigdy nie miała wątpliwości co do tego, że Ciemność doskonale zdawała sobie sprawę z jej poczynań. Zrozumiała to zwłaszcza lata temu, obserwując małą Elenę, kiedy to On pojawił się przy niej, niejako uświadamiając Beatrycze, że polowanie prędzej czy później miało się rozpocząć. Najmłodsza Cullenówna była niczym ostatni cel – eksponat, który nade wszystko chciała posiąść Ciemność, a przynajmniej tak zawsze jej się wydawało. Tym bardziej nie rozumiała, dlaczego Elenie pozwolono odejść, a tym bardziej jaki On miał w tym wszystkim udział. Gdzie był sens, skoro niejako już dziewczynę miał? Skoro trafiła do jego kolekcji, dlaczego…?
Nie wiedziała, zresztą to na dłuższa metę nie miało znaczenia. Liczyło się, że Elena bezpiecznie wróciła do siebie, o ile oczywiście wiara w to mogła okazać się sensowna. Nawet Beatrycze nie była na tyle naiwna, żeby uznać, że Ciemność wycofała się, chociażby dlatego, że nagle uznała, iż przez wzgląd na syna powinna odpuścić sobie kolejną duszyczkę. W grę wchodziło coś innego, a mężczyzna bez wątpienia miał jakiś plan, ale… przynajmniej tymczasowo Trycze nie było dane go poznać. Chyba nawet nie chciała, zbytnio zaniepokojona perspektywą zrozumienia czegoś, co najpewniej miało okazać się co najmniej przerażające.
Jakkolwiek by nie było, od samego początku podejrzewała, że nagłe ograniczenie jej swobody to zaledwie początek czegoś większego. Już od dłuższego czasu wypatrywała swego rodzaju kary, aż nazbyt świadoma, że w którymś momencie jednak posunęła się za daleko. Nabierała pewności siebie, aż proszą cię o zwrócenie na siebie uwagi… Oczywiście zakładając, że Ciemność do tej pory nie była nią zaintrygowana. Beatrycze od zawsze miała poczucie tego, że ma wyjątkowe względy. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale tak bez wątpienia było, gdyż bardziej prawdopodobne wydawało się, że On wiedział o każdym jej kroku, dotychczas patrząc nań przez rozstawione palce, niż że był na tyle naiwny, żeby nie zauważać, że jedna z jego podopiecznych raz po raz łamie zasady.
Z tego powodu nie poczuła się szczególnie zaskoczona, kiedy nagle po otwarciu oczu przekonała się, że już nie znajduje się w żadnym ze znanych jej miejsc. Wręcz przeciwnie – tkwiła w czymś, co nie miało prawa znać albo przynajmniej kojarzyć.
Nie, skoro w zasięgu jej wzroku nie było niczego, prócz nieprzeniknionej, napierającej na nią ze wszystkich stron pustki.
Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc, coraz bardziej zaniepokojona. Spróbowała się poruszyć, ale to okazało się niemożliwe, a przynajmniej Beatrycze nie zarejestrowała tego, żeby jej ciał dostosowało się do jakiegokolwiek życzenia. Miała wrażenie, że się unosi, zawieszona gdzieś w mroku, w miejscu, gdzie tak naprawdę nie było niczego. Nie czuła ani chłodu, ani ciepła – po prostu nicość, co okazało się gorsze, niż gdyby nagle przyszło jej doświadczyć bólu. Co więcej, nie widziała ani nie słyszała, zupełnie jakby ktoś postanowił odciąć ją od wszystkich zmysłów.
Bez dźwięku, światła, dotyku, zapachu czy choćby smaku – była tylko ona, narastający lęk oraz świadomość tego, że najpewniej zamierzał trzymać ją w tym stanie tak długo, jak długo uznawałby to za stosowne…
Mogła co najwyżej zwariować – prędzej czy później.
Ta myśl ją poraziła, sprawiając, że tym bardziej zapragnęła zrobić cokolwiek, żeby to przerwać. Już teraz była niespokojna – wręcz bliska paniki, w naturalny sposób broniąc się przed czymś, co zdecydowanie nie było naturalne. Chciała od tego uciec, ale zarazem zdawała sobie sprawę z tego, że to niemożliwe. Tkwiła w idealnej pułapce, a to wciąż był zaledwie początek, na który zdecydowanie nie była gotowa.
Krzyknęła, a przynajmniej chciała to zrobić, bo z jej ust nie wyrwał się żaden dźwięk. W tamtej chwili zwątpiła w to, czy w ogóle była prawdziwa, choć i to zeszło gdzieś na dalszy plan, wyparte przez przysłaniającą wszystko rozpacz.
Mogła krzyczeć do woli, ale i tak nikt nie miał być w stanie jej usłyszeć – również ona sama.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa