17 grudnia 2016

Czterdzieści

Jocelyne
W pierwszej chwili się spięła, wręcz chętna się wycofać albo rzucić do ucieczki, chociaż sama nie była pewna dlaczego. Potrzebowała kilku następnych sekund, żeby zorientować się, że to Lawrence zaszedł ją od tyłu, jak gdyby nigdy nic stojąc w prowadzącym w głąb świątyni przejściu. Mogła tylko zgadywać, co takiego robił w tym miejscu i dlaczego spoglądał na nią w dziwny, przenikliwy sposób. Chociaż zdążyła przywyknąć do widoku wampirów z czerwonymi, oznaczającymi tradycyjny sposób zaspokajania głodu oczami, coś w widoku pary rubinowych tęczówek sprawiło, że poczuła się jeszcze bardziej zaniepokojona.
– Och… – wyrwało jej się.
To nie zabrzmiało szczególnie zachęcająco, a przynajmniej tymczasowo nie była zdolna zdobyć się na nic więcej. Próbowała zebrać myśli, a w pewnym momencie z powątpiewaniem spojrzała na Dallasa, ten jednak ograniczał się do biernego obserwowania sytuacji. Nie miała pewności czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie, ale zdecydowała się nad tym nie rozwodzić. Prawda była taka, że gdyby faktycznie coś jej zagrażało, chłopak i tak nie byłby w stanie rzucić się do pomocy, a przynajmniej Jocelyne miała takie wrażenie.
– Dobrze widzieć, że już nie jest z tobą źle… Tak sądzę, bo patrzysz na mnie tak, jakbyś się obawiała. – Lawrence urwał, po czym lekko przekrzywił głową, jakby spojrzenie na nią pod innym kątem mogło pozwolić mu wyciągnąć jakieś bardziej szczegółowe wnioski. – Nie mam nic złego na myśli. W zasadzie zastanawiam się, jak wiele pamiętasz, ale…
– Wszystko – zapewniła go pośpiesznie, nagle odzyskując głos. – Dziękuję – dodała z opóźnieniem.
Uniósł brwi, jakby zaskoczony tym, że mogłaby zdobyć się na wydobycie z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Cokolwiek sobie myślał, najwyraźniej postanowił zachować dla siebie, bo ostatecznie ograniczył się do skinięcia głową. Nawet nie drgnęła, kiedy z wolna podszedł bliżej, wciąż uważnie ją obserwując. Wyczuła ruch, kiedy nadal tkwiący u jej boku Dallas się przemieścił, chyba z przyzwyczajenia przesuwając w taki sposób, by w razie potrzeby jednak móc ją osłonić. W tamtej chwili zapragnęła wywrócić oczami, bowiem szczerze wątpiła, żeby ewentualne zdolności manipulowania pądem, okazały się w tej sytuacji użyteczne, a tym bardziej potrzebne.
– Bez przesady – mruknęła bardziej do siebie niż kogokolwiek innego. – Nic mi nie zrobi – dodała, a Lawrence spojrzał na nią z zaciekawieniem, ostatecznie decydując się rozejrzeć dookoła, kiedy dotarło do niego, że nie są sami.
– Jak miło… Wierzysz w to, czy próbujesz się afirmować? – rzucił niemalże pogodnym tonem.
Wzruszyła ramionami, z zaskoczeniem odkrywając, że czuła się dość swobodnie. Zakładała, że gdyby chciał ją zabić, dokonałby tego już dawno temu. Co więcej, sama Beatrycze dała jej do zrozumienia, że przy tym wampirze może czuć się bezpieczna, a to bez wątpienia o czymś świadczyło.
– Nie wiem – przyznała i zawahała się na moment. – Tak sądzę. Dlaczego miałbyś mnie zaatakować, skoro wtedy…?
– Och, mądra dziewczynka – powiedział z bladym uśmiechem Lawrence. – Kto wie, może wdałaś się w siostrę. Moja księżniczka już dawno doszła do wniosku, że nie zamierzam jej zabić… Przynajmniej zazwyczaj – dodał mimochodem. Joce trudno było stwierdzić, co takiego w tamtej chwili miał na myśli.
– Ali…?
Wampir wywrócił oczami. Choć w jego wyglądzie z łatwością mogła doszukać się podobieństwa do Carlisle’a, inaczej sprawy miały się, kiedy w grę wchodził charakter. Pod tym względem byli zupełnie różni, co była w stanie zaobserwować po zaledwie jednym spotkaniu.
– Twoja siostra mnie lubi, a przynajmniej tak utrzymuje. Szkoda, że w jej przypadku sympatia to zazwyczaj próba doprowadzenia mnie do grobu, aczkolwiek… – Urwał, po czym na powrót skoncentrował na niej wzrok. – Teraz obawiam się, że to w waszym przypadku normalne, skoro na dobry początek zafundowałaś mi wieczór pełen wrażeń. Jakbyś była taka dobra i więcej tego nie robiła, byłbym naprawdę wdzięczny – stwierdził, nie szczędząc sobie sarkazmu.
Och, czuła się trochę tak, jakby rozmawiała z wujkiem Rufusem, chociaż naukowiec zwykle jeszcze udawał, że wcale się nią nie przejmuje, o darzeniu chociażby cieniem sympatii nie wspominając. W przypadku Lawrence’a sprawy miały się inaczej, a przynajmniej Jocelyne była gotowa przysiąc, że wampir wcale nie był taki niebezpieczny, jak mogłaby wywnioskować z licznych rodzinnych opowieści. Po pierwsze, uratował ją. Po drugie, wydawał się miły, poza tym twierdził, że Alessia go lubiła, o opinii Beatrycze nie wspominając. Teraz z koeli był tutaj i coś w jego zachowaniu sprawiało, że nie czuła potrzeby, żeby natychmiast się ewakuować. Co prawda zdawała sobie sprawę z tego, że ten z Cullenów potrafił zwodzić cudze umysły, ale w pełni przytomna i świadoma ewentualnego zagrożenia, była dość pewna, żeby założyć, iż zorientowałaby się, gdyby faktycznie usiłował ją zwieść.
Cisza, która pomiędzy nimi zapanowała, miała w sobie coś przenikliwego. Joce mimowolnie zadrżała, sama niepewna tego, co miało na nią większy wpływ – panujący w świątyni chłód, czy może nadmiar mimo wszystko sprzecznych emocji. Wiedziała jedynie, że Lawrence nie podszedł do niej tylko po to, żeby móc się przywitać i sprawdzić, czy faktycznie doszła do siebie, skoro podczas ostatniego spotkania dosłownie przelewała mu się w rękach. Chociaż żadne z nich bezpośrednio nie nawiązało do udziału Beatrycze i tego, co wydarzyło się z chwilą, w której pozwoliła kobiecie wniknąć w swoje ciało, Jocelyne zdawała sobie sprawę z tego, że ten temat wciąż gdzieś pomiędzy nimi był – i że wydawał się wisieć w powietrzu, aż prosząc się o to, żeby jednak go zacząć. Obawiała się takiej możliwości, mimo wszystko spinając się w obecności Carlisle’a, choć dziadek do tej pory nie próbował na nią naciskać. Nie chciała wnikać, co tak naprawdę nim kierowało, ale mimo wszystko zakładała, że to właśnie on jako pierwszy nawiąże do tamtego incydentu. Oczywiście wszystko zeszło na dalszy plan z winy Eleny, ale to stanowiło sprawę drugorzędną.
– Ehm… Joce? – Głos Dallasa skutecznie przywołał ją na ziemię. Westchnęła, po czym przeniosła wzrok na chłopaka, próbując sprawiać wrażenie kogoś, kto doskonale panuje nad sytuacją. – Wszystko gra?
– Taak… – mruknęła bez przekonania. – Jest w porządku.
Już drugi raz zwracała się do ducha w towarzystwie Lawrence’a, ale dopiero w tamtej chwili wampir zdecydował się jednak na to zareagować. Poczuła się jeszcze bardziej niezręcznie, kiedy nagle uniósł brwi, obrzucając wymownym spojrzeniem miejsce, w którym znajdował się Dallas.
– Nie jesteś sama – nie tyle zapytał co po prostu stwierdził fakt.
Gdyby miała do czynienia z kimkolwiek innym, najpewniej poczułaby się po tych słowach źle, ale coś w tonie i zachowaniu Lawrence’a dało jej do zrozumienia, że nie miał co do zdolności, które przejawiała, najmniejszych wątpliwości. Cóż, po tym, co zdążyła mu zademonstrować, ciężko byłoby, żeby w nią zwątpił, choć w przypadku nekromancji dla Jocelyne już nic nie wydawało się niemożliwe.
– Nie da się ukryć – przyznała z rezerwą.
Wampir w zamyśleniu skinął głową, wydając się rozważać jej odpowiedź.
– W porządku… – Do jego tonu wyraźnie wkradło się wahanie, co zresztą nie uszło uwadze Joce. Kiedy do tego wszystkiego na powrót skoncentrował na niej wzrok, a jego oczy nieznacznie pociemniały, zorientowała się, że teraz mogła spodziewać się tylko jednego. – Nie obraź się ani nic z tych rzeczy, ale… czy tym razem też rozbawiasz z…?
Pokręciła głową na krótko po tym, jak w ogóle zaczął mówić. Z zaskoczeniem odkryła, że czuła się naprawdę źle z tym, że mogłaby go rozczarować. Ostatnim razem, rozpalona gorączką i przemarznięta, ledwo zdawała sobie sprawę z tego, co działo się wokół niej, ale teraz sprawy miały się zupełnie inaczej. Chociaż wciąż nie czuła się najlepiej, pełniąc rolę pośrednika, gdyby miała ponownie stanąć pomiędzy Beatrycze a Lawrence’m, najpewniej by się nie zawahała. Nie miała pojęcia, co tak naprawdę decydowało o jej samopoczuciu i podjętej decyzji, ale to nie miało znaczenia, przynajmniej z perspektyw Jocelyne. Jedynym, czego była pewna, pozostawała myśl, że takie rozwiązanie stanowiłoby najlepszą alternatywę. Nie miała pojęcia, co kryła w sobie przeszłość i ile czasu minęło odkąd Trycze straciła życie, ale skoro do tej pory wydawała się cierpieć przez rozłąkę…
– Nie, to ktoś inny. Mój… dobry znajomy – powiedziała tak cicho, że przez chwilę ledwo była w stanie zrozumieć samą siebie. Z równym powodzeniem mogłaby zwracać się do siebie, choć Lawrence jako wampir bez wątpienia miał okazać się zdolny ją usłyszeć. – Ona już do mnie nie przychodzi… – dodała pod wpływem impulsu, nawet nie zastanawiając się nad doborem słów.
To o niczym nie musiało świadczyć, a jednak w odpowiedzi na jej stwierdzenie stojący przed nią wampir nagle drgnął, wyraźnie się spinając. Było coś niepokojącego w pełnym rezerwy, przenikliwym spojrzeniu, które jej rzucił, tym samym skutecznie wzbudzając w Jocelyne wątpliwości. Wystarczyło, że kiedy wspomniała przy Rufusie o Rosie, wampir sprawiał wrażenie chętnego, żeby ją rozszarpać. Nie zamierzała ponownie przez to przechodzić, ale coś w reakcji mężczyzny dało dziewczynie do zrozumienia, że to dość prawdopodobny scenariusz.
– Co masz na myśli?
Choć na pozór w tym prostym pytaniu nie było niczego, co powinno ją zaniepokoić, mimowolnie się spięła, aż nazbyt świadoma, że od jej odpowiedzi mogło zależeć bardzo wiele. Otworzyła i zaraz zamknęła usta, bezskutecznie próbując nad sobą zapanować. Znów zadrżała, nagle roztrzęsiona, choć sama nie była pewna dlaczego. Miała złe przeczucia, poza tym była gotowa przysiąc, że gdyby w takim stanie spróbowała sklecić jakąś sensowną wypowiedź, najpewniej zaczęłaby się jąkać. Czasami wciąż to robiła, dlatego w pośpiechu nabrała powietrza do płuc, w pamięci wciąż mając wszystkie rady rodziców na temat tego, że nie musiała się spieszyć. Z równym powodzeniem mogła trochę zwolnić, żeby móc chwilę pomyśleć.
– Joce…? – mruknął spiętym tonem Dallas, tym samym skutecznie przypominając o swoje obecności.
– Ja… Nic się nie dzieje – zapewniła, choć wcale nie była tego taka pewna. – Mógłbyś nas zostawić, Dallas? Nic mi nie grozi, a chciałabym porozmawiać, więc… – zaczęła, ale już sam wyraz twarzy chłopaka uświadomił jej, że to wcale nie musiało być takie proste.
– Co…? – wyrwało mu się. – Hej, Joce, nie żartuj! Nie zostawię cię, kiedy…
– Potrafię o siebie zadbać! – przerwała mu o wiele ostrzej, aniżeli pierwotnie miała w planie. Samą siebie zaskoczyła tym, że podniosła głos, nie wspominając o Dallasie, który natychmiast zamilkł, w odpowiedzi na jej reakcje wyraźnie się spinając. Wypuściła powietrze ze świstem, w nadziei na to, że dzięki temu zdoła się uspokoić, ale to okazało się trudne. – Mam na myśli… – Westchnęła, chcąc nie chcąc spuszczając z tonu. – Wybacz. Po prostu nas zostaw – powtórzyła już łagodniej.
Sądziła, że i tym razem doczeka się sprzeciwu, ale nic podobnego nie miało miejsca. Dallas przez kilka następnych sekund przypatrywał jej się z uwagą, myślami wydając się być gdzieś daleko. Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim ostatecznie skinął głową, jednak decydując się wycofać, choć wyraźnie nie miał na to ochoty.
– Tak… Tak, dobrze. Jak sobie życzysz. – Po jego tonie nie była w stanie stwierdzić, czy w jakikolwiek sposób go uraziła. – Dasz sobie radę, nie? A gdyby ktoś chciał cię zamordować, krzycz głośno, żebym miał szansę usłyszeć…
Mruczał coś jeszcze, przynajmniej do momentu, w którym nagle rozpłynął się w powietrzu. Poczuła się dziwnie pusta, kiedy to zrobił, bynajmniej nie mając wątpliwości co do tego, czy faktycznie posłuchał, czy może kręcił się gdzieś w okolicy, nasłuchując. Mogła tylko zgadywać, co takiego działo się w głowie kogoś aż tak dumnego, nie wspominając o próbie stwierdzenia, co w związku z tym powinna zrobić. Cóż, Dallasem z równym powodzeniem mogła przejąć się później, o ile faktycznie zamierzał się na nią boczyć. Co prawda sama nie była pewna, czy postąpiła słusznie, tak po prostu chłopaka odsyłając, ale z drugiej strony… Widzialny dla Lawrence’a czy też nie, zdecydowanie nie powinien brać udziału w rozmowie, która nawet jej wydała się wystarczająco osobista, by poczuła się naprawdę nieswojo.
– Hm… Odesłałaś kolegę? – rzucił jakby od niechcenia wampir.
Wciąż brzmiał na spiętego, być może dlatego, że nadal nie udzieliła mu odpowiedzi na wcześniejsze pytanie. Wzruszyła ramionami, nie widząc powodu, dla którego miałaby się przed nim tłumaczyć, tym bardziej, że głównym obiektem zainteresowania Lawrence’a tak czy inaczej pozostawało coś innego…
Albo raczej ktoś, zresztą jak najbardziej słusznie, bo sama dopiero w tamtej chwili uprzytomniła sobie kilka dość istotnych kwestii.
– Szczerze mówiąc, nie widziałam Beatrycze od tamtego dnia, kiedy… – Zacisnęła usta, dochodząc do wniosku, że wnikanie w szczegóły jest zbędne. Kto jak kto, ale ten wampir musiał zdawać sobie sprawę, co takiego miała na myśli. – Nie przychodzi do mnie. Po prostu… Albo znowu tego nie zauważam – dodała po chwili zastanowienia, nie tyle chcąc pocieszyć jego, co przede wszystkim samą siebie.
– To znaczy? – zniecierpliwił się Lawrence. Teraz, kiedy nabrał pewności, że nie zamierzała się z nim spierać, a tym bardziej unikać odpowiedzi, już nawet nie próbował nad sobą panować, wyraźnie zainteresowany tylko jednym.
– Sama nie wiem… Chodzi mi o to, że przychodziła do mnie od dawna, może już kiedy byłam dzieckiem. – Zawahała się, coraz bardziej niespokojna. Biorąc pod uwagę świadomość prawdziwej tożsamości Beatrycze, a więc również to, czyją matką pozostawała, wiele rzeczy wydawało się klarować. Teraz już na przykład rozumiała, dlaczego kobieta mogłaby w ogóle się nią przejmować, naprawdę wydając się troszczyć. – Wiele razy przy mnie siedziała, ale wtedy nie miałam pojęcia kim jest.
Ewentualnie byłam zbyt przerażona, by chcieć sprawdzać, kto przy mnie siedzi i nuci kołysanki. A ona zawsze była, kiedy tego potrzebowałam…, dodała w myślach, w ostatniej chwili powstrzymując się przed wypowiedzeniem tych kilku słów na głos. To wydawało się zbyt osobiste, poza tym była gotowa przysiąc, że Lawrence mógłby stać się jeszcze bardziej przybity przez jej słowa. Jeśli miała być ze sobą szczera, sama również zaczynała się niepokoić, stopniowo uświadamiając sobie, że w przypadku Beatrycze coś mogło być nie tak. Jak inaczej miała wytłumaczyć, że kobieta tak nagle przestała ją odwiedzać, znikając równie nagle, co się pojawiła? Początkowo sądziła, że miała do siebie pretensje o to, jak niebezpieczna okazała się jej prośba, ale z czasem Jocelyne zaczęła w taką możliwość wątpić. Zwłaszcza po śmierci Eleny, jeszcze zanim ta wróciła do świata żywych, dość prawdopodobne byłoby, żeby Beatrycze jednak przyszła porozmawiać – w końcu jakby nie patrzeć w grę wchodziły dziwne wydarzenia związane z jej wnuczką.
– Ale teraz jej nie ma? – zapytał z niedowierzaniem Lawrence. – Przestała do ciebie przechodzić? – drążył, obojętny na to, że jego głos zaczął brzmieć w niemalże ostry, naglący wręcz sposób.
– Powiedziałam już. – Mimowolnie się spięła, dla pewności cofając o krok. Przez twarz wampira przemknął cień, ale ostatecznie nie skomentował zachowania dziewczyny choćby słowem. Cokolwiek chodziło mu po głowie, najwyraźniej zdając sobie sprawę z tego, że może mieć problem z zachowaniem cierpliwości. Joce nie miała pojęcia czy to dobrze, a tym bardziej czy powinna czuć się zagrożona, ale usiłowała o tym nie myśleć, w zamian raz po raz powtarzając sobie, że nie ma powodów do niepokoju – przynajmniej teoretycznie. – To nie tak, że jestem w stanie kogokolwiek przyzwać albo odesłać, a przynajmniej nigdy tego nie próbowałam. Oni sami do mnie przychodzą – dodała, dopiero po wypowiedzeniu tych kilku słów zauważając, jak bardzo niepokojąco brzmiały.
Oni… – Lawrence spojrzał na nią z powątpiewaniem. – Nie wiem, czy powinienem ci współczuć, czy może zacząć współczuć, maleńka.
Zawahała się, sama niepewna, jak powinna interpretować jego słowa. Była pewna że sporo wysiłku kosztowało go, żeby w ogóle odejść od tematu Beatrycze, choć naturalnie usiłował tego nie okazywać. Nie miała pojęcia, co takiego faceci mieli z dumą i związaną z nią próbą ukrywania faktycznych emocji, zresztą chyba nawet nie chciała próbować zrozumieć. Wiedziała jedynie, że wampir się starał, chociaż to wcale nie musiało świadczyć o tym, że jego próby okażą się wystarczające. Wręcz przeciwnie – zaskakująco łatwo była w stanie wyobrazić sobie, jak traci kontrolę i traktuje ją w niewiele uprzejmiejszy sposób, co i Rufus, kiedy tak bezceremonialnie chwycił ją za ramiona.
– Ja… Jakoś sobie radzę – mruknęła, jednak decydując się odpowiedzieć. Wszystko wydawało się lepsze od przeciągającej się, pełnej napięcia ciszy. – Chociaż to też zależało od Beatrycze. Wiem, że była w stanie trzymać ode mnie innych, zwłaszcza kiedy nie miałam pojęcia, że w ogóle mogłabym… Chyba gdyby nie ona, już dawno postradałabym zmysły – wyszeptała w przypływie szczerości.
Nie miała pojęcia, czy zwierzanie się komuś, kogo widziała dopiero drugi raz na oczy, było rozsądne, ale nie chciała się tym przejmować. Co więcej, czuła się przy Lawrence’ie zaskakująco wręcz swobodnie, choć to mogło mieć związek z jego powiązaniem z Beatrycze. Z kim innym miałaby rozmawiać, jeśli nie kimś, kto nie tylko jej wierzył, ale również znał osobę, którą widziała? Jakby tego było mało, naprawdę zaczynała mu ufać, tym bardziej będąc w stanie uwierzyć, że również Alessia mogłaby darzyć wampira sympatią. Jak długo nie próbował jej zabić, do tej pory wręcz chroniąc, kiedy tego potrzebowała, mogła chyba założyć, że nie ma powodów do niepokoju, a sam Lawrence nie jest tak zły, jak do tej pory mogłaby sądzić.
Nie, zdecydowanie. Może była zbyt młoda i słabo doświadczona, żeby z całą pewnością wiedzieć takie rzeczy, ale całą sobą czuła, że przeczucia względem tego wampira były słuszne. Mogła mu ufać, przynajmniej w granicach rozsądku. Gdyby było inaczej, nie kiwnąłby palcem, kiedy znalazł ją w lesie. Zła osoba by tego nie zrobiła, a tym bardziej nie próbowała traktować ją we względnie delikatny sposób, pomimo prowadzenia rozmowy, która z jego perspektywy musiała zbudzać wiele emocji.
– Tak, to brzmi jak Beatrycze… Zawsze była kochana. – Lawrence westchnął i zawahał się na moment. Imię żony w jego ustach zabrzmiało dziwnie, a przy tym zaskakująco wręcz łagodnie, co samo w sobie wydało się Jocelyne zadziwiające. – To dlatego jej pozwoliłaś? – zapytał nieoczekiwanie, a Joce zesztywniała, aż nazbyt dobrze zdając sobie sprawę z tego, o co ją pytał.
– Nie skrzywdziłaby mnie – oznajmiła z uporem niemniejszym, co i podczas tłumaczenia się mamie. – Poza tym… Och, możemy o tym nie rozmawiać? Nie jestem pewna, co…
Urwała, nie mając pojęcia, co tak naprawdę chciała albo powinna mu powiedzieć. Na pewno się bała, najdelikatniej rzecz ujmując, choć samej sobie nie potrafiła wytłumaczyć czego. Tak czy inaczej, coś sprawiało, że nie chciała wracać pamięcią do incydentu z lasu. Problem polegał na tym, że naprawdę niewiele pamiętała, zwłaszcza biorąc pod uwagę moment, w którym Beatrycze zdecydowała się w nią wniknąć. W gruncie rzeczy z tamtej chwili nie zapamiętała niczego, mając wrażenie, że na krótką chwilę… przestała istnieć?
To było przerażające, ale w jakiś pokrętny sposób najlepiej tłumaczyło wszystko, czego doświadczyła.
– Jak sobie chcesz – rzucił z rezerwą Lawrence, nagle się wycofując. Jego głos zabrzmiał dziwnie, bezbarwny i jakby odległy, chociaż nie miała pojęcia w jaki sposób powinna to rozumieć. To było tak, jakby myślami był gdzieś daleko, ale… – Tak… Dziękuję ci, maleńka. Może potem jeszcze porozmawiamy – dodał, zaskakując ją tym bardziej, że w następnej sekundzie bezceremonialnie ruszył w stronę wyjścia.
– Hej! Co ty właściwie tuta…? – zaczęła, ale nie było jej dane dokończyć.
Zanim zdążyła sformułować pytanie do końca i zainteresować się tym, co takiego tu robił – we Francji, w Mieście Nocy, świątyni, gdziekolwiek… – drzwi zdążyły się zatrzasnąć, a Jocelyne w oszołomieniu przekonała się, że właśnie została sama.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa