
Jocelyne
W pierwszej chwili się spięła,
wręcz chętna się wycofać albo rzucić do ucieczki, chociaż sama nie była pewna
dlaczego. Potrzebowała kilku następnych sekund, żeby zorientować się, że to
Lawrence zaszedł ją od tyłu, jak gdyby nigdy nic stojąc w prowadzącym w głąb
świątyni przejściu. Mogła tylko zgadywać, co takiego robił w tym miejscu i dlaczego
spoglądał na nią w dziwny, przenikliwy sposób. Chociaż zdążyła przywyknąć
do widoku wampirów z czerwonymi, oznaczającymi tradycyjny sposób
zaspokajania głodu oczami, coś w widoku pary rubinowych tęczówek sprawiło,
że poczuła się jeszcze bardziej zaniepokojona.
– Och… –
wyrwało jej się.
To nie
zabrzmiało szczególnie zachęcająco, a przynajmniej tymczasowo nie była
zdolna zdobyć się na nic więcej. Próbowała zebrać myśli, a w pewnym
momencie z powątpiewaniem spojrzała na Dallasa, ten jednak ograniczał się
do biernego obserwowania sytuacji. Nie miała pewności czy to dobrze, czy może
wręcz przeciwnie, ale zdecydowała się nad tym nie rozwodzić. Prawda była taka,
że gdyby faktycznie coś jej zagrażało, chłopak i tak nie byłby w stanie
rzucić się do pomocy, a przynajmniej Jocelyne miała takie wrażenie.
– Dobrze
widzieć, że już nie jest z tobą źle… Tak sądzę, bo patrzysz na mnie tak,
jakbyś się obawiała. – Lawrence urwał, po czym lekko przekrzywił głową, jakby
spojrzenie na nią pod innym kątem mogło pozwolić mu wyciągnąć jakieś bardziej
szczegółowe wnioski. – Nie mam nic złego na myśli. W zasadzie zastanawiam
się, jak wiele pamiętasz, ale…
– Wszystko
– zapewniła go pośpiesznie, nagle odzyskując głos. – Dziękuję – dodała z opóźnieniem.
Uniósł
brwi, jakby zaskoczony tym, że mogłaby zdobyć się na wydobycie z siebie
jakiegokolwiek dźwięku. Cokolwiek sobie myślał, najwyraźniej postanowił
zachować dla siebie, bo ostatecznie ograniczył się do skinięcia głową. Nawet
nie drgnęła, kiedy z wolna podszedł bliżej, wciąż uważnie ją obserwując.
Wyczuła ruch, kiedy nadal tkwiący u jej boku Dallas się przemieścił, chyba
z przyzwyczajenia przesuwając w taki sposób, by w razie potrzeby
jednak móc ją osłonić. W tamtej chwili zapragnęła wywrócić oczami, bowiem
szczerze wątpiła, żeby ewentualne zdolności manipulowania pądem, okazały się w tej
sytuacji użyteczne, a tym bardziej potrzebne.
– Bez
przesady – mruknęła bardziej do siebie niż kogokolwiek innego. – Nic mi nie
zrobi – dodała, a Lawrence spojrzał na nią z zaciekawieniem,
ostatecznie decydując się rozejrzeć dookoła, kiedy dotarło do niego, że nie są
sami.
– Jak miło…
Wierzysz w to, czy próbujesz się afirmować? – rzucił niemalże pogodnym
tonem.
Wzruszyła
ramionami, z zaskoczeniem odkrywając, że czuła się dość swobodnie.
Zakładała, że gdyby chciał ją zabić, dokonałby tego już dawno temu. Co więcej,
sama Beatrycze dała jej do zrozumienia, że przy tym wampirze może czuć się
bezpieczna, a to bez wątpienia o czymś świadczyło.
– Nie wiem
– przyznała i zawahała się na moment. – Tak sądzę. Dlaczego miałbyś mnie
zaatakować, skoro wtedy…?
– Och,
mądra dziewczynka – powiedział z bladym uśmiechem Lawrence. – Kto wie,
może wdałaś się w siostrę. Moja księżniczka już dawno doszła do wniosku,
że nie zamierzam jej zabić… Przynajmniej zazwyczaj – dodał mimochodem. Joce
trudno było stwierdzić, co takiego w tamtej chwili miał na myśli.
– Ali…?
Wampir
wywrócił oczami. Choć w jego wyglądzie z łatwością mogła doszukać się
podobieństwa do Carlisle’a, inaczej sprawy miały się, kiedy w grę wchodził
charakter. Pod tym względem byli zupełnie różni, co była w stanie
zaobserwować po zaledwie jednym spotkaniu.
– Twoja
siostra mnie lubi, a przynajmniej tak utrzymuje. Szkoda, że w jej
przypadku sympatia to zazwyczaj próba doprowadzenia mnie do grobu, aczkolwiek…
– Urwał, po czym na powrót skoncentrował na niej wzrok. – Teraz obawiam się, że
to w waszym przypadku normalne, skoro na dobry początek zafundowałaś mi
wieczór pełen wrażeń. Jakbyś była taka dobra i więcej tego nie robiła,
byłbym naprawdę wdzięczny – stwierdził, nie szczędząc sobie sarkazmu.
Och, czuła
się trochę tak, jakby rozmawiała z wujkiem Rufusem, chociaż naukowiec
zwykle jeszcze udawał, że wcale się nią nie przejmuje, o darzeniu
chociażby cieniem sympatii nie wspominając. W przypadku Lawrence’a sprawy
miały się inaczej, a przynajmniej Jocelyne była gotowa przysiąc, że wampir
wcale nie był taki niebezpieczny, jak mogłaby wywnioskować z licznych
rodzinnych opowieści. Po pierwsze, uratował ją. Po drugie, wydawał się miły,
poza tym twierdził, że Alessia go lubiła, o opinii Beatrycze nie
wspominając. Teraz z koeli był tutaj i coś w jego zachowaniu
sprawiało, że nie czuła potrzeby, żeby natychmiast się ewakuować. Co prawda
zdawała sobie sprawę z tego, że ten z Cullenów potrafił zwodzić cudze
umysły, ale w pełni przytomna i świadoma ewentualnego zagrożenia,
była dość pewna, żeby założyć, iż zorientowałaby się, gdyby faktycznie usiłował
ją zwieść.
Cisza,
która pomiędzy nimi zapanowała, miała w sobie coś przenikliwego. Joce
mimowolnie zadrżała, sama niepewna tego, co miało na nią większy wpływ –
panujący w świątyni chłód, czy może nadmiar mimo wszystko sprzecznych
emocji. Wiedziała jedynie, że Lawrence nie podszedł do niej tylko po to, żeby
móc się przywitać i sprawdzić, czy faktycznie doszła do siebie, skoro
podczas ostatniego spotkania dosłownie przelewała mu się w rękach. Chociaż
żadne z nich bezpośrednio nie nawiązało do udziału Beatrycze i tego,
co wydarzyło się z chwilą, w której pozwoliła kobiecie wniknąć w swoje
ciało, Jocelyne zdawała sobie sprawę z tego, że ten temat wciąż gdzieś
pomiędzy nimi był – i że wydawał się wisieć w powietrzu, aż prosząc
się o to, żeby jednak go zacząć. Obawiała się takiej możliwości, mimo
wszystko spinając się w obecności Carlisle’a, choć dziadek do tej pory nie
próbował na nią naciskać. Nie chciała wnikać, co tak naprawdę nim kierowało,
ale mimo wszystko zakładała, że to właśnie on jako pierwszy nawiąże do tamtego
incydentu. Oczywiście wszystko zeszło na dalszy plan z winy Eleny, ale to
stanowiło sprawę drugorzędną.
– Ehm…
Joce? – Głos Dallasa skutecznie przywołał ją na ziemię. Westchnęła, po czym
przeniosła wzrok na chłopaka, próbując sprawiać wrażenie kogoś, kto doskonale
panuje nad sytuacją. – Wszystko gra?
– Taak… – mruknęła
bez przekonania. – Jest w porządku.
Już drugi
raz zwracała się do ducha w towarzystwie Lawrence’a, ale dopiero w tamtej
chwili wampir zdecydował się jednak na to zareagować. Poczuła się jeszcze
bardziej niezręcznie, kiedy nagle uniósł brwi, obrzucając wymownym spojrzeniem
miejsce, w którym znajdował się Dallas.
– Nie
jesteś sama – nie tyle zapytał co po prostu stwierdził fakt.
Gdyby miała
do czynienia z kimkolwiek innym, najpewniej poczułaby się po tych słowach
źle, ale coś w tonie i zachowaniu Lawrence’a dało jej do zrozumienia,
że nie miał co do zdolności, które przejawiała, najmniejszych wątpliwości. Cóż,
po tym, co zdążyła mu zademonstrować, ciężko byłoby, żeby w nią zwątpił,
choć w przypadku nekromancji dla Jocelyne już nic nie wydawało się
niemożliwe.
– Nie da
się ukryć – przyznała z rezerwą.
Wampir w zamyśleniu
skinął głową, wydając się rozważać jej odpowiedź.
– W porządku…
– Do jego tonu wyraźnie wkradło się wahanie, co zresztą nie uszło uwadze Joce.
Kiedy do tego wszystkiego na powrót skoncentrował na niej wzrok, a jego
oczy nieznacznie pociemniały, zorientowała się, że teraz mogła spodziewać się
tylko jednego. – Nie obraź się ani nic z tych rzeczy, ale… czy tym razem
też rozbawiasz z…?
Pokręciła głową
na krótko po tym, jak w ogóle zaczął mówić. Z zaskoczeniem odkryła,
że czuła się naprawdę źle z tym, że mogłaby go rozczarować. Ostatnim razem,
rozpalona gorączką i przemarznięta, ledwo zdawała sobie sprawę z tego,
co działo się wokół niej, ale teraz sprawy miały się zupełnie inaczej. Chociaż wciąż
nie czuła się najlepiej, pełniąc rolę pośrednika, gdyby miała ponownie stanąć
pomiędzy Beatrycze a Lawrence’m, najpewniej by się nie zawahała. Nie miała
pojęcia, co tak naprawdę decydowało o jej samopoczuciu i podjętej
decyzji, ale to nie miało znaczenia, przynajmniej z perspektyw Jocelyne.
Jedynym, czego była pewna, pozostawała myśl, że takie rozwiązanie stanowiłoby
najlepszą alternatywę. Nie miała pojęcia, co kryła w sobie przeszłość i ile
czasu minęło odkąd Trycze straciła życie, ale skoro do tej pory wydawała się
cierpieć przez rozłąkę…
– Nie, to
ktoś inny. Mój… dobry znajomy – powiedziała tak cicho, że przez chwilę ledwo
była w stanie zrozumieć samą siebie. Z równym powodzeniem mogłaby
zwracać się do siebie, choć Lawrence jako wampir bez wątpienia miał okazać się
zdolny ją usłyszeć. – Ona już do mnie nie przychodzi… – dodała pod wpływem
impulsu, nawet nie zastanawiając się nad doborem słów.
To o niczym
nie musiało świadczyć, a jednak w odpowiedzi na jej stwierdzenie
stojący przed nią wampir nagle drgnął, wyraźnie się spinając. Było coś
niepokojącego w pełnym rezerwy, przenikliwym spojrzeniu, które jej rzucił,
tym samym skutecznie wzbudzając w Jocelyne wątpliwości. Wystarczyło, że
kiedy wspomniała przy Rufusie o Rosie, wampir sprawiał wrażenie chętnego,
żeby ją rozszarpać. Nie zamierzała ponownie przez to przechodzić, ale coś w reakcji
mężczyzny dało dziewczynie do zrozumienia, że to dość prawdopodobny scenariusz.
– Co masz
na myśli?
Choć na
pozór w tym prostym pytaniu nie było niczego, co powinno ją zaniepokoić,
mimowolnie się spięła, aż nazbyt świadoma, że od jej odpowiedzi mogło zależeć
bardzo wiele. Otworzyła i zaraz zamknęła usta, bezskutecznie próbując nad
sobą zapanować. Znów zadrżała, nagle roztrzęsiona, choć sama nie była pewna
dlaczego. Miała złe przeczucia, poza tym była gotowa przysiąc, że gdyby w takim
stanie spróbowała sklecić jakąś sensowną wypowiedź, najpewniej zaczęłaby się
jąkać. Czasami wciąż to robiła, dlatego w pośpiechu nabrała powietrza do
płuc, w pamięci wciąż mając wszystkie rady rodziców na temat tego, że nie
musiała się spieszyć. Z równym powodzeniem mogła trochę zwolnić, żeby móc
chwilę pomyśleć.
– Joce…? –
mruknął spiętym tonem Dallas, tym samym skutecznie przypominając o swoje
obecności.
– Ja… Nic
się nie dzieje – zapewniła, choć wcale nie była tego taka pewna. – Mógłbyś nas
zostawić, Dallas? Nic mi nie grozi, a chciałabym porozmawiać, więc… –
zaczęła, ale już sam wyraz twarzy chłopaka uświadomił jej, że to wcale nie
musiało być takie proste.
– Co…? –
wyrwało mu się. – Hej, Joce, nie żartuj! Nie zostawię cię, kiedy…
– Potrafię o siebie
zadbać! – przerwała mu o wiele ostrzej, aniżeli pierwotnie miała w planie.
Samą siebie zaskoczyła tym, że podniosła głos, nie wspominając o Dallasie,
który natychmiast zamilkł, w odpowiedzi na jej reakcje wyraźnie się
spinając. Wypuściła powietrze ze świstem, w nadziei na to, że dzięki temu
zdoła się uspokoić, ale to okazało się trudne. – Mam na myśli… – Westchnęła,
chcąc nie chcąc spuszczając z tonu. – Wybacz. Po prostu nas zostaw –
powtórzyła już łagodniej.
Sądziła, że
i tym razem doczeka się sprzeciwu, ale nic podobnego nie miało miejsca.
Dallas przez kilka następnych sekund przypatrywał jej się z uwagą, myślami
wydając się być gdzieś daleko. Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim
ostatecznie skinął głową, jednak decydując się wycofać, choć wyraźnie nie miał
na to ochoty.
– Tak… Tak,
dobrze. Jak sobie życzysz. – Po jego tonie nie była w stanie stwierdzić,
czy w jakikolwiek sposób go uraziła. – Dasz sobie radę, nie? A gdyby
ktoś chciał cię zamordować, krzycz głośno, żebym miał szansę usłyszeć…
Mruczał coś
jeszcze, przynajmniej do momentu, w którym nagle rozpłynął się w powietrzu.
Poczuła się dziwnie pusta, kiedy to zrobił, bynajmniej nie mając wątpliwości co
do tego, czy faktycznie posłuchał, czy może kręcił się gdzieś w okolicy,
nasłuchując. Mogła tylko zgadywać, co takiego działo się w głowie kogoś aż
tak dumnego, nie wspominając o próbie stwierdzenia, co w związku z tym
powinna zrobić. Cóż, Dallasem z równym powodzeniem mogła przejąć się
później, o ile faktycznie zamierzał się na nią boczyć. Co prawda sama nie
była pewna, czy postąpiła słusznie, tak po prostu chłopaka odsyłając, ale z drugiej
strony… Widzialny dla Lawrence’a czy też nie, zdecydowanie nie powinien brać
udziału w rozmowie, która nawet jej wydała się wystarczająco osobista, by
poczuła się naprawdę nieswojo.
– Hm…
Odesłałaś kolegę? – rzucił jakby od niechcenia wampir.
Wciąż
brzmiał na spiętego, być może dlatego, że nadal nie udzieliła mu odpowiedzi na
wcześniejsze pytanie. Wzruszyła ramionami, nie widząc powodu, dla którego
miałaby się przed nim tłumaczyć, tym bardziej, że głównym obiektem
zainteresowania Lawrence’a tak czy inaczej pozostawało coś innego…
Albo raczej
ktoś, zresztą jak najbardziej słusznie, bo sama dopiero w tamtej chwili
uprzytomniła sobie kilka dość istotnych kwestii.
– Szczerze
mówiąc, nie widziałam Beatrycze od tamtego dnia, kiedy… – Zacisnęła usta,
dochodząc do wniosku, że wnikanie w szczegóły jest zbędne. Kto jak kto,
ale ten wampir musiał zdawać sobie sprawę, co takiego miała na myśli. – Nie
przychodzi do mnie. Po prostu… Albo znowu tego nie zauważam – dodała po chwili
zastanowienia, nie tyle chcąc pocieszyć jego, co przede wszystkim samą siebie.
– To
znaczy? – zniecierpliwił się Lawrence. Teraz, kiedy nabrał pewności, że nie
zamierzała się z nim spierać, a tym bardziej unikać odpowiedzi, już
nawet nie próbował nad sobą panować, wyraźnie zainteresowany tylko jednym.
– Sama nie
wiem… Chodzi mi o to, że przychodziła do mnie od dawna, może już kiedy
byłam dzieckiem. – Zawahała się, coraz bardziej niespokojna. Biorąc pod uwagę
świadomość prawdziwej tożsamości Beatrycze, a więc również to, czyją matką
pozostawała, wiele rzeczy wydawało się klarować. Teraz już na przykład
rozumiała, dlaczego kobieta mogłaby w ogóle się nią przejmować, naprawdę
wydając się troszczyć. – Wiele razy przy mnie siedziała, ale wtedy nie miałam
pojęcia kim jest.
Ewentualnie byłam zbyt przerażona, by chcieć
sprawdzać, kto przy mnie siedzi i nuci kołysanki. A ona zawsze była,
kiedy tego potrzebowałam…, dodała w myślach, w ostatniej chwili powstrzymując
się przed wypowiedzeniem tych kilku słów na głos. To wydawało się zbyt
osobiste, poza tym była gotowa przysiąc, że Lawrence mógłby stać się jeszcze
bardziej przybity przez jej słowa. Jeśli miała być ze sobą szczera, sama
również zaczynała się niepokoić, stopniowo uświadamiając sobie, że w przypadku
Beatrycze coś mogło być nie tak. Jak inaczej miała wytłumaczyć, że kobieta tak
nagle przestała ją odwiedzać, znikając równie nagle, co się pojawiła? Początkowo
sądziła, że miała do siebie pretensje o to, jak niebezpieczna okazała się
jej prośba, ale z czasem Jocelyne zaczęła w taką możliwość wątpić.
Zwłaszcza po śmierci Eleny, jeszcze zanim ta wróciła do świata żywych, dość
prawdopodobne byłoby, żeby Beatrycze jednak przyszła porozmawiać – w końcu
jakby nie patrzeć w grę wchodziły dziwne wydarzenia związane z jej
wnuczką.
– Ale teraz
jej nie ma? – zapytał z niedowierzaniem Lawrence. – Przestała do ciebie
przechodzić? – drążył, obojętny na to, że jego głos zaczął brzmieć w niemalże
ostry, naglący wręcz sposób.
–
Powiedziałam już. – Mimowolnie się spięła, dla pewności cofając o krok.
Przez twarz wampira przemknął cień, ale ostatecznie nie skomentował zachowania
dziewczyny choćby słowem. Cokolwiek chodziło mu po głowie, najwyraźniej zdając
sobie sprawę z tego, że może mieć problem z zachowaniem cierpliwości.
Joce nie miała pojęcia czy to dobrze, a tym bardziej czy powinna czuć się
zagrożona, ale usiłowała o tym nie myśleć, w zamian raz po raz
powtarzając sobie, że nie ma powodów do niepokoju – przynajmniej teoretycznie.
– To nie tak, że jestem w stanie kogokolwiek przyzwać albo odesłać, a przynajmniej
nigdy tego nie próbowałam. Oni sami do mnie przychodzą – dodała, dopiero po
wypowiedzeniu tych kilku słów zauważając, jak bardzo niepokojąco brzmiały.
– Oni… – Lawrence spojrzał na nią z powątpiewaniem.
– Nie wiem, czy powinienem ci współczuć, czy może zacząć współczuć, maleńka.
Zawahała
się, sama niepewna, jak powinna interpretować jego słowa. Była pewna że sporo
wysiłku kosztowało go, żeby w ogóle odejść od tematu Beatrycze, choć
naturalnie usiłował tego nie okazywać. Nie miała pojęcia, co takiego faceci
mieli z dumą i związaną z nią próbą ukrywania faktycznych
emocji, zresztą chyba nawet nie chciała próbować zrozumieć. Wiedziała jedynie,
że wampir się starał, chociaż to wcale nie musiało świadczyć o tym, że
jego próby okażą się wystarczające. Wręcz przeciwnie – zaskakująco łatwo była w stanie
wyobrazić sobie, jak traci kontrolę i traktuje ją w niewiele
uprzejmiejszy sposób, co i Rufus, kiedy tak bezceremonialnie chwycił ją za
ramiona.
– Ja… Jakoś
sobie radzę – mruknęła, jednak decydując się odpowiedzieć. Wszystko wydawało
się lepsze od przeciągającej się, pełnej napięcia ciszy. – Chociaż to też
zależało od Beatrycze. Wiem, że była w stanie trzymać ode mnie innych,
zwłaszcza kiedy nie miałam pojęcia, że w ogóle mogłabym… Chyba gdyby nie
ona, już dawno postradałabym zmysły – wyszeptała w przypływie szczerości.
Nie miała
pojęcia, czy zwierzanie się komuś, kogo widziała dopiero drugi raz na oczy, było
rozsądne, ale nie chciała się tym przejmować. Co więcej, czuła się przy
Lawrence’ie zaskakująco wręcz swobodnie, choć to mogło mieć związek z jego
powiązaniem z Beatrycze. Z kim innym miałaby rozmawiać, jeśli nie
kimś, kto nie tylko jej wierzył, ale również znał osobę, którą widziała? Jakby
tego było mało, naprawdę zaczynała mu ufać, tym bardziej będąc w stanie
uwierzyć, że również Alessia mogłaby darzyć wampira sympatią. Jak długo nie
próbował jej zabić, do tej pory wręcz chroniąc, kiedy tego potrzebowała, mogła
chyba założyć, że nie ma powodów do niepokoju, a sam Lawrence nie jest tak
zły, jak do tej pory mogłaby sądzić.
Nie,
zdecydowanie. Może była zbyt młoda i słabo doświadczona, żeby z całą
pewnością wiedzieć takie rzeczy, ale całą sobą czuła, że przeczucia względem
tego wampira były słuszne. Mogła mu ufać, przynajmniej w granicach rozsądku.
Gdyby było inaczej, nie kiwnąłby palcem, kiedy znalazł ją w lesie. Zła
osoba by tego nie zrobiła, a tym bardziej nie próbowała traktować ją we
względnie delikatny sposób, pomimo prowadzenia rozmowy, która z jego perspektywy
musiała zbudzać wiele emocji.
– Tak, to
brzmi jak Beatrycze… Zawsze była kochana. – Lawrence westchnął i zawahał
się na moment. Imię żony w jego ustach zabrzmiało dziwnie, a przy tym
zaskakująco wręcz łagodnie, co samo w sobie wydało się Jocelyne
zadziwiające. – To dlatego jej pozwoliłaś? – zapytał nieoczekiwanie, a Joce
zesztywniała, aż nazbyt dobrze zdając sobie sprawę z tego, o co ją
pytał.
– Nie
skrzywdziłaby mnie – oznajmiła z uporem niemniejszym, co i podczas
tłumaczenia się mamie. – Poza tym… Och, możemy o tym nie rozmawiać? Nie
jestem pewna, co…
Urwała, nie
mając pojęcia, co tak naprawdę chciała albo powinna mu powiedzieć. Na pewno się
bała, najdelikatniej rzecz ujmując, choć samej sobie nie potrafiła wytłumaczyć
czego. Tak czy inaczej, coś sprawiało, że nie chciała wracać pamięcią do incydentu
z lasu. Problem polegał na tym, że naprawdę niewiele pamiętała, zwłaszcza biorąc
pod uwagę moment, w którym Beatrycze zdecydowała się w nią wniknąć. W gruncie
rzeczy z tamtej chwili nie zapamiętała niczego, mając wrażenie, że na
krótką chwilę… przestała istnieć?
To było
przerażające, ale w jakiś pokrętny sposób najlepiej tłumaczyło wszystko,
czego doświadczyła.
– Jak sobie
chcesz – rzucił z rezerwą Lawrence, nagle się wycofując. Jego głos zabrzmiał
dziwnie, bezbarwny i jakby odległy, chociaż nie miała pojęcia w jaki
sposób powinna to rozumieć. To było tak, jakby myślami był gdzieś daleko, ale…
– Tak… Dziękuję ci, maleńka. Może potem jeszcze porozmawiamy – dodał,
zaskakując ją tym bardziej, że w następnej sekundzie bezceremonialnie
ruszył w stronę wyjścia.
– Hej! Co
ty właściwie tuta…? – zaczęła, ale nie było jej dane dokończyć.
Zanim
zdążyła sformułować pytanie do końca i zainteresować się tym, co takiego
tu robił – we Francji, w Mieście Nocy, świątyni, gdziekolwiek… – drzwi
zdążyły się zatrzasnąć, a Jocelyne w oszołomieniu przekonała się, że
właśnie została sama.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz