
Lawrence
W pomieszczenia panowała
cisza, ale powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać. W gruncie rzeczy
trudno było oczekiwać czegoś innego po kilku może i lakonicznych, ale aż
nazbyt wymownych zdaniach, które padły z ust Rafaela. Sam również był w stanie
co najwyżej spoglądać to na demona, to znów na Elenę, chociaż milczenie w przypadku
Lawrence’a było czymś o wiele bardziej jednoznacznym, być może dlatego, że
rozumiał… Cóż, o wiele więcej, niż mógłby sobie tego życzyć.
Nikt nie
zwracał na niego uwagi, co na dłuższą metę mu odpowiadało. W ciszy wodził
wzrokiem dookoła, czekając na jakąkolwiek reakcję, choć sam nie był pewien,
czego tak naprawdę się spodziewał. To w gruncie rzeczy nie miało
znaczenia, bo jakiekolwiek słowa i tak nie miały być w stanie zmienić
tego, co w tamtej chwili chodziło mu po głowie.
– Chwila… –
Lawrence bynajmniej nie był zaskoczony tym, że jako pierwszy odezwał się akurat
Edward. Tym razem nie miał nic przeciwko, z dwojga złego jakiekolwiek
uwagi wydawały się lepsze od przeciągającego milczenia. – Mówisz, że twój…
ojciec… – zaczął wampir, rzucając nieco nerwowe spojrzenie Rafaelowi –
kolekcjonuje… kobiece dusze?
Och, to takie dziwne? W końcu mówimy o Ciemności,
pomyślał z przekąsem Lawrence. Natychmiast poczuł na sobie spojrzenie
nieśmiertelnego, tym samym skutecznie przypominając sobie o jakże cudownym zwyczaju wnikania innym w myśli,
który panował w tym domu. Jedno
zbierają znaczki, inni martwe kobiety…
– Może –
przyznał Edward, machinalnie reagując na zasłyszane słowa. – Ale to dalej brzmi
niepokojąco. Poza tym… tutaj chodzi o coś więcej, a przynajmniej tak
twierdzą, tak? – dodał, przenosząc wzrok na skupiającą całą uwagę zebranych
dwójkę.
– O Elenę
– odezwała się cicho Esme, decydując się przejść do rzeczy.
W jej
głosie dało się wyczuć niepokój, co zresztą nie było w obecnej sytuacji
dziwne – nie, skoro po raz kolejny martwiła się o córkę. Choć siedziała na
kanapie, niemalże kurczowo tuląc się do męża, widać było, że wszystko w niej
aż rwało się do tego, żeby oswobodzić się z uścisku Carlisle’a i dopaść
do Eleny. W zasadzie L. sam nie był pewien, co ją powstrzymywało – to, że
wciąż nie była w stanie przyjąć do świadomości pełni powagi sytuacji, czy
może obecność kręcącego się przy dziewczynie demona.
– I Światło
– poprawił machinalnie Rafael. – Śmiem twierdzić, że tak powinniśmy ją nazywać.
Tyle legend już się spełniła, że ta jedna również była kwestią czasu – dodał,
ale po minach zebranych trudno było określić, czy choć po części podzielali
jego entuzjazm.
– Elena
serio ma skrzydła? – wtrącił Emmett, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać.
Dziewczyna
skrzywiła się, po czym nieznacznie potrząsnęła głową.
– Mam.
Uwierz na słowo – niemalże wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Zresztą nie o to
chodzi. Isobel uznała, że mogę jej zagrażać, a ojciec Rafy… No… – Urwała, najwyraźniej
nie będąc w stanie znaleźć odpowiednich słów, żeby dokończyć myśl.
– Ojciec
twojego lubego dopiero zacznie na ciebie polować – nie tyle zapytała, co wręcz
stwierdziła Rosalie. Po wyrazie twarzy blondynki nie po raz pierwszy trudno
było stwierdzić, co tak naprawdę chodziło jej po głowie. – Nie zrozum mnie źle,
ale… co w związku z tym? Może to źle zabrzmi, ale – do cholery – czy w tym
wypadku w ogóle możemy mówić o zaufaniu? – zapytała wprost, wymownie spoglądając
na demona.
Elena nawet
się nie zawahała.
– Tak.
O dziwo,
stojący u jej boku Rafael parsknął pozbawionym wesołości śmiechem.
– Chwilami
zastanawiam się, czy jesteś niezwykła, czy po prostu głupia, lilan – oznajmił, a dziewczyna
prychnęła.
– Ty za to
jak zwykle jesteś niesamowicie miły – zadrwiła, po czym wywróciła oczami. –
Myśl sobie, co tylko zechcesz. Sam powiedziałeś mi, że już nie chodzi o rozkazy,
poza tym… Och, Rafa, czy gdyby on kazał ci mnie zabić, zrobiłbyś to dla niego?
Wyraźnie
nie spodziewał się tego pytania, zresztą jak i nikt z zebranych w pomieszczeniu.
Zaczyna robić się coraz ciekawiej,
pomyślał z przekąsem Lawrence, z dwojga złego woląc skupiać się na
tej dwójce, aniżeli krążących mu po głowie, co najmniej niepokojących
przemyśleniach. Było wystarczająco wiele kwestii, które go martwiły, chociaż
starał się tego nie okazywać, do jakiegoś stopnia wypierając prawdę. Problem
polegał na tym, że takie rozwiązanie na dłuższą metę nie miało sensu.
Rafael
milczał, nie od razu decydując się odpowiedzieć. Przez twarz Eleny przemknął
cień, ale nie odezwała się nawet słowem, cierpliwie czekając, co zdecydowanie
nie zdarzało jej się często. Nawet z odległości dało się zauważyć, że
napięła mięśnie i nieznacznie się odsunęła, nie odrywając wzroku od męża.
Denerwowała się, być może dopiero w tamtej chwili biorąc pod uwagę możliwe
scenariusze i zaczynając mieć wątpliwości względem serafina.
– Lilan… – zaczął w końcu Rafael, a dziewczyna
drgnęła i spojrzała na niego w niemalże urażony sposób.
– Co?!
Nieśmiertelny
wywrócił oczami.
– Mogłaś
zadać bardziej bezczelne pytanie? Elena, na wrota piekielne… – Przemieścił się
nagle, dosłownie materializując przy dziewczynie i bezceremonialnie
chwytając ją za ramiona. – Jedyne rozkazy, które w tej chwili jestem w stanie
wykonać, to te, które padną z twoich ust. Wydawało mi się, że ta jedna kwestia
stała się jasna w momencie, w którym cię poślubiłem.
– O ja
pierdolę… – wtrącił nowy głos, a demon westchnął, chcąc nie chcąc
przenosząc wzrok ku drzwiom wejściowym.
Miriam była
dziwnie blada, poza tym wyglądała, jakby ktoś właśnie ją uderzył. Przystanęła w progu,
wymownie spoglądając na zebranych, a ostatecznie przenosząc wzrok na
serafina. Wyraz jej twarzy jasno sugerował, że powoli zaczynała wątpić w to,
dlaczego w ogóle pojawiła się w salonie, o jakimkolwiek udziale w rozmowie
nie wspominając.
– Jak
zwykle bardzo przemyślane wejście, siostro – stwierdził z rezerwą Rafael,
ale nieśmiertelna tylko potrząsnęła głową.
–
Sprzeciwiasz się ojcu? – zapytała wprost, puszczając wypowiedziane przez demona
słowa mimo uszu.
Serafin
zacisnął usta.
– Robię to,
co uważam za słuszne – uciął stanowczo. – Zresztą to nie jest pora na tę
rozmowę. Przyszłaś, więc usiądź na tyłku i słuchaj, a potem zrobisz,
co będziesz chciała – dodał, ale Miriam nie wyglądała na chętną, żeby usłuchać.
– To
rozkaz?
Rafael
wyglądał na chętnego, żeby na nią warknąć, ale ostatecznie tego nie zrobił. W zamian
ograniczył się do wzruszenia ramionami, choć widać było, że przyszło mu to z trudem.
– Nie mam
już do tego prawa, prawda? – Obrzucił kobietę bliżej nieokreślonym spojrzeniem.
– Nie. Zrobisz, co tylko będziesz chciała, Mira… Ale licz się z tym, że
moje podejście do wrogów się nie zmieniło – przypominał cichym, pozornie
łagodnym tonem, ale w jego słowach dało się wyczuć ukrytą groźbę.
Miriam nie
odpowiedziała, przez kilka następnych sekund po prostu wpatrując się w swojego
dotychczasowego przywódcę. Oboje wydawali się obojętni zarówno na to, że nie
znajdowali się w pomieszczeniu, jak i liczne, skupione na nich
spojrzenia. Również do tego Lawrence zdążył się przyzwyczaić, bo demony
zachowywały się w ten sposób w zasadzie od zawsze, wielokrotnie
zachowując się tak, jakby miały całkowitą kontrolę nad sytuacją. Nie raz był
świadkiem takich rozmów, często niezauważony tak długo, aż zdecydował się
wtrącić. Cóż, tym razem nie widział powodu, dla którego miałby to zrobić,
zresztą tak jak i wszyscy obecni, co ostatecznie zaskutkowało tym, że Mira
w milczeniu spuściła wzrok, po czym jak gdyby nigdy nic oparła się plecami
o ścianę, wydając się na coś czekać.
– Zginiemy
marnie przez tę twoją pannę – stwierdziła mimochodem.
Jej słowa
zabrzmiało niepokojąco prawdopodobnie, przynajmniej z perspektywy Lawrence’a.
Cokolwiek się działo, już i tak prezentowało się marnie, biorąc pod uwagę
zaangażowanie Isobel. Jeśli dodać do tego wszystkiego Ciemność…
– Ale to
nie ma sensu – odezwał się cicho milczący do tej pory Carlisle. L. wyprostował
się, zdwajając czujność, tym bardziej, że podświadomie od samego początku
czekał właśnie na reakcję syna. Co prawda obawiał się tego, bo to najpewniej
oznaczało, że musiał się wtrącić, ale z drugiej strony… czy nie do tego
wszystkie to prowadziło od samego początku? – Ta… klątwa? Chyba tak można to
nazwać. Wychodziłoby na to, że takie rzeczy działy się wcześniej, ale…
– Nie
wierzysz w to? – zapytała niemalże troskliwym tonem Esme.
Szlag, on naprawdę wziął sobie anioła,
pomyślał mimochodem L., nie po raz pierwszy zwracając uwagę na to, że jego
synowa zdecydowanie nie zachowywała się jak wampirzyca. Łagodny ton,
spojrzenie, którym obrzuciła Carlisle’a i przez większość czasu wpatrywała
się w Elenę… Trudno było zignorować coś takiego, nie wspominając o tym,
że takie zachowanie zdecydowanie nie pasowało do istoty nieśmiertelnej, zdolnej
bez trudu odebrać drugiej osobie życie.
– Nie wiem
– przyznał Carlisle. Zawahał się, po czym przeniósł wzrok na córkę, jakby chcąc
upewnić się, że była sama. – Prawda jest taka, że coraz częściej jestem świadom
tego, że nie znam własnej rodziny. Moja matka zmarła przy porodzie, tak? Tyle w ogóle
raczono mi powiedzieć, więc naprawdę nie rozumiem, co…
– Cóż… –
wyrwało się Lawrence’owi.
W tamtej
chwili zapragnął się wycofać, najlepiej tak szybko, jak tylko miał się to
okazać możliwe. Powiedzieć, że był po prostu podenerwowany, stanowiłoby
niedopowiedzenie stulecia, tym bardziej, że cała uwaga jak na zawołanie
skoncentrowała się na nim. Ależ dziękuję!
Nie trzeba!, pomyślał w przypływie frustracji, nie po raz pierwszy
dochodząc do wniosku, że z rodziną to najlepiej na zdjęciach. Dyskutowanie
o prywatnych sprawach na większym forum nigdy nie było dobrym pomysłem,
ale w obecnej sytuacji i tak nie miał większego wyboru.
– Co? –
Carlisle spojrzał na niego z powątpiewaniem, być może podświadomie
spodziewając się rozczarowania. Tak, to
chyba byłoby w moim stylu…
– Szczerze
powiedziawszy, im dłużej was słucham, tym pewniejszy niektórych kwestii jestem.
Tym bardziej, że Beatrycze… – Urwał, po czym wzruszył ramionami. Już dawno
nauczył się tego, jak postępować, żeby jak najwprawniej ukrywać targające nim
emocje. – Nie jestem w stanie zliczyć, jak wiele razy powtarzała, że
kobiety w jej rodzinie umierają młodo. Bardzo.
– To były
inne czasy – zauważył Carlisle.
L. tylko
potrząsnął głową.
– Tak
uważasz? – zapytał, bynajmniej nie oczekując odpowiedzi. – Nie rozumiesz mnie.
Może na pierwszy rzut oka to wygląda jak przypadek… naturalna kolej rzeczy,
ale… Cóż, one wszystkie umierały. Jedna za drugą, na co zwróciła mi uwagę
zwłaszcza, kiedy zorientowała się, że jest w ciąży… Och, zwłaszcza wtedy –
przyznał w zamyśleniu, zwracając się bardziej do siebie niż kogokolwiek
innego. – Teraz to ma sens. Była przerażona tym, że moglibyśmy mieć córkę.
Ciągle powtarzała, że tak być nie powinno, bo jej siostry
poumierały młodo… A ja byłem przekonany, że po prostu histeryzuje, bo
kobiety w tym okresie rządzą się swoimi prawami.
– I… umarła
przy porodzie, tak? – wtrącił rzeczowym tonem Rafael. – Wtedy ją zabrał… Kiedy
wydała na świat potomstwo. – Demon zawahał się na moment. – Jej siostry nie
miały dzieci?
– Niby z kim?
– żachnął się Lawrence. – Bez żartów. Trycze jako jedyna wyrwała się od matki
i… Jansa cholera, to też by się zgadzało – oznajmił pod wpływem impulsu. –
Ariadna była trudna, poza tym jakby mogła, pozamykałaby swoje córki w piwnicy,
żeby przypadkiem nie wpadły komuś w oko. Ciągle traktowała Beatrycze jak
jakieś skaranie boskie, bo ją ciągnęło do świata i… No cóż, wyglądała jak
Elena. Dokładnie. – Wymownie zerknął na wnuczkę. – Tyle, jeśli chodzi o nadzieję
na to, że będzie miała trudność ze znalezieniem męża…
– Mówisz,
że matka ją powstrzymywała? – drążył dalej demon i choć początkowo
Lawrence nie miał ochoty na jakiekolwiek głębsze dyskusje, w tamtej chwili
nawet się nie zawahała. Nie, skoro wszystko wydawało składać się w aż
nazbyt logiczną całość.
– Tak czy
inaczej, niech mnie ktoś poprawi, jeśli się pomyliłem, ale chyba każda kobieta
chciałaby, żeby jej dziecko ułożyło sobie życie, tak? Odcinanie od świata…
Rafael
westchnął.
– Co
innego, jeśli chciałoby się coś powstrzymać. Nie wiem skąd, ale mnie to wygląda
tak, jakby tamta kobieta o wszystkim wiedziała… I chciała chronić córki,
choć to dość naciągana teoria. Mój ojciec zawsze dostaje to, co sobie zapragnie
– stwierdził z rezerwą serafin. – Żadna z nich nie miała szans,
przynajmniej jeśli chodziłoby o uniknięcie klątwy… Ale nie powstrzymanie
jej. Gdyby linia wygasła, to byłby koniec.
Brzmiało
sensownie, chociaż Lawrence wcale nie palił się do tego, żeby to przyznać. Choć
rozmawiali i wszystko składało się w logiczną całość, miał wrażenie,
że tak naprawdę omawiają coś, co wcale nie dotyczyło ani jego, ani tym bardziej
Beatrycze. Chyba tak naprawdę nie chciał przyjąć tego do świadomości, bo to by
znaczyło, że przez całe te wieki wcale tak bardzo nie mylił się, gotów
przysiąc, że coś jest nie tak – że ona nie zaznała spokoju, wcale nie była
szczęśliwa i…
Och, było
znacznie gorzej! Uparcie odrzucał od siebie taką perspektywę, ale teraz
wszystko wskazywało na to, że Beatrycze od chwili śmierci trwała w pułapce,
której już za życia wydawała się świadoma. Nie miał pojęcia, ile tak naprawdę
rozumiała, kiedy nosiła pod sercem dziecko, chwilami niepokojąc go swoim
zachowaniem. To wydawało się bez sensu, bo gdyby wiedziała o klątwie,
wątpliwym było, żeby tak po prostu sprzeciwiła się matce, wciąż traktując
Ariadnę jak potwora i uciekając przy pierwszej możliwej okazji. Znał
Trycze zbyt dobrze, żeby uwierzyć, że naraziłaby swoje potomstwo na takie
niebezpieczeństwo; w takim wypadku nigdy by się do niego nie zbliżyła i doskonale
zdawał sobie z tego sprawę.
Skoro tak,
musiała poznać prawdę później, być może na krótko przed tym, jak pojęła, że
jest w ciąży… Albo wcale, kierując się obserwacjami, które sama poczyniła
– tak to wyglądało, bo z niepokojem mówiła o kolejnych umierających
kobietach, dostrzegając prawidłowość, którą nie do końca musiała rozumieć. Sęk w tym,
że jeśli tak było, to znaczyło, że Ariadna pozostawała jedyną świadomą
zagrożenia osobą. Dlaczego w takim razie nie uświadomiła córek, skoro…?
– Tego jest
za dużo – usłyszał. Mimochodem pomyślał, że Carlisle dosłownie wyrwał mu to
stwierdzenie z ust. – Ja… Wybaczcie mi, proszę – dodał, bez jakiegokolwiek
ostrzeżenia oswobadzając się z uścisku żony i najzwyczajniej w świecie
ruszając w stronę wyjścia.
Nikt nie
próbował go zatrzymywać, ale to było do przewidzenia. Lawrence z powątpiewaniem
spojrzał w ślad za synem, przez moment zastanawiając się nad tym, czy „właściwe”
z jego strony byłoby, żeby poszedł za nim, ale ostatecznie doszedł do
wniosku, że to nie ma sensu. To nie był jakiś cholerny serial, gdzie
wystarczyło znaleźć się sam na sam, by nagle w cudowny sposób znaleźć
wspólny język, pogodzić się i udawać, że jest się idealna rodzinką. W gruncie
rzeczy zakładał, że Carlisle będzie mu wdzięczny za brak reakcji, tym bardziej,
że oboje doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak marnie szło mu
pocieszanie. Już nie chodziło nawet o to, że nie miał pojęcia, co takiego
powinien powiedzieć. Prawda była taka, że sam również czuł się, jakby ktoś porządnie
mu przyłożył, a jakby tego było mało…
Właściwie
nie zarejestrował momentu, w którym przeciągająca się cisza ponownie
została przerwana, a obecni w salonie nieśmiertelni zaczęli o czymś
rozmawiać – najpewniej wciąż o sytuacji, chociaż L. przestał zwracać
jakąkolwiek uwagę na poszczególne słowa. Ostatecznie sam również poderwał się
na równe nogi i wyszedł, nie sprawdzając, czy ktokolwiek w ogóle
zwróci na niego uwagę. Nie zamierzał ciągnąć tej rozmowy, wciąż rozwodzić się
na temat Beatrycze i dyskutować, czy to wszystko miało sens. Jego zdaniem
jak najbardziej mieli do czynienia z czymś większym, zgodnym z przypuszczeniami
demona. W gruncie rzeczy czuł to od bardzo dawna, podświadomie wiedząc, że
w grę wchodziło coś więcej, aniżeli seria przypadków, która zabrała mu
żonę. Może gdyby było inaczej, wszystko byłoby prostsze, ale to i tak nie
miało teraz znaczenia – pewne rzeczy już się wydarzyły, a on nie był w stanie
niczego zmienić.
Chłodne,
zimowe powietrze już dawno przestało przynosić ukojenie, tym bardziej, że nie
był nawet po części wrażliwy na temperaturę. Przed domem nie zastał nikogo, co
również było mu na rękę, więc jakby od niechcenia oparł się o barierkę, w milczeniu
lustrując wzrokiem ścianę lasu i należące do Allegry ogrody. Żwirowe
ścieżki wiły się pomiędzy uśpionymi, wymarłymi już rabatami kwiatów oraz
pozbawionymi liści drzewami. Nie miał pojęcia, czy miało to związek z telepatycznymi
zdolnościami kapłanki, które zamieszkiwała to miejsce, czy może w grę
wchodziła cecha właściwa dla natury, ale nawet w takim stanie ogród
wydawał się… cóż, po prostu piękny – a przy tym bardzo drapieżny, co w jakiś
pokrętny sposób dodawało mu uroku.
Wyczuł, że
długo nie będzie w stanie cieszyć się samotnością, na krótko przed tym,
jak doszły go ciche, lekkie kroki. Poderwał głowę, gotów pogonić pierwszą
osobę, która spróbowałaby zakłócić mu chwilę samotności, ale zrezygnował, ledwo
tylko zorientował się z kim ma do czynienia. Jocelyne zawahała się, po
czym przystanęła wpół kroku, zamierając na jednej ze ścieżek i rzucając mu
bliżej nieokreślone, przenikliwe spojrzenie.
–
Zbłądziłaś, maleńka? – zapytał jakby od niechcenia. Za każdym razem, kiedy
rozmawiał z tą dziewczyną, czuł się dziwnie – i to zwłaszcza teraz,
kiedy był aż do tego stopnia świadom zdolności, którymi dysponowała.
–
Niekoniecznie. – Dziewczyna zawahała się, przez kilka następnych sekund milcząc
i sprawiając wrażenie kogoś, kto waha się pomiędzy natychmiastowym
wycofaniem, a pociągnięciem rozmowy dalej. – Przyszłam z mamą. Babcia
dzwoniła i wspomniała o tym, że coś się dzieje, ale…
Tym razem
zamilkła, a przynajmniej Lawrence nie zarejestrował tego, żeby mówiła coś
więcej. Pod wpływem impulsu miał ochotę zapytać o to, kiedy przyszły i jakim
cudem mógł tego nie zauważyć, ale prawie natychmiast uprzytomnił sobie, że
Renesmee równie dobrze mogła wejść do domu tylnym wejściem. Co jak co, ale nie
był zamyślony aż do tego stopnia, żeby przegapić pojawienie się pół-wampirzycy
– i to na dodatek takiej, która za nim nie przepadała, nawet pomimo tego,
że ich relacje zdążyły względnie się unormować, przynajmniej w porównaniu
do tych, które mieli wcześniej.
Wyczuł, że
Jocelyne z wolna podeszła bliżej, ale nie od razu zdecydował się przenieść
na nią wzrok. Czuł, że go obserwowała, milcząca i zamyślona; mógł tylko
zgadywać, co takiego chodziło jej po głowie, a tym bardziej dlaczego w ogóle
pokusiła się o to, żeby przy nim zostać.
– Wszystko w porządku?
Słysząc to
pytanie, prawie udało mu się uśmiechnąć. Czy to była troska? Swoją drogą,
Renesmee miała jakieś dziwne szczęście, jeśli chodziło o córki, bo zarówno
Alessia, jak i Joce wydawały się darzyć go przynajmniej szczątkową
sympatią.
– Nie
narzekam – stwierdził z rezerwą, sam niepewny tego, co powinien jej
powiedzieć. Cóż, teoretycznie wcale nie kłamał, bo przecież nie było gorzej niż
zazwyczaj. Wspomnienie Beatrycze bolało równie mocno, co i zazwyczaj,
dodatkowo podsycone przez dopiero co odbytą rozmowę i bliskość jedynej
osoby, która miała szansę zobaczyć jego żonę. – Chciałaś coś? – nie wytrzymał,
kiedy cisza zaczęła być zbyt uciążliwa.
– Ja… Wciąż
jej nie widzę – przyznała z wahaniem Joce. Miał wrażenie, że od chwili, w której
do niego przyszła, walczyła ze sobą, chcąc wypowiedzieć to jedno zdanie. – Może
to nic, ale mam złe przeczucia. Nie rozumiem, dlaczego Beatrycze już do mnie
nie przychodzi, ale… – Urwała, po czym nieznacznie potrząsnęła głową. – To ma
sens? Pewnie martwię się bez sensu, ale…
– Na pewno
tak jest – przerwał niemalże w gniewny sposób, czując, że przez nadmiar
emocji za moment dostanie szału.
Cokolwiek
Jocelyne miała do dodania, po jego reakcji jedynie skinęła głową. Zaraz po tym
wycofała się i w pośpiechu uciekła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz