27 grudnia 2016

Pięćdziesiąt

Lawrence
W pomieszczenia panowała cisza, ale powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać. W gruncie rzeczy trudno było oczekiwać czegoś innego po kilku może i lakonicznych, ale aż nazbyt wymownych zdaniach, które padły z ust Rafaela. Sam również był w stanie co najwyżej spoglądać to na demona, to znów na Elenę, chociaż milczenie w przypadku Lawrence’a było czymś o wiele bardziej jednoznacznym, być może dlatego, że rozumiał… Cóż, o wiele więcej, niż mógłby sobie tego życzyć.
Nikt nie zwracał na niego uwagi, co na dłuższą metę mu odpowiadało. W ciszy wodził wzrokiem dookoła, czekając na jakąkolwiek reakcję, choć sam nie był pewien, czego tak naprawdę się spodziewał. To w gruncie rzeczy nie miało znaczenia, bo jakiekolwiek słowa i tak nie miały być w stanie zmienić tego, co w tamtej chwili chodziło mu po głowie.
– Chwila… – Lawrence bynajmniej nie był zaskoczony tym, że jako pierwszy odezwał się akurat Edward. Tym razem nie miał nic przeciwko, z dwojga złego jakiekolwiek uwagi wydawały się lepsze od przeciągającego milczenia. – Mówisz, że twój… ojciec… – zaczął wampir, rzucając nieco nerwowe spojrzenie Rafaelowi – kolekcjonuje… kobiece dusze?
Och, to takie dziwne? W końcu mówimy o Ciemności, pomyślał z przekąsem Lawrence. Natychmiast poczuł na sobie spojrzenie nieśmiertelnego, tym samym skutecznie przypominając sobie o jakże cudownym zwyczaju wnikania innym w myśli, który panował w tym domu. Jedno zbierają znaczki, inni martwe kobiety…
– Może – przyznał Edward, machinalnie reagując na zasłyszane słowa. – Ale to dalej brzmi niepokojąco. Poza tym… tutaj chodzi o coś więcej, a przynajmniej tak twierdzą, tak? – dodał, przenosząc wzrok na skupiającą całą uwagę zebranych dwójkę.
– O Elenę – odezwała się cicho Esme, decydując się przejść do rzeczy.
W jej głosie dało się wyczuć niepokój, co zresztą nie było w obecnej sytuacji dziwne – nie, skoro po raz kolejny martwiła się o córkę. Choć siedziała na kanapie, niemalże kurczowo tuląc się do męża, widać było, że wszystko w niej aż rwało się do tego, żeby oswobodzić się z uścisku Carlisle’a i dopaść do Eleny. W zasadzie L. sam nie był pewien, co ją powstrzymywało – to, że wciąż nie była w stanie przyjąć do świadomości pełni powagi sytuacji, czy może obecność kręcącego się przy dziewczynie demona.
– I Światło – poprawił machinalnie Rafael. – Śmiem twierdzić, że tak powinniśmy ją nazywać. Tyle legend już się spełniła, że ta jedna również była kwestią czasu – dodał, ale po minach zebranych trudno było określić, czy choć po części podzielali jego entuzjazm.
– Elena serio ma skrzydła? – wtrącił Emmett, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać.
Dziewczyna skrzywiła się, po czym nieznacznie potrząsnęła głową.
– Mam. Uwierz na słowo – niemalże wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Zresztą nie o to chodzi. Isobel uznała, że mogę jej zagrażać, a ojciec Rafy… No… – Urwała, najwyraźniej nie będąc w stanie znaleźć odpowiednich słów, żeby dokończyć myśl.
– Ojciec twojego lubego dopiero zacznie na ciebie polować – nie tyle zapytała, co wręcz stwierdziła Rosalie. Po wyrazie twarzy blondynki nie po raz pierwszy trudno było stwierdzić, co tak naprawdę chodziło jej po głowie. – Nie zrozum mnie źle, ale… co w związku z tym? Może to źle zabrzmi, ale – do cholery – czy w tym wypadku w ogóle możemy mówić o zaufaniu? – zapytała wprost, wymownie spoglądając na demona.
Elena nawet się nie zawahała.
– Tak.
O dziwo, stojący u jej boku Rafael parsknął pozbawionym wesołości śmiechem.
– Chwilami zastanawiam się, czy jesteś niezwykła, czy po prostu głupia, lilan – oznajmił, a dziewczyna prychnęła.
– Ty za to jak zwykle jesteś niesamowicie miły – zadrwiła, po czym wywróciła oczami. – Myśl sobie, co tylko zechcesz. Sam powiedziałeś mi, że już nie chodzi o rozkazy, poza tym… Och, Rafa, czy gdyby on kazał ci mnie zabić, zrobiłbyś to dla niego?
Wyraźnie nie spodziewał się tego pytania, zresztą jak i nikt z zebranych w pomieszczeniu. Zaczyna robić się coraz ciekawiej, pomyślał z przekąsem Lawrence, z dwojga złego woląc skupiać się na tej dwójce, aniżeli krążących mu po głowie, co najmniej niepokojących przemyśleniach. Było wystarczająco wiele kwestii, które go martwiły, chociaż starał się tego nie okazywać, do jakiegoś stopnia wypierając prawdę. Problem polegał na tym, że takie rozwiązanie na dłuższą metę nie miało sensu.
Rafael milczał, nie od razu decydując się odpowiedzieć. Przez twarz Eleny przemknął cień, ale nie odezwała się nawet słowem, cierpliwie czekając, co zdecydowanie nie zdarzało jej się często. Nawet z odległości dało się zauważyć, że napięła mięśnie i nieznacznie się odsunęła, nie odrywając wzroku od męża. Denerwowała się, być może dopiero w tamtej chwili biorąc pod uwagę możliwe scenariusze i zaczynając mieć wątpliwości względem serafina.
Lilan… – zaczął w końcu Rafael, a dziewczyna drgnęła i spojrzała na niego w niemalże urażony sposób.
– Co?!
Nieśmiertelny wywrócił oczami.
– Mogłaś zadać bardziej bezczelne pytanie? Elena, na wrota piekielne… – Przemieścił się nagle, dosłownie materializując przy dziewczynie i bezceremonialnie chwytając ją za ramiona. – Jedyne rozkazy, które w tej chwili jestem w stanie wykonać, to te, które padną z twoich ust. Wydawało mi się, że ta jedna kwestia stała się jasna w momencie, w którym cię poślubiłem.
– O ja pierdolę… – wtrącił nowy głos, a demon westchnął, chcąc nie chcąc przenosząc wzrok ku drzwiom wejściowym.
Miriam była dziwnie blada, poza tym wyglądała, jakby ktoś właśnie ją uderzył. Przystanęła w progu, wymownie spoglądając na zebranych, a ostatecznie przenosząc wzrok na serafina. Wyraz jej twarzy jasno sugerował, że powoli zaczynała wątpić w to, dlaczego w ogóle pojawiła się w salonie, o jakimkolwiek udziale w rozmowie nie wspominając.
– Jak zwykle bardzo przemyślane wejście, siostro – stwierdził z rezerwą Rafael, ale nieśmiertelna tylko potrząsnęła głową.
– Sprzeciwiasz się ojcu? – zapytała wprost, puszczając wypowiedziane przez demona słowa mimo uszu.
Serafin zacisnął usta.
– Robię to, co uważam za słuszne – uciął stanowczo. – Zresztą to nie jest pora na tę rozmowę. Przyszłaś, więc usiądź na tyłku i słuchaj, a potem zrobisz, co będziesz chciała – dodał, ale Miriam nie wyglądała na chętną, żeby usłuchać.
– To rozkaz?
Rafael wyglądał na chętnego, żeby na nią warknąć, ale ostatecznie tego nie zrobił. W zamian ograniczył się do wzruszenia ramionami, choć widać było, że przyszło mu to z trudem.
– Nie mam już do tego prawa, prawda? – Obrzucił kobietę bliżej nieokreślonym spojrzeniem. – Nie. Zrobisz, co tylko będziesz chciała, Mira… Ale licz się z tym, że moje podejście do wrogów się nie zmieniło – przypominał cichym, pozornie łagodnym tonem, ale w jego słowach dało się wyczuć ukrytą groźbę.
Miriam nie odpowiedziała, przez kilka następnych sekund po prostu wpatrując się w swojego dotychczasowego przywódcę. Oboje wydawali się obojętni zarówno na to, że nie znajdowali się w pomieszczeniu, jak i liczne, skupione na nich spojrzenia. Również do tego Lawrence zdążył się przyzwyczaić, bo demony zachowywały się w ten sposób w zasadzie od zawsze, wielokrotnie zachowując się tak, jakby miały całkowitą kontrolę nad sytuacją. Nie raz był świadkiem takich rozmów, często niezauważony tak długo, aż zdecydował się wtrącić. Cóż, tym razem nie widział powodu, dla którego miałby to zrobić, zresztą tak jak i wszyscy obecni, co ostatecznie zaskutkowało tym, że Mira w milczeniu spuściła wzrok, po czym jak gdyby nigdy nic oparła się plecami o ścianę, wydając się na coś czekać.
– Zginiemy marnie przez tę twoją pannę – stwierdziła mimochodem.
Jej słowa zabrzmiało niepokojąco prawdopodobnie, przynajmniej z perspektywy Lawrence’a. Cokolwiek się działo, już i tak prezentowało się marnie, biorąc pod uwagę zaangażowanie Isobel. Jeśli dodać do tego wszystkiego Ciemność…
– Ale to nie ma sensu – odezwał się cicho milczący do tej pory Carlisle. L. wyprostował się, zdwajając czujność, tym bardziej, że podświadomie od samego początku czekał właśnie na reakcję syna. Co prawda obawiał się tego, bo to najpewniej oznaczało, że musiał się wtrącić, ale z drugiej strony… czy nie do tego wszystkie to prowadziło od samego początku? – Ta… klątwa? Chyba tak można to nazwać. Wychodziłoby na to, że takie rzeczy działy się wcześniej, ale…
– Nie wierzysz w to? – zapytała niemalże troskliwym tonem Esme.
Szlag, on naprawdę wziął sobie anioła, pomyślał mimochodem L., nie po raz pierwszy zwracając uwagę na to, że jego synowa zdecydowanie nie zachowywała się jak wampirzyca. Łagodny ton, spojrzenie, którym obrzuciła Carlisle’a i przez większość czasu wpatrywała się w Elenę… Trudno było zignorować coś takiego, nie wspominając o tym, że takie zachowanie zdecydowanie nie pasowało do istoty nieśmiertelnej, zdolnej bez trudu odebrać drugiej osobie życie.
– Nie wiem – przyznał Carlisle. Zawahał się, po czym przeniósł wzrok na córkę, jakby chcąc upewnić się, że była sama. – Prawda jest taka, że coraz częściej jestem świadom tego, że nie znam własnej rodziny. Moja matka zmarła przy porodzie, tak? Tyle w ogóle raczono mi powiedzieć, więc naprawdę nie rozumiem, co…
– Cóż… – wyrwało się Lawrence’owi.
W tamtej chwili zapragnął się wycofać, najlepiej tak szybko, jak tylko miał się to okazać możliwe. Powiedzieć, że był po prostu podenerwowany, stanowiłoby niedopowiedzenie stulecia, tym bardziej, że cała uwaga jak na zawołanie skoncentrowała się na nim. Ależ dziękuję! Nie trzeba!, pomyślał w przypływie frustracji, nie po raz pierwszy dochodząc do wniosku, że z rodziną to najlepiej na zdjęciach. Dyskutowanie o prywatnych sprawach na większym forum nigdy nie było dobrym pomysłem, ale w obecnej sytuacji i tak nie miał większego wyboru.
– Co? – Carlisle spojrzał na niego z powątpiewaniem, być może podświadomie spodziewając się rozczarowania. Tak, to chyba byłoby w moim stylu…
– Szczerze powiedziawszy, im dłużej was słucham, tym pewniejszy niektórych kwestii jestem. Tym bardziej, że Beatrycze… – Urwał, po czym wzruszył ramionami. Już dawno nauczył się tego, jak postępować, żeby jak najwprawniej ukrywać targające nim emocje. – Nie jestem w stanie zliczyć, jak wiele razy powtarzała, że kobiety w jej rodzinie umierają młodo. Bardzo.
– To były inne czasy – zauważył Carlisle.
L. tylko potrząsnął głową.
– Tak uważasz? – zapytał, bynajmniej nie oczekując odpowiedzi. – Nie rozumiesz mnie. Może na pierwszy rzut oka to wygląda jak przypadek… naturalna kolej rzeczy, ale… Cóż, one wszystkie umierały. Jedna za drugą, na co zwróciła mi uwagę zwłaszcza, kiedy zorientowała się, że jest w ciąży… Och, zwłaszcza wtedy – przyznał w zamyśleniu, zwracając się bardziej do siebie niż kogokolwiek innego. – Teraz to ma sens. Była przerażona tym, że moglibyśmy mieć córkę. Ciągle powtarzała, że tak być nie powinno, bo jej siostry poumierały młodo… A ja byłem przekonany, że po prostu histeryzuje, bo kobiety w tym okresie rządzą się swoimi prawami.
– I… umarła przy porodzie, tak? – wtrącił rzeczowym tonem Rafael. – Wtedy ją zabrał… Kiedy wydała na świat potomstwo. – Demon zawahał się na moment. – Jej siostry nie miały dzieci?
– Niby z kim? – żachnął się Lawrence. – Bez żartów. Trycze jako jedyna wyrwała się od matki i… Jansa cholera, to też by się zgadzało – oznajmił pod wpływem impulsu. – Ariadna była trudna, poza tym jakby mogła, pozamykałaby swoje córki w piwnicy, żeby przypadkiem nie wpadły komuś w oko. Ciągle traktowała Beatrycze jak jakieś skaranie boskie, bo ją ciągnęło do świata i… No cóż, wyglądała jak Elena. Dokładnie. – Wymownie zerknął na wnuczkę. – Tyle, jeśli chodzi o nadzieję na to, że będzie miała trudność ze znalezieniem męża…
– Mówisz, że matka ją powstrzymywała? – drążył dalej demon i choć początkowo Lawrence nie miał ochoty na jakiekolwiek głębsze dyskusje, w tamtej chwili nawet się nie zawahała. Nie, skoro wszystko wydawało składać się w aż nazbyt logiczną całość.
– Tak czy inaczej, niech mnie ktoś poprawi, jeśli się pomyliłem, ale chyba każda kobieta chciałaby, żeby jej dziecko ułożyło sobie życie, tak? Odcinanie od świata…
Rafael westchnął.
– Co innego, jeśli chciałoby się coś powstrzymać. Nie wiem skąd, ale mnie to wygląda tak, jakby tamta kobieta o wszystkim wiedziała… I chciała chronić córki, choć to dość naciągana teoria. Mój ojciec zawsze dostaje to, co sobie zapragnie – stwierdził z rezerwą serafin. – Żadna z nich nie miała szans, przynajmniej jeśli chodziłoby o uniknięcie klątwy… Ale nie powstrzymanie jej. Gdyby linia wygasła, to byłby koniec.
Brzmiało sensownie, chociaż Lawrence wcale nie palił się do tego, żeby to przyznać. Choć rozmawiali i wszystko składało się w logiczną całość, miał wrażenie, że tak naprawdę omawiają coś, co wcale nie dotyczyło ani jego, ani tym bardziej Beatrycze. Chyba tak naprawdę nie chciał przyjąć tego do świadomości, bo to by znaczyło, że przez całe te wieki wcale tak bardzo nie mylił się, gotów przysiąc, że coś jest nie tak – że ona nie zaznała spokoju, wcale nie była szczęśliwa i…
Och, było znacznie gorzej! Uparcie odrzucał od siebie taką perspektywę, ale teraz wszystko wskazywało na to, że Beatrycze od chwili śmierci trwała w pułapce, której już za życia wydawała się świadoma. Nie miał pojęcia, ile tak naprawdę rozumiała, kiedy nosiła pod sercem dziecko, chwilami niepokojąc go swoim zachowaniem. To wydawało się bez sensu, bo gdyby wiedziała o klątwie, wątpliwym było, żeby tak po prostu sprzeciwiła się matce, wciąż traktując Ariadnę jak potwora i uciekając przy pierwszej możliwej okazji. Znał Trycze zbyt dobrze, żeby uwierzyć, że naraziłaby swoje potomstwo na takie niebezpieczeństwo; w takim wypadku nigdy by się do niego nie zbliżyła i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Skoro tak, musiała poznać prawdę później, być może na krótko przed tym, jak pojęła, że jest w ciąży… Albo wcale, kierując się obserwacjami, które sama poczyniła – tak to wyglądało, bo z niepokojem mówiła o kolejnych umierających kobietach, dostrzegając prawidłowość, którą nie do końca musiała rozumieć. Sęk w tym, że jeśli tak było, to znaczyło, że Ariadna pozostawała jedyną świadomą zagrożenia osobą. Dlaczego w takim razie nie uświadomiła córek, skoro…?
– Tego jest za dużo – usłyszał. Mimochodem pomyślał, że Carlisle dosłownie wyrwał mu to stwierdzenie z ust. – Ja… Wybaczcie mi, proszę – dodał, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia oswobadzając się z uścisku żony i najzwyczajniej w świecie ruszając w stronę wyjścia.
Nikt nie próbował go zatrzymywać, ale to było do przewidzenia. Lawrence z powątpiewaniem spojrzał w ślad za synem, przez moment zastanawiając się nad tym, czy „właściwe” z jego strony byłoby, żeby poszedł za nim, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. To nie był jakiś cholerny serial, gdzie wystarczyło znaleźć się sam na sam, by nagle w cudowny sposób znaleźć wspólny język, pogodzić się i udawać, że jest się idealna rodzinką. W gruncie rzeczy zakładał, że Carlisle będzie mu wdzięczny za brak reakcji, tym bardziej, że oboje doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak marnie szło mu pocieszanie. Już nie chodziło nawet o to, że nie miał pojęcia, co takiego powinien powiedzieć. Prawda była taka, że sam również czuł się, jakby ktoś porządnie mu przyłożył, a jakby tego było mało…
Właściwie nie zarejestrował momentu, w którym przeciągająca się cisza ponownie została przerwana, a obecni w salonie nieśmiertelni zaczęli o czymś rozmawiać – najpewniej wciąż o sytuacji, chociaż L. przestał zwracać jakąkolwiek uwagę na poszczególne słowa. Ostatecznie sam również poderwał się na równe nogi i wyszedł, nie sprawdzając, czy ktokolwiek w ogóle zwróci na niego uwagę. Nie zamierzał ciągnąć tej rozmowy, wciąż rozwodzić się na temat Beatrycze i dyskutować, czy to wszystko miało sens. Jego zdaniem jak najbardziej mieli do czynienia z czymś większym, zgodnym z przypuszczeniami demona. W gruncie rzeczy czuł to od bardzo dawna, podświadomie wiedząc, że w grę wchodziło coś więcej, aniżeli seria przypadków, która zabrała mu żonę. Może gdyby było inaczej, wszystko byłoby prostsze, ale to i tak nie miało teraz znaczenia – pewne rzeczy już się wydarzyły, a on nie był w stanie niczego zmienić.
Chłodne, zimowe powietrze już dawno przestało przynosić ukojenie, tym bardziej, że nie był nawet po części wrażliwy na temperaturę. Przed domem nie zastał nikogo, co również było mu na rękę, więc jakby od niechcenia oparł się o barierkę, w milczeniu lustrując wzrokiem ścianę lasu i należące do Allegry ogrody. Żwirowe ścieżki wiły się pomiędzy uśpionymi, wymarłymi już rabatami kwiatów oraz pozbawionymi liści drzewami. Nie miał pojęcia, czy miało to związek z telepatycznymi zdolnościami kapłanki, które zamieszkiwała to miejsce, czy może w grę wchodziła cecha właściwa dla natury, ale nawet w takim stanie ogród wydawał się… cóż, po prostu piękny – a przy tym bardzo drapieżny, co w jakiś pokrętny sposób dodawało mu uroku.
Wyczuł, że długo nie będzie w stanie cieszyć się samotnością, na krótko przed tym, jak doszły go ciche, lekkie kroki. Poderwał głowę, gotów pogonić pierwszą osobę, która spróbowałaby zakłócić mu chwilę samotności, ale zrezygnował, ledwo tylko zorientował się z kim ma do czynienia. Jocelyne zawahała się, po czym przystanęła wpół kroku, zamierając na jednej ze ścieżek i rzucając mu bliżej nieokreślone, przenikliwe spojrzenie.
– Zbłądziłaś, maleńka? – zapytał jakby od niechcenia. Za każdym razem, kiedy rozmawiał z tą dziewczyną, czuł się dziwnie – i to zwłaszcza teraz, kiedy był aż do tego stopnia świadom zdolności, którymi dysponowała.
– Niekoniecznie. – Dziewczyna zawahała się, przez kilka następnych sekund milcząc i sprawiając wrażenie kogoś, kto waha się pomiędzy natychmiastowym wycofaniem, a pociągnięciem rozmowy dalej. – Przyszłam z mamą. Babcia dzwoniła i wspomniała o tym, że coś się dzieje, ale…
Tym razem zamilkła, a przynajmniej Lawrence nie zarejestrował tego, żeby mówiła coś więcej. Pod wpływem impulsu miał ochotę zapytać o to, kiedy przyszły i jakim cudem mógł tego nie zauważyć, ale prawie natychmiast uprzytomnił sobie, że Renesmee równie dobrze mogła wejść do domu tylnym wejściem. Co jak co, ale nie był zamyślony aż do tego stopnia, żeby przegapić pojawienie się pół-wampirzycy – i to na dodatek takiej, która za nim nie przepadała, nawet pomimo tego, że ich relacje zdążyły względnie się unormować, przynajmniej w porównaniu do tych, które mieli wcześniej.
Wyczuł, że Jocelyne z wolna podeszła bliżej, ale nie od razu zdecydował się przenieść na nią wzrok. Czuł, że go obserwowała, milcząca i zamyślona; mógł tylko zgadywać, co takiego chodziło jej po głowie, a tym bardziej dlaczego w ogóle pokusiła się o to, żeby przy nim zostać.
– Wszystko w porządku?
Słysząc to pytanie, prawie udało mu się uśmiechnąć. Czy to była troska? Swoją drogą, Renesmee miała jakieś dziwne szczęście, jeśli chodziło o córki, bo zarówno Alessia, jak i Joce wydawały się darzyć go przynajmniej szczątkową sympatią.
– Nie narzekam – stwierdził z rezerwą, sam niepewny tego, co powinien jej powiedzieć. Cóż, teoretycznie wcale nie kłamał, bo przecież nie było gorzej niż zazwyczaj. Wspomnienie Beatrycze bolało równie mocno, co i zazwyczaj, dodatkowo podsycone przez dopiero co odbytą rozmowę i bliskość jedynej osoby, która miała szansę zobaczyć jego żonę. – Chciałaś coś? – nie wytrzymał, kiedy cisza zaczęła być zbyt uciążliwa.
– Ja… Wciąż jej nie widzę – przyznała z wahaniem Joce. Miał wrażenie, że od chwili, w której do niego przyszła, walczyła ze sobą, chcąc wypowiedzieć to jedno zdanie. – Może to nic, ale mam złe przeczucia. Nie rozumiem, dlaczego Beatrycze już do mnie nie przychodzi, ale… – Urwała, po czym nieznacznie potrząsnęła głową. – To ma sens? Pewnie martwię się bez sensu, ale…
– Na pewno tak jest – przerwał niemalże w gniewny sposób, czując, że przez nadmiar emocji za moment dostanie szału.
Cokolwiek Jocelyne miała do dodania, po jego reakcji jedynie skinęła głową. Zaraz po tym wycofała się i w pośpiechu uciekła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa