
Jocelyne
Lawrence był dziwny. Wiedziała o tym od pierwszej
chwili, nie tylko dlatego, że wszystkie historie, których się nasłuchała,
jednoznacznie świadczyły o tym, że niekoniecznie powinna mu ufać.
Wystarczyła jedna rozmowa, żeby sama zorientowała się, że wampir jest w tej
kwestii dość problematyczny – i to najdelikatniej rzecz ujmując. Chwilami
sama nie była pewna, co takiego powinna myśleć, tym bardziej, że było coś
niepokojącego w spojrzeniach, którymi obdarzał ją za każdym razem, kiedy
na siebie wpadli. Zdawała sobie sprawę, skąd to się brało, ale wcale nie czuła
się dzięki tej świadomości lepiej, wręcz dostając szału za każdym razem, kiedy
chcąc nie chcąc przypominała sobie o Beatrycze.
Martwiła się, choć z uporem
próbowała przekonywać samą siebie, że nie ma powodów. Swoją drogą, taka taktyka
okazała się całkiem skuteczna, przynajmniej do pewnego poziomu, bo Joce bardzo
szybko przekonała się, że sprawa wcale nie musi być aż taka prosta. Nie
potrafiła stwierdzić, co tak naprawdę poczuła w chwili, w której
dowiedziała się o całym tym zamieszaniu z Eleną, Światłem i znaczeniu
piosenki, którą tak wiele razy nuciła jej Beatrycze. Już kiedy usłyszała te
słowa po raz pierwszy, poczuła, że coś jest zdecydowanie nie tak, ale dopiero
wraz z wyjaśnieniami pojęła, że to coś o wiele bardziej złożonego. I choć
nieobecność kobiety wcale nie musiała znaczyć niczego złego, sama tylko
świadomość tego, co się działo, wzbudzała w dziewczynie wątpliwości.
Wbrew wszystkiemu kolejne dni
okazały się względnie spokojne, choć sama nie była pewna, dlaczego ją to
dziwiło. Cóż, być może przede wszystkim przez sytuację – to, że Isobel mogłaby
gdzieś tam być, najpewniej nie zamierzając tak po prostu odpuścić. Ponad to
coraz bardziej bała się tego, co mogły oznaczać słowa Rafaela na temat
Ciemności. Wiedziała jedynie, że ta nieznana istota ją przerażała – ojciec
demonów, sprawujący kontrolę nad wszystkimi swoimi dziećmi, choć te na pierwszy
rzut oka wydawały się mieć pełną swobodę. Naprawdę chciał polować na Elenę? Nie
miała pojęcia, zresztą tak jak żadne z jej bliskich. Czekali na coś, czego
tak naprawdę nie potrafili określić, mogąc co najwyżej gdybać i czekać,
żeby niektóre teorie się potwierdziły. Nie wiedziała, czego powinna się
spodziewać i dlaczego miała wrażenie, że przez zdolności, którymi
dysponowała, była niejako związana z sytuacją, ale mimo wszystko…
O bogini, nie chciała o tym
myśleć, chociaż to wcale nie było takie proste, jak Joce mogłaby tego
oczekiwać. Gubiła się we własnych pragnieniach, uczuciach i wątpliwościach,
dodatkowo podsycanych przez zdolności, których wciąż nie rozumiała, choć
stopniowo zaczynała je doceniać. Nie była w stanie inaczej określić tego,
jak reagowała na bliskość Dallasa, który pojawiał się coraz bardziej
regularnie, potrafiąc raz za razem zaskakiwać ją, kiedy przesiadywała sama w pokoju
albo wychodziła na spacer. Z czasem jego obecność zaczęła być dla
dziewczyny czymś oczywistym, tak jak i to, że mogliby jak gdyby nigdy nic
ze sobą rozmawiać. W końcu go widziała, kiedy jak gdyby nigdy nic stał
albo siadał naprzeciwko, w należącej do niej sypialni czując się prawie
jak w domu. Zachowywał się niemalże jak za życia i – co chyba powinno
być przerażające, ale wcale nie czuła się z tego powodu źle – chwilami
wręcz zapominała o tym, że tak naprawdę był martwy.
Gdyby do tego wszystkiego mógł naprawdę
ją dotknąć, wtedy być może uwierzyłaby w to, że wrócił.
Tak czy inaczej, coraz częściej i bardziej
swobodnie rozmawiała z Dallasem, już nawet nie szokując bliskich tym, że z ich
perspektywy mogłaby mówić do siebie. Ta świadomość przynosiła ulgę, ułatwiając zaakceptowanie
tego, kim była, bo chyba postradałaby zmysły, gdyby jej własna rodzina uznała
ją za wariatkę. Chyba nie było niczego gorszego od krzywych spojrzeń i oznak
tego, że cokolwiek mogłoby być z nią nie tak.
W pamięci wciąż miała reakcję
dzieciaków z baru, w którym raz pojawili się z Dallasem i gdzie
po raz pierwszy zobaczyła zmarłą siostrę Jeremiego, Carol. Wspomnienie śmiechów
wciąż bolało, a Joce wiedziała, że zrobi wszystko, byleby ponownie do
takiej sytuacji nie dopuścić – z tym, że to również miało okazać się
trudne. Musiała nauczyć się panować nad swoimi zdolnościami wtedy, gdy była w towarzystwie,
a to mogło okazać się problematyczne, skoro za wszelką cenę unikała
przebywania wśród ludzi. Wyjściem wydawał się powrót do szkoły, ale
zdecydowanie nie wyobrażała sobie przekroczenia progu dotychczasowego liceum,
skoro ostatni raz była tam w dniu, w którym dręczący ją duch zagonił
ją na dach. W oczach większości pozostawała niedoszła samobójczynią, a to
zdecydowanie nie sprzyjało planu, żeby niepotrzebnie nie rzucać się w oczy.
Myślała o tym coraz
częściej, świadoma zbliżającego się powrotu do domu. Dziwnie czuła się z perspektywą
ponownego opuszczenia Miasta Nocy, ale prawda była taka, że zwłaszcza teraz
Seattle stanowiło lepsze miejsce… Albo przynajmniej bezpieczniejsze,
przynajmniej teoretycznie. Cóż, istniało większe prawdopodobieństwo, że coś niedobrego
wydarzy się w zamieszkanym przez nieśmiertelnych miejscu, aniżeli
wielkiej, należącej do ludzi metropolii. Co więcej, tam wciąż byli Damien i Liz,
którym należało się coś więcej, niż tylko lakoniczne wyjaśnienia przez telefon.
Sama Jocelyne z kolei wciąż miała poczucie tego, że tak naprawdę wcale nie
przynależała do Miasta Nocy – nie, skoro w większości pozostawała
człowiekiem, a ludzka cząstka jej osobowości wydawała się o wiele
wyraźniejsza, niż w przypadku jej pobratymców, w tym również
rodzeństwa.
Inną kwestią pozostawał
nieoczekiwany powrót Alessi z Lille. Joce nie miała pojęcia, o co
dziewczyna tak naprawdę pokłóciła się z Arielem, zresztą sama Ali nie była
skłonna, żeby się nad tym rozwodzić. Oczywiste pozostawało jedynie to, że z jakiegoś
powodu wróciła razem z Laylą i Rufusem – i że problem dotyczył
kogoś jeszcze, a konkretnie kolejnego wilkołaka, który pojawił się w twierdzy,
tym samym czyniąc to miejsce dość nieprzychylnym dla wampirów i hybryd. Po
zachowaniu Alessi wydawało się, że musi chodzić o coś więcej, ale nikt nie
próbował dziewczyny wypytywać… Cóż, na pewno nie rodzice, a Joce nie miała
wątpliwości, że zwłaszcza Gabrielowi na rękę było to, że miał pewność, że z jego
starszą córką wszystko było w porządku.
Jakkolwiek by nie było, kwestia
Lille wydawała się najmniej istotna. Mieli ważniejsze problemy, choć i te przynajmniej
tymczasowo nie dawały się żadnemu z nich we znaki, wzbudzając więcej
wątpliwości i niepokoju, aniżeli faktycznych szkód. Nie podobał jej się
ten stan rzeczy, ale starała się nie zwracać na to uwagi, podświadomie czując,
że to cisza przed burzą. Chyba tak to zawsze wyglądało – względny spokój,
ostatecznie zwieńczony czymś spektakularnym, czego żadne z nich nie byłoby
w stanie przewidzieć. Nie podobało jej się to, tym bardziej, że zdążyła
doświadczyć czegoś podobnego w ośrodku, odliczając kolejne dni i przez
cały ten czas wypatrując… niebezpieczeństwa – i to tylko po to, żeby
zorientować się, że cokolwiek mogłoby być nie tak w chwili, w której
było za późno. Jeśli tym razem miało być tak samo, tym bardziej nie chciała
przez to przechodzić. Z dwojga złego wolała wiedzieć, czego i kiedy
się spodziewać, ale to najwyraźniej byłoby zbyt proste, by mogło okazać się
możliwe.
Poza tym martwiła się o Beatrycze.
Ta troska wracała raz po raz, pomimo wielokrotnie powtarzanych w myślach
zapewnień i reakcji Lawrence’a, który przez chwilę wyglądał na chętnego,
żeby ją rozszarpać, kiedy ostatnim razem z nim rozmawiała. Chciała się
dostosować i przynajmniej udawać, że wszystko jest w porządku, ale
wszystko w niej aż krzyczało, że prawda jest zgoła inna. To ją dręczyło, a jakby
tego było mało, nie miała z kim na ten temat porozmawiać, szczerze
wątpiąc, czy którekolwiek z jej bliskich mogłoby zaoferować jej coś więcej
ponad zrozumienie i nic nieznaczące zapewnienie, że nie ma powodów do
obaw. W zasadzie te uczucia wydawały się silniejsze od niej, dręcząc
Jocelyne w stopniu porównywalnym do obaw, których doświadczała na krótko
przed śmiercią Eleny – i chyba właśnie to przerażało ją w tym
wszystkim najbardziej.
Sny zaczęły pojawiać się na
krótko przed planowanym wyjazdem do Seattle, początkowo nic nieznaczące, ale
jak najbardziej wzbudzające niepokój. Po przebudzeniu pamiętała niewiele, ale
na pewno była świadoma towarzyszącego jej w nocnych majakach strachu –
przenikliwego, przyprawiającego o szybsze bicie serca i wystarczająco
silnego, by po przebudzeniu czuła się dziwnie roztrzęsiona. We wszystkich
otaczała ją ciemność, z czasem zaś Joce zdołała przywołać do siebie
wystarczająco wiele szczegółów, by zorientować się, że raz po raz doświadczała
etapów, w których nie była w stanie się poruszyć. Po prostu trwała w mroku,
oszołomiona, pozbawiona jakichkolwiek bodźców zewnętrznych i… nic ponad to.
To było najgorsze – ta prostota i świadomość
tego, że w tych snach nie czekało na nią nic więcej.
Gdyby to działo się naprawdę,
najpewniej by oszalała.
I jeśli miałaby być ze sobą
szczera, chyba z dwojga złego wolałaby umrzeć.
Otworzyła oczy, jednocześnie gwałtownie siadając na łóżku.
Serce tłukło jej się w piersi, tak szybko i mocno, że przez dłuższą
chwilę ledwo była w stanie złapać oddech. Cała zgrzana i wciąż pod
wpływem silnych emocji, nerwowym ruchem odrzuciła jasne włosy na bok, po czym
już z przyzwyczajenia przycisnęła dłoń do wilgotnego czoła. Nawet gdyby
znowu była chora i miała gorączkę, nie zauważyłaby tego, zresztą w ostatnim
czasie takie przebudzenie nie było dla Jocelyne niczym nowym. Wręcz przeciwnie
– zaczynała dochodzić do wniosku, że gdyby choć raz udało jej się przespać
spokojnie całą noc, to byłby cud.
Chwilę siedziała w bezruchu,
bezmyślnie wpatrując się w przestrzeń. Potrzebowała kilku sekund, żeby
otrząsnąć się z resztek snu i utwierdzić w przekonaniu, że naprawdę
była bezpieczna. Dopiero później przyzwyczaiła oczy do ciemności, choć ta w niczym
nie przypominała tej, w której trwała przed przebudzeniem. Wypuściła
powietrze ze świstem, przez dłuższą chwilę mając wrażenie, że coś ciężkiego
zalega na jej piersi, niezmiennie pozbawiając tchu i stopniowo zaczynając
doprowadzać dziewczynę do szału. Nie miała pojęcia, co i dlaczego tak
naprawdę czuła, ale nie podobało jej się to, zresztą tak jak i świadomość
tego, że kiedy zamknie oczy, sen najpewniej powróci.
Po
prostu śniłaś… Zresztą jak zwykle, pomyślała, jednocześnie unosząc dłoń i przyciskając
ją do miejsca, w którym znajdowało się serce. Wzięła kilka głębszych
wdechów, w następnej sekundzie decydując się odrzucić kołdrę i poderwać
na równe nogi. Musiała się rozruszać i utwierdzić w przekonaniu, że już
nie trwała w jakże irytującym letargu, w końcu mogąc cieszyć się
pełną swobodą ruchów. Wszystko było w porządku, tak? W końcu była w domu,
całkowicie bezpieczna i pewna, że gdyby zaszła taka potrzeba, swobodnie
mogłaby pójść do sypialni rodziców, żeby któreś z nich obudzić. Kiedy była
mała, czasami tak robiła, zawsze doczekując się uwagi i tego, że albo
będzie mogła spędzić noc w ich pokoju, albo że Gabriel odprowadzi ją do
łózka i zostanie na tyle długo, by móc przynieść jej ukojenie swoim darem.
Jeszcze jakiś czas temu pewnie bez wahania by to zrobiła, ale teraz…
Pobyt w ośrodku zmienił
wiele, łącznie z tym, że już nie wyobrażała sobie zachowywania się jak
dziecko – i to pomimo tego, że w rzeczywistości właśnie tak się
czuła. Próbowała przynajmniej udawać, że ma wpływ na swoje decyzje, reakcje i to,
co działo się wokół niej. Co więcej, w grę wchodził również jej dar, z którym
nie miałaby szansy sobie poradzić, wciąż obawiając się własnego cienia albo –
jak w tym przypadku – snów. Jasne, zdanie się na umiejętności taty było
jakimś rozwiązaniem, ale na jak długo? Nie chciała zresztą po raz kolejny się
tłumaczyć, aż nazbyt świadoma, że przez długie tygodnie martwiła bliskich,
zachowując się w co najmniej niepokojący sposób. Nie chciała tego
powtarzać, choć to równie dobrze mogło okazać się najgłupszą z możliwych
decyzji.
Spojrzała w okno, próbując
doszukać się na atramentowym, zasnutym chmurami niebie jakichkolwiek oznak
jasności. Zbliżała się pełnia, więc zwłaszcza księżyc dało się dostrzec nawet
przy najgorszych warunkach pogodowych, dzięki czemu i tym razem nie miała z tym
problemu. Było coś kojącego w srebrzystej, wpadającej do pokoju poświacie,
zresztą po niepokojącym, wypełnionym ciemnością i pustką śnie nade
wszystko potrzebowała czegokolwiek, co mogłaby uznać za odmianę. Światło było
prawdziwym wybawieniem, sprawiając, że dręczące ją resztki koszmaru zaczęły
powoli zanikać, odchodząc w zapomnienie, o ile to w ogóle miało
być możliwe.
Westchnęła, po czym dla pewności
rozejrzała się dookoła, nie po raz pierwszy ogarnięta niejasnym wrażeniem, że
nie jest sama. Choć sypialnia wyglądała na opustoszałą, Joce wciąż miała
wątpliwości, gotowa przysiąc, że coś czaiło się w najbardziej zacienionych
kątach.
Wciąż zaniepokojona, mimowolnie
się wzdrygnęła.
– Dallas? – rzuciła w pustkę.
To byłoby jak najbardziej w jego stylu przyczaić się, by zrobić jakiś
głupi kawał – a już zwłaszcza taki, który przyprawiłby ją o atak
serca.
Odpowiedziała jej cisza, ale
prawie nie zwróciła na to uwagi. Chwilę jeszcze stała w miejscu, zanim
zdecydowała się w pośpiechu wyjść z pokoju, mimo obaw i panujących
w całym domu ciemności decydując się zejść na dół. Nie miała wątpliwości
co do tego, że wszyscy spali, co dodatkowo utwierdziło Joce w przekonaniu,
że już przynajmniej nie krzyczała przez sen. Tak było lepiej, bo ostatnim,
czego potrzebowała, było zaalarmowanie domowników bez wyraźnego powodu.
Choć zdecydowanie bliżej jej
było do człowieka, wciąż dysponowała zmysłami wyostrzonymi w stopniu
wystarczającym, by poruszanie się po znajomym domu okazało się łatwe. Ostrożnie
stawiała kolejne kroki, uważając zwłaszcza na schodach, by nie ryzykować
kolejnego właściwego sobie wypadku. Nie potrafiła zliczyć, jak wiele razy
zdarzyło jej się potknąć, o upadkach nie wspominając; nie miała ochoty na
kolejny, ale biorąc pod uwagę fakt, że wciąż czuła się roztrzęsiona…
Odrzuciła od siebie niechciane
myśli, bez pośpiechu przechodząc do części kuchennej, by móc napić się wody. Z przesadną
dokładnością skupiała się na poszczególnych czynnościach, chcąc zająć czymś
umysł i łatwiej się uspokoić. Takie postępowanie przynosiło efekty, o czym
miała okazję przekonać się niejednokrotnie, zwłaszcza w ostatnim czasie. Gdyby
zapomnienie o problemach przychodziło równie łatwo, wszystko już dawno
stałoby się prostsze, ale najwyraźniej nie miała na co liczyć.
Jakbym
do tego wszystkiego zaczęła rozumieć te sny, wtedy byłoby już bosko, ale to też
byłoby zbyt oczywiste…,
pomyślała z przekąsem. Wciąż czuła niepokój, co powoli zaczynało ją
męczyć, stopniowo doprowadzając do szału. Skąd to się brało? Spodziewała się
koszmarów po powrocie z ośrodka, zwłaszcza kiedy męczyła się ze śmiercią
Dallasa, ale to już nie wzbudzało w niej aż tak silnych emocji – nie,
skoro widywała chłopaka niemalże codziennie, czując się prawie tak, jakby do
niej wrócił. Później była jeszcze Elena, ale również ta miała się dobrze. W zasadzie
pomijając to, że wszyscy siedzieli jak na szpilkach, czekając na kolejny ruch
ze strony Isobel i – ewentualnie – Ciemności, nie miała powodów, żeby
narzekać.
Cóż, jakkolwiek by nie było, jej
organizm wydawał się wiedzieć swoje. Jakby tego było mało, te sny i wywołane
przez nie złe przeczucia z uporem powracały, już nie tylko wytrącając
dziewczynę z równowagi, ale jawiąc się jako ostrzeżenie, którego w żaden
sposób nie potrafiła zignorować… To albo prośbę o pomoc, choć sama nie
była pewna, czy to miało jakikolwiek sens. Nawet jeśli, jak powinna to
rozumieć, skoro nikt nie przyszedł do niej osobiście? Nie narzekała na to, że
duchy trzymały się od niej z daleka, najpewniej dzięki Rosie i Dallasowi,
a wcześniej Beatrycze, ale liczyła się z tym, że w którymś
momencie może jednak stanąć przed problemem pomocy duszy, która przyjdzie do
niej z problemem. Chyba od tego była, prawda? Skoro jako nieliczna z żyjących
widziała tych, którzy odeszli, najpewniej miała pomagać – tylko teoretycznie,
bo wcale nie była pewna, czy jest na to gotowa. Niekoniecznie, zwłaszcza biorąc
pod uwagę fakt, że nie wszystkie dusze miały szczere zamiary, a niektóre
zachowywały się w sposób równie nieprzemyślany, co i mężczyzna, który
podążał za nią aż do szkoły.
Mimowolnie zadrżała w odpowiedzi
na niechciane wspomnienia, ostatecznie dochodząc do wniosku, że jeśli to była
próba kontaktu ze strony jakiegoś obcego ducha, to wciąż pozostawało lepszą
opcją, niż pojawienie się bez ostrzeżenia. W pośpiechu dopiła wodę, ale
nie odstawiła szklanki na blat, w zamian nerwowo obracając naczynie w placach,
byleby tylko zająć czymś ręce. Raz jeszcze rozejrzała się dookoła, coraz
bardziej niespokojna i pełna wątpliwości. Czuła, że coś jej umyka –
najpewniej bardzo ważnego – ale w żaden sposób nie potrafiła określić,
czego w takim razie powinna się spodziewać. Gdyby przynajmniej mogła
liczyć na jakąkolwiek konkretną wskazówkę…
– Jesteś tutaj? – zapytała tak
cicho, że ledwo rozumiała samą siebie. Nie oczekiwała odpowiedzi i oczywiście
jej nie otrzymała. – Jak mogę ci pomóc? Co…?
Prawie natychmiast urwała, po
czym energicznie potrząsnęła głową, gotowa przysiąc, że właśnie robiła z siebie
idiotkę. To nie miało sensu, o czym doskonale wiedziała, a może po
prostu chciała w to wierzyć. Nerwowym ruchem przeczesała włosy palcami, energicznie
pocierając czoło, żeby zwalczyć narastający ból głowy. Niczego już nie
rozumiała, stopniowo mieszając się przez wszystko to, co działo się wokół niej.
Nadmiar emocji coraz bardziej dawał się dziewczynie we znaki, zresztą tak jak i związane
z sytuacją wątpliwości. Chciała wierzyć w to, że po prostu
denerwowała się przed zaplanowanym na następny dzień wyjazdem, ale to nie miało
sensu, skoro tak naprawdę nie miała powodów do niepokoju – nie w tej
kwestii. Po porostu wracała do domu, wręcz ciesząc się z perspektywy
zobaczenia z Damienem i Liz po tych wszystkich dniach, które minęły
od wyjazdu na bal.
Ewentualnie
zaczyna mi odbijać,
pomyślała, przez chwilę mając ochotę histerycznie się roześmiać. Zaraz po tym
niemalże warknęła na siebie w duchu, dochodząc do wniosku, że powinna wrócić
do łóżka i spróbować choć trochę przespać, tym bardziej, że zgodnie z planem
mieli opuścić Miasto Nocy już z radna. Dręczenie Lilianne nie wchodziło w grę,
przez co nie pozostawało im nic innego, jak dostanie się do Seattle w bardziej
tradycyjny sposób. Nie była zachwycona perspektywą wyjazdu do Paryża, szukania
lotniska, a później…
Nieznacznie potrząsnęła głową,
żeby łatwiej odrzucić od siebie niechciane myśli. Miała wracać do pokoju, ale
zmieniła zdanie w niemalże ostatniej chwili. Zamarła w bezruchu, by w następnej
sekundzie – poruszając się przy tym prawie jak w transie – z wolna
odwrócić ku prowadzącym na tył domu, przeszklonym drzwiom. Szklanka, którą
wciąż ściskała w rękach, zadrżała niebezpiecznie, więc w pośpiechu
odstawiła ją na bok, nie chcąc narobić niepotrzebnego hałasu. Czuła, że nie
mogła sobie na to pozwolić, zresztą tak jak i doprowadzić do tego, żeby
ktokolwiek ją zauważył.
Właściwie
dlaczego…?
Nie znała odpowiedzi, ta zresztą
przestała mieć dla dziewczyny jakiekolwiek znaczenie. Po cichu, dla pewności
wykorzystując telepatyczne zdolności, by łatwiej ukryć swoją obecność, w pośpiechu
podeszła do drzwi i – wcześniej je rozsunąwszy – ostrożnie wyślizgnęła się
na zewnątrz. Tak jak i wtedy, gdy podążała za Beatrycze, nawet nie
zwróciła uwagi na panujący na zewnątrz chłód oraz to, że na sobie miała tylko
cieniutka koszulę nocną.
W innym wypadku jak nic wyszłaby
z siebie, wyczuwając ruch gdzieś w ciemnościach, ale tym razem nawet
nie drgnęła. Nie zrobiła tego również w chwili, w której na jej
ramieniu wylądowała czyjaś dłoń, a tym bardziej kiedy jej właściciel
zdecydował się odezwać.
– Idź się ubrać, co
maleńka? – usłyszała tuż przy uchu. Mimowolnie zadrżała, czując lodowaty oddech
na policzku. – Nie chcę, żebyś się przeziębiła… Tylko szybko i ostrożnie,
zanim ktoś mnie tu zauważy. Będę czekał na ciebie w sadzie – zapowiedział
Lawrence i choć jego słowa wydawały się pozbawione sensu, Joce po prostu
się dostosowała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz