28 grudnia 2016

Pięćdziesiąt jeden

Jocelyne
Lawrence był dziwny. Wiedziała o tym od pierwszej chwili, nie tylko dlatego, że wszystkie historie, których się nasłuchała, jednoznacznie świadczyły o tym, że niekoniecznie powinna mu ufać. Wystarczyła jedna rozmowa, żeby sama zorientowała się, że wampir jest w tej kwestii dość problematyczny – i to najdelikatniej rzecz ujmując. Chwilami sama nie była pewna, co takiego powinna myśleć, tym bardziej, że było coś niepokojącego w spojrzeniach, którymi obdarzał ją za każdym razem, kiedy na siebie wpadli. Zdawała sobie sprawę, skąd to się brało, ale wcale nie czuła się dzięki tej świadomości lepiej, wręcz dostając szału za każdym razem, kiedy chcąc nie chcąc przypominała sobie o Beatrycze.
Martwiła się, choć z uporem próbowała przekonywać samą siebie, że nie ma powodów. Swoją drogą, taka taktyka okazała się całkiem skuteczna, przynajmniej do pewnego poziomu, bo Joce bardzo szybko przekonała się, że sprawa wcale nie musi być aż taka prosta. Nie potrafiła stwierdzić, co tak naprawdę poczuła w chwili, w której dowiedziała się o całym tym zamieszaniu z Eleną, Światłem i znaczeniu piosenki, którą tak wiele razy nuciła jej Beatrycze. Już kiedy usłyszała te słowa po raz pierwszy, poczuła, że coś jest zdecydowanie nie tak, ale dopiero wraz z wyjaśnieniami pojęła, że to coś o wiele bardziej złożonego. I choć nieobecność kobiety wcale nie musiała znaczyć niczego złego, sama tylko świadomość tego, co się działo, wzbudzała w dziewczynie wątpliwości.
Wbrew wszystkiemu kolejne dni okazały się względnie spokojne, choć sama nie była pewna, dlaczego ją to dziwiło. Cóż, być może przede wszystkim przez sytuację – to, że Isobel mogłaby gdzieś tam być, najpewniej nie zamierzając tak po prostu odpuścić. Ponad to coraz bardziej bała się tego, co mogły oznaczać słowa Rafaela na temat Ciemności. Wiedziała jedynie, że ta nieznana istota ją przerażała – ojciec demonów, sprawujący kontrolę nad wszystkimi swoimi dziećmi, choć te na pierwszy rzut oka wydawały się mieć pełną swobodę. Naprawdę chciał polować na Elenę? Nie miała pojęcia, zresztą tak jak żadne z jej bliskich. Czekali na coś, czego tak naprawdę nie potrafili określić, mogąc co najwyżej gdybać i czekać, żeby niektóre teorie się potwierdziły. Nie wiedziała, czego powinna się spodziewać i dlaczego miała wrażenie, że przez zdolności, którymi dysponowała, była niejako związana z sytuacją, ale mimo wszystko…
O bogini, nie chciała o tym myśleć, chociaż to wcale nie było takie proste, jak Joce mogłaby tego oczekiwać. Gubiła się we własnych pragnieniach, uczuciach i wątpliwościach, dodatkowo podsycanych przez zdolności, których wciąż nie rozumiała, choć stopniowo zaczynała je doceniać. Nie była w stanie inaczej określić tego, jak reagowała na bliskość Dallasa, który pojawiał się coraz bardziej regularnie, potrafiąc raz za razem zaskakiwać ją, kiedy przesiadywała sama w pokoju albo wychodziła na spacer. Z czasem jego obecność zaczęła być dla dziewczyny czymś oczywistym, tak jak i to, że mogliby jak gdyby nigdy nic ze sobą rozmawiać. W końcu go widziała, kiedy jak gdyby nigdy nic stał albo siadał naprzeciwko, w należącej do niej sypialni czując się prawie jak w domu. Zachowywał się niemalże jak za życia i – co chyba powinno być przerażające, ale wcale nie czuła się z tego powodu źle – chwilami wręcz zapominała o tym, że tak naprawdę był martwy.
Gdyby do tego wszystkiego mógł naprawdę ją dotknąć, wtedy być może uwierzyłaby w to, że wrócił.
Tak czy inaczej, coraz częściej i bardziej swobodnie rozmawiała z Dallasem, już nawet nie szokując bliskich tym, że z ich perspektywy mogłaby mówić do siebie. Ta świadomość przynosiła ulgę, ułatwiając zaakceptowanie tego, kim była, bo chyba postradałaby zmysły, gdyby jej własna rodzina uznała ją za wariatkę. Chyba nie było niczego gorszego od krzywych spojrzeń i oznak tego, że cokolwiek mogłoby być z nią nie tak.
W pamięci wciąż miała reakcję dzieciaków z baru, w którym raz pojawili się z Dallasem i gdzie po raz pierwszy zobaczyła zmarłą siostrę Jeremiego, Carol. Wspomnienie śmiechów wciąż bolało, a Joce wiedziała, że zrobi wszystko, byleby ponownie do takiej sytuacji nie dopuścić – z tym, że to również miało okazać się trudne. Musiała nauczyć się panować nad swoimi zdolnościami wtedy, gdy była w towarzystwie, a to mogło okazać się problematyczne, skoro za wszelką cenę unikała przebywania wśród ludzi. Wyjściem wydawał się powrót do szkoły, ale zdecydowanie nie wyobrażała sobie przekroczenia progu dotychczasowego liceum, skoro ostatni raz była tam w dniu, w którym dręczący ją duch zagonił ją na dach. W oczach większości pozostawała niedoszła samobójczynią, a to zdecydowanie nie sprzyjało planu, żeby niepotrzebnie nie rzucać się w oczy.
Myślała o tym coraz częściej, świadoma zbliżającego się powrotu do domu. Dziwnie czuła się z perspektywą ponownego opuszczenia Miasta Nocy, ale prawda była taka, że zwłaszcza teraz Seattle stanowiło lepsze miejsce… Albo przynajmniej bezpieczniejsze, przynajmniej teoretycznie. Cóż, istniało większe prawdopodobieństwo, że coś niedobrego wydarzy się w zamieszkanym przez nieśmiertelnych miejscu, aniżeli wielkiej, należącej do ludzi metropolii. Co więcej, tam wciąż byli Damien i Liz, którym należało się coś więcej, niż tylko lakoniczne wyjaśnienia przez telefon. Sama Jocelyne z kolei wciąż miała poczucie tego, że tak naprawdę wcale nie przynależała do Miasta Nocy – nie, skoro w większości pozostawała człowiekiem, a ludzka cząstka jej osobowości wydawała się o wiele wyraźniejsza, niż w przypadku jej pobratymców, w tym również rodzeństwa.
Inną kwestią pozostawał nieoczekiwany powrót Alessi z Lille. Joce nie miała pojęcia, o co dziewczyna tak naprawdę pokłóciła się z Arielem, zresztą sama Ali nie była skłonna, żeby się nad tym rozwodzić. Oczywiste pozostawało jedynie to, że z jakiegoś powodu wróciła razem z Laylą i Rufusem – i że problem dotyczył kogoś jeszcze, a konkretnie kolejnego wilkołaka, który pojawił się w twierdzy, tym samym czyniąc to miejsce dość nieprzychylnym dla wampirów i hybryd. Po zachowaniu Alessi wydawało się, że musi chodzić o coś więcej, ale nikt nie próbował dziewczyny wypytywać… Cóż, na pewno nie rodzice, a Joce nie miała wątpliwości, że zwłaszcza Gabrielowi na rękę było to, że miał pewność, że z jego starszą córką wszystko było w porządku.
Jakkolwiek by nie było, kwestia Lille wydawała się najmniej istotna. Mieli ważniejsze problemy, choć i te przynajmniej tymczasowo nie dawały się żadnemu z nich we znaki, wzbudzając więcej wątpliwości i niepokoju, aniżeli faktycznych szkód. Nie podobał jej się ten stan rzeczy, ale starała się nie zwracać na to uwagi, podświadomie czując, że to cisza przed burzą. Chyba tak to zawsze wyglądało – względny spokój, ostatecznie zwieńczony czymś spektakularnym, czego żadne z nich nie byłoby w stanie przewidzieć. Nie podobało jej się to, tym bardziej, że zdążyła doświadczyć czegoś podobnego w ośrodku, odliczając kolejne dni i przez cały ten czas wypatrując… niebezpieczeństwa – i to tylko po to, żeby zorientować się, że cokolwiek mogłoby być nie tak w chwili, w której było za późno. Jeśli tym razem miało być tak samo, tym bardziej nie chciała przez to przechodzić. Z dwojga złego wolała wiedzieć, czego i kiedy się spodziewać, ale to najwyraźniej byłoby zbyt proste, by mogło okazać się możliwe.
Poza tym martwiła się o Beatrycze. Ta troska wracała raz po raz, pomimo wielokrotnie powtarzanych w myślach zapewnień i reakcji Lawrence’a, który przez chwilę wyglądał na chętnego, żeby ją rozszarpać, kiedy ostatnim razem z nim rozmawiała. Chciała się dostosować i przynajmniej udawać, że wszystko jest w porządku, ale wszystko w niej aż krzyczało, że prawda jest zgoła inna. To ją dręczyło, a jakby tego było mało, nie miała z kim na ten temat porozmawiać, szczerze wątpiąc, czy którekolwiek z jej bliskich mogłoby zaoferować jej coś więcej ponad zrozumienie i nic nieznaczące zapewnienie, że nie ma powodów do obaw. W zasadzie te uczucia wydawały się silniejsze od niej, dręcząc Jocelyne w stopniu porównywalnym do obaw, których doświadczała na krótko przed śmiercią Eleny – i chyba właśnie to przerażało ją w tym wszystkim najbardziej.
Sny zaczęły pojawiać się na krótko przed planowanym wyjazdem do Seattle, początkowo nic nieznaczące, ale jak najbardziej wzbudzające niepokój. Po przebudzeniu pamiętała niewiele, ale na pewno była świadoma towarzyszącego jej w nocnych majakach strachu – przenikliwego, przyprawiającego o szybsze bicie serca i wystarczająco silnego, by po przebudzeniu czuła się dziwnie roztrzęsiona. We wszystkich otaczała ją ciemność, z czasem zaś Joce zdołała przywołać do siebie wystarczająco wiele szczegółów, by zorientować się, że raz po raz doświadczała etapów, w których nie była w stanie się poruszyć. Po prostu trwała w mroku, oszołomiona, pozbawiona jakichkolwiek bodźców zewnętrznych i… nic ponad to.
To było najgorsze – ta prostota i świadomość tego, że w tych snach nie czekało na nią nic więcej.
Gdyby to działo się naprawdę, najpewniej by oszalała.
I jeśli miałaby być ze sobą szczera, chyba z dwojga złego wolałaby umrzeć.

Otworzyła oczy, jednocześnie gwałtownie siadając na łóżku. Serce tłukło jej się w piersi, tak szybko i mocno, że przez dłuższą chwilę ledwo była w stanie złapać oddech. Cała zgrzana i wciąż pod wpływem silnych emocji, nerwowym ruchem odrzuciła jasne włosy na bok, po czym już z przyzwyczajenia przycisnęła dłoń do wilgotnego czoła. Nawet gdyby znowu była chora i miała gorączkę, nie zauważyłaby tego, zresztą w ostatnim czasie takie przebudzenie nie było dla Jocelyne niczym nowym. Wręcz przeciwnie – zaczynała dochodzić do wniosku, że gdyby choć raz udało jej się przespać spokojnie całą noc, to byłby cud.
Chwilę siedziała w bezruchu, bezmyślnie wpatrując się w przestrzeń. Potrzebowała kilku sekund, żeby otrząsnąć się z resztek snu i utwierdzić w przekonaniu, że naprawdę była bezpieczna. Dopiero później przyzwyczaiła oczy do ciemności, choć ta w niczym nie przypominała tej, w której trwała przed przebudzeniem. Wypuściła powietrze ze świstem, przez dłuższą chwilę mając wrażenie, że coś ciężkiego zalega na jej piersi, niezmiennie pozbawiając tchu i stopniowo zaczynając doprowadzać dziewczynę do szału. Nie miała pojęcia, co i dlaczego tak naprawdę czuła, ale nie podobało jej się to, zresztą tak jak i świadomość tego, że kiedy zamknie oczy, sen najpewniej powróci.
Po prostu śniłaś… Zresztą jak zwykle, pomyślała, jednocześnie unosząc dłoń i przyciskając ją do miejsca, w którym znajdowało się serce. Wzięła kilka głębszych wdechów, w następnej sekundzie decydując się odrzucić kołdrę i poderwać na równe nogi. Musiała się rozruszać i utwierdzić w przekonaniu, że już nie trwała w jakże irytującym letargu, w końcu mogąc cieszyć się pełną swobodą ruchów. Wszystko było w porządku, tak? W końcu była w domu, całkowicie bezpieczna i pewna, że gdyby zaszła taka potrzeba, swobodnie mogłaby pójść do sypialni rodziców, żeby któreś z nich obudzić. Kiedy była mała, czasami tak robiła, zawsze doczekując się uwagi i tego, że albo będzie mogła spędzić noc w ich pokoju, albo że Gabriel odprowadzi ją do łózka i zostanie na tyle długo, by móc przynieść jej ukojenie swoim darem. Jeszcze jakiś czas temu pewnie bez wahania by to zrobiła, ale teraz…
Pobyt w ośrodku zmienił wiele, łącznie z tym, że już nie wyobrażała sobie zachowywania się jak dziecko – i to pomimo tego, że w rzeczywistości właśnie tak się czuła. Próbowała przynajmniej udawać, że ma wpływ na swoje decyzje, reakcje i to, co działo się wokół niej. Co więcej, w grę wchodził również jej dar, z którym nie miałaby szansy sobie poradzić, wciąż obawiając się własnego cienia albo – jak w tym przypadku – snów. Jasne, zdanie się na umiejętności taty było jakimś rozwiązaniem, ale na jak długo? Nie chciała zresztą po raz kolejny się tłumaczyć, aż nazbyt świadoma, że przez długie tygodnie martwiła bliskich, zachowując się w co najmniej niepokojący sposób. Nie chciała tego powtarzać, choć to równie dobrze mogło okazać się najgłupszą z możliwych decyzji.
Spojrzała w okno, próbując doszukać się na atramentowym, zasnutym chmurami niebie jakichkolwiek oznak jasności. Zbliżała się pełnia, więc zwłaszcza księżyc dało się dostrzec nawet przy najgorszych warunkach pogodowych, dzięki czemu i tym razem nie miała z tym problemu. Było coś kojącego w srebrzystej, wpadającej do pokoju poświacie, zresztą po niepokojącym, wypełnionym ciemnością i pustką śnie nade wszystko potrzebowała czegokolwiek, co mogłaby uznać za odmianę. Światło było prawdziwym wybawieniem, sprawiając, że dręczące ją resztki koszmaru zaczęły powoli zanikać, odchodząc w zapomnienie, o ile to w ogóle miało być możliwe.
Westchnęła, po czym dla pewności rozejrzała się dookoła, nie po raz pierwszy ogarnięta niejasnym wrażeniem, że nie jest sama. Choć sypialnia wyglądała na opustoszałą, Joce wciąż miała wątpliwości, gotowa przysiąc, że coś czaiło się w najbardziej zacienionych kątach.
Wciąż zaniepokojona, mimowolnie się wzdrygnęła.
– Dallas? – rzuciła w pustkę. To byłoby jak najbardziej w jego stylu przyczaić się, by zrobić jakiś głupi kawał – a już zwłaszcza taki, który przyprawiłby ją o atak serca.
Odpowiedziała jej cisza, ale prawie nie zwróciła na to uwagi. Chwilę jeszcze stała w miejscu, zanim zdecydowała się w pośpiechu wyjść z pokoju, mimo obaw i panujących w całym domu ciemności decydując się zejść na dół. Nie miała wątpliwości co do tego, że wszyscy spali, co dodatkowo utwierdziło Joce w przekonaniu, że już przynajmniej nie krzyczała przez sen. Tak było lepiej, bo ostatnim, czego potrzebowała, było zaalarmowanie domowników bez wyraźnego powodu.
Choć zdecydowanie bliżej jej było do człowieka, wciąż dysponowała zmysłami wyostrzonymi w stopniu wystarczającym, by poruszanie się po znajomym domu okazało się łatwe. Ostrożnie stawiała kolejne kroki, uważając zwłaszcza na schodach, by nie ryzykować kolejnego właściwego sobie wypadku. Nie potrafiła zliczyć, jak wiele razy zdarzyło jej się potknąć, o upadkach nie wspominając; nie miała ochoty na kolejny, ale biorąc pod uwagę fakt, że wciąż czuła się roztrzęsiona…
Odrzuciła od siebie niechciane myśli, bez pośpiechu przechodząc do części kuchennej, by móc napić się wody. Z przesadną dokładnością skupiała się na poszczególnych czynnościach, chcąc zająć czymś umysł i łatwiej się uspokoić. Takie postępowanie przynosiło efekty, o czym miała okazję przekonać się niejednokrotnie, zwłaszcza w ostatnim czasie. Gdyby zapomnienie o problemach przychodziło równie łatwo, wszystko już dawno stałoby się prostsze, ale najwyraźniej nie miała na co liczyć.
Jakbym do tego wszystkiego zaczęła rozumieć te sny, wtedy byłoby już bosko, ale to też byłoby zbyt oczywiste…, pomyślała z przekąsem. Wciąż czuła niepokój, co powoli zaczynało ją męczyć, stopniowo doprowadzając do szału. Skąd to się brało? Spodziewała się koszmarów po powrocie z ośrodka, zwłaszcza kiedy męczyła się ze śmiercią Dallasa, ale to już nie wzbudzało w niej aż tak silnych emocji – nie, skoro widywała chłopaka niemalże codziennie, czując się prawie tak, jakby do niej wrócił. Później była jeszcze Elena, ale również ta miała się dobrze. W zasadzie pomijając to, że wszyscy siedzieli jak na szpilkach, czekając na kolejny ruch ze strony Isobel i – ewentualnie – Ciemności, nie miała powodów, żeby narzekać.
Cóż, jakkolwiek by nie było, jej organizm wydawał się wiedzieć swoje. Jakby tego było mało, te sny i wywołane przez nie złe przeczucia z uporem powracały, już nie tylko wytrącając dziewczynę z równowagi, ale jawiąc się jako ostrzeżenie, którego w żaden sposób nie potrafiła zignorować… To albo prośbę o pomoc, choć sama nie była pewna, czy to miało jakikolwiek sens. Nawet jeśli, jak powinna to rozumieć, skoro nikt nie przyszedł do niej osobiście? Nie narzekała na to, że duchy trzymały się od niej z daleka, najpewniej dzięki Rosie i Dallasowi, a wcześniej Beatrycze, ale liczyła się z tym, że w którymś momencie może jednak stanąć przed problemem pomocy duszy, która przyjdzie do niej z problemem. Chyba od tego była, prawda? Skoro jako nieliczna z żyjących widziała tych, którzy odeszli, najpewniej miała pomagać – tylko teoretycznie, bo wcale nie była pewna, czy jest na to gotowa. Niekoniecznie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że nie wszystkie dusze miały szczere zamiary, a niektóre zachowywały się w sposób równie nieprzemyślany, co i mężczyzna, który podążał za nią aż do szkoły.
Mimowolnie zadrżała w odpowiedzi na niechciane wspomnienia, ostatecznie dochodząc do wniosku, że jeśli to była próba kontaktu ze strony jakiegoś obcego ducha, to wciąż pozostawało lepszą opcją, niż pojawienie się bez ostrzeżenia. W pośpiechu dopiła wodę, ale nie odstawiła szklanki na blat, w zamian nerwowo obracając naczynie w placach, byleby tylko zająć czymś ręce. Raz jeszcze rozejrzała się dookoła, coraz bardziej niespokojna i pełna wątpliwości. Czuła, że coś jej umyka – najpewniej bardzo ważnego – ale w żaden sposób nie potrafiła określić, czego w takim razie powinna się spodziewać. Gdyby przynajmniej mogła liczyć na jakąkolwiek konkretną wskazówkę…
– Jesteś tutaj? – zapytała tak cicho, że ledwo rozumiała samą siebie. Nie oczekiwała odpowiedzi i oczywiście jej nie otrzymała. – Jak mogę ci pomóc? Co…?
Prawie natychmiast urwała, po czym energicznie potrząsnęła głową, gotowa przysiąc, że właśnie robiła z siebie idiotkę. To nie miało sensu, o czym doskonale wiedziała, a może po prostu chciała w to wierzyć. Nerwowym ruchem przeczesała włosy palcami, energicznie pocierając czoło, żeby zwalczyć narastający ból głowy. Niczego już nie rozumiała, stopniowo mieszając się przez wszystko to, co działo się wokół niej. Nadmiar emocji coraz bardziej dawał się dziewczynie we znaki, zresztą tak jak i związane z sytuacją wątpliwości. Chciała wierzyć w to, że po prostu denerwowała się przed zaplanowanym na następny dzień wyjazdem, ale to nie miało sensu, skoro tak naprawdę nie miała powodów do niepokoju – nie w tej kwestii. Po porostu wracała do domu, wręcz ciesząc się z perspektywy zobaczenia z Damienem i Liz po tych wszystkich dniach, które minęły od wyjazdu na bal.
Ewentualnie zaczyna mi odbijać, pomyślała, przez chwilę mając ochotę histerycznie się roześmiać. Zaraz po tym niemalże warknęła na siebie w duchu, dochodząc do wniosku, że powinna wrócić do łóżka i spróbować choć trochę przespać, tym bardziej, że zgodnie z planem mieli opuścić Miasto Nocy już z radna. Dręczenie Lilianne nie wchodziło w grę, przez co nie pozostawało im nic innego, jak dostanie się do Seattle w bardziej tradycyjny sposób. Nie była zachwycona perspektywą wyjazdu do Paryża, szukania lotniska, a później…
Nieznacznie potrząsnęła głową, żeby łatwiej odrzucić od siebie niechciane myśli. Miała wracać do pokoju, ale zmieniła zdanie w niemalże ostatniej chwili. Zamarła w bezruchu, by w następnej sekundzie – poruszając się przy tym prawie jak w transie – z wolna odwrócić ku prowadzącym na tył domu, przeszklonym drzwiom. Szklanka, którą wciąż ściskała w rękach, zadrżała niebezpiecznie, więc w pośpiechu odstawiła ją na bok, nie chcąc narobić niepotrzebnego hałasu. Czuła, że nie mogła sobie na to pozwolić, zresztą tak jak i doprowadzić do tego, żeby ktokolwiek ją zauważył.
Właściwie dlaczego…?
Nie znała odpowiedzi, ta zresztą przestała mieć dla dziewczyny jakiekolwiek znaczenie. Po cichu, dla pewności wykorzystując telepatyczne zdolności, by łatwiej ukryć swoją obecność, w pośpiechu podeszła do drzwi i – wcześniej je rozsunąwszy – ostrożnie wyślizgnęła się na zewnątrz. Tak jak i wtedy, gdy podążała za Beatrycze, nawet nie zwróciła uwagi na panujący na zewnątrz chłód oraz to, że na sobie miała tylko cieniutka koszulę nocną.
W innym wypadku jak nic wyszłaby z siebie, wyczuwając ruch gdzieś w ciemnościach, ale tym razem nawet nie drgnęła. Nie zrobiła tego również w chwili, w której na jej ramieniu wylądowała czyjaś dłoń, a tym bardziej kiedy jej właściciel zdecydował się odezwać.
– Idź się ubrać, co maleńka? – usłyszała tuż przy uchu. Mimowolnie zadrżała, czując lodowaty oddech na policzku. – Nie chcę, żebyś się przeziębiła… Tylko szybko i ostrożnie, zanim ktoś mnie tu zauważy. Będę czekał na ciebie w sadzie – zapowiedział Lawrence i choć jego słowa wydawały się pozbawione sensu, Joce po prostu się dostosowała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa