29 grudnia 2016

Pięćdziesiąt dwa

Jocelyne
Nie miała pojęcia co i dlaczego robi. Przynajmniej na pierwszy rzut oka to wydawało się pozbawione sensu, a jednak nie była w stanie powstrzymać się przed dołączeniem do Lawrence w pogrążonym w półmroku sadzie. On mnie hipnotyzuje, uświadomiła sobie w pewnym momencie, ale nawet ta świadomość nie była w stanie sprawić, żeby zdołała wyrwać się narzuconym przez wampira polecenia. W gruncie rzeczy było jej wszystko jedno, a kiedy się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że do pewnego stopnia chyba sama tego chciała. To też musiało mieć związek z darem wampira, zresztą tak jak i to, że mogłaby mu ufać, ale Joce czuła, że to nie ma znaczenia. Nie, skoro i tak nie była w stanie się sprzeciwić.
Omal nie potknęła się o własne nogi, kiedy w pośpiechu zbiegała ze schodów, starając poruszać się przy tym na tyle cicho, żeby nikogo nie obudzić. W ostatniej chwili uchwyciła się poręczy, po czym spróbowała odzyskać równowagę, w duchu mając do siebie pretensje o to, że prawie wszystko popsuła. Miała wrażenie, że robi coś bardzo ważnego i ze faktycznie powinna się pośpieszyć, choć w żaden sposób nie była w stanie wytłumaczyć, skąd to wiedziała. W ostatnim czasie bardzo wiele rzecz pozostawało dla dziewczyny niejasnych, więc jedna więcej w gruncie rzeczy nie czyniła Joce żadnej różnicy.
Narzuciła na siebie kurtkę, próbując uporać się z zapięciem. Ostatecznie wyszła na zewnątrz, starannie zamykając za sobą drzwi i – wciąż mocując się z zamkiem – popędziła przed siebie, próbując jak najciszej poruszać się po świeżej warstwie śniegu. Raz po raz oglądała się przez ramię, chcąc upewnić się, że nikt jej nie obserwuje albo że przypadkiem w domu nie zapaliło się światło. W pewnym momencie pomyślała, że pewne byłoby lepiej, gdyby ktoś jednak ją zauważył i spróbował powstrzymać, ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie taką możliwość, mimowolnie rozluźniając się, kiedy skryły ją powietrze owocowe drzewka. Wokół domu rosło ich pełno, choć przez wzgląd na porę roku sad naturalnie pozostawał uśpiony i sprawiał wrażenie rzadszego niż zazwyczaj. Było coś upiornego w widoku nagich, sięgających ku nocnemu niebu gałęzi, ale usiłowała to ignorować, raz po raz powtarzając sobie, że nie ma powodów do niepokoju. Przynajmniej teoretycznie wszystko było w porządku, prawda?
– L? – rzuciła w ciemność cichym, nieco drżącym głosem. Nie podobało jej się to, że tkwiła sama w ciemnościach, aż prosząc się o to, żeby wpakować się w kłopoty. Zwłaszcza w Mieście Nocy bardzo łatwo można było zrobić coś wybitnie głupiego. – Gdzie…? – zaczęła, a potem prawie zaczęła krzyczeć, kiedy ktoś bezceremonialnie otoczył ją ramionami od tyłu, wcześniej zapobiegawczo zasłaniając jej usta.
– Ciszej… Cholera, Joce, to ja – usłyszała tuż przy uchu zniecierpliwiony głos Lawrence’a. – Na razie nic nie mów i po prostu chodź, jasne? – dodał nagląco.
Tym razem nie wyczuła, żeby w jego tonie i zachowaniu było cokolwiek, co mogłoby świadczyć o wykorzystaniu perswazji, ale nie była pewna, czy mogła zaufać sobie w tej kwestii. Krótko skinęła głową, chcąc żeby jak najszybciej poluzował uścisk, choć i to nie nastąpiło w sposób, którego mogłaby oczekiwać. Miała ochotę wywrócić oczami, kiedy Lawrence jak gdyby nigdy nic chwycił ją za rękę, tym samym sprawiając, że poczuła się niemalże jak małe dziecko, które należało prowadzić, żeby przypadkiem się nie zgubiło. Oczywiście nie skomentowała tego nawet słowem, z dwojga złego woląc się podporządkować, ale takie traktowanie przynajmniej do pewnego stopnia zaczynało ją drażnić.
Wiedziała, że powinna zaprotestować – przynajmniej spróbować sprzeciwić się wampirowi, o którym wiedziała jedynie tyle, że nie zawsze bywał dobry. Cóż, jakby nie patrzeć, chyba właśnie dawał się uprowadzić, a przynajmniej takie wrażenie towarzyszyło jej niemalże przez cały ten czas. Tym bardziej nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego posłusznie na wszystko przystawała. Chciała wierzyć, że to po prostu dar Lawrence’a, ale z drugiej strony… miała wrażenie, że chodziło o coś więcej. Chociażby o to, że była ciekawa, poza tym podświadomie czuła, że nie zamierzał zrobić jej krzywdy. Poddawała mu się, bo to wydawało się słuszne, zresztą tak jak i przeczucie, że on jeden był w stanie ją zrozumieć. To było tak, jakby przez ostatnie dni czekała na jakiś przełom – okazję do działania, choć nie miała pojęcia, czego tak naprawdę miałoby to dotyczyć.
– Dokąd idziemy? – zapytała, kiedy nabrała pewności, że są wystarczająco daleko od domu, by nikt nie był w stanie ich usłyszeć.
– Nie zadawaj mi pytań, przynajmniej na razie. – L. obdarował ją bliżej nieokreślonym spojrzeniem, które z jakiegoś powodu przyprawiło dziewczynę o dreszcze. Coś w wyrazie twarzy wampira oraz tym, że jego rubinowe tęczówki wydawały się wręcz jarzyć w ciemnościach, przyprawiło ją o dreszcze. – Sama się przekonasz. Na razie muszę pomyśleć.
– Ale… – zaczęła, jednak uciszył ją spojrzeniem.
Nerwowo zacisnęła dłonie w pięści, coraz bardziej podenerwowana. Naprawdę sądził, że to działało w ten sposób? Oczekiwał posłuszeństwa i milczenia, skoro właśnie wyciągnął ją z domu w samym środku nocy, tak po prostu nakazując, żeby poszła za nim? Jasne, zgodziła się na to, jednaki jaki tak naprawdę miała wybór? To nie było uczciwe i Lawrence musiał zdawać sobie z tego sprawę, choć przynajmniej tymczasowo wszystko wskazywało, że właściwe postępowanie go nie obchodziło.
– Nie dręcz mnie, okej? Sam nie wiem, co robię – oznajmił zniecierpliwionym tonem wampir, skutecznie wprawiając ją w konsternację. Chyba mniej nieswojo czuła się przy szybko zmieniającym nastroje Rufusie, po części dlatego, że w przypadku wujka miała pewność, że okazyjnie bywa… odrobinkę szalony. Lawrence’a znała zbyt słabo, by móc to jednoznacznie stwierdzić. – Porozmawiamy później, zresztą… Chyba i tak nie masz nic do powiedzenia, Jocelyne – przyznał po chwili zastanowienia, tym samym trafiając w sedno.
Spuściła wzrok, przez kilka następnych minut trwając w nieprzeniknionej ciszy. L. wydawało się być to na rękę, przynajmniej teoretycznie, bo dziewczyna nie była w stanie jednoznacznie określić tego, w jakim jej towarzysz był nastroju. Moja mama cię zabije… Tym razem na pewno, pomyślała mimochodem, ale nie skomentowała sytuacji nawet słowem. Cóż, tego jednego była aż nazbyt świadoma, tym bardziej, że podejście Renesmee do przybranego pradziadka było dość skomplikowane. Z jednej strony go tolerowała, ale z drugiej…
Przestała się nad tym zastanawiać, kiedy dotarło do niej, że Lawrence wcale nie prowadził jej do miasta ani w żadne konkretne miejsce – nie takie, które znajdowałoby się w Mieście Nocy. Wręcz przeciwnie – w chwili, w której minęli Piekielną Bramę, uświadomiła sobie, że mężczyzna najwyraźniej zamierzał to miejsce opuścić. W tamtej chwili serce zabiło jej szybciej, tym bardziej, że nie była w stanie tak po prostu się powstrzymać. Przymus był silny, a kiedy spróbowała zaprzeć się nogami o ziemię, próbując zmusić własne ciało do współpracy, z wrażenia aż potknęła się o własne nogi, nie upadając tylko dzięki temu, że Lawrence wciąż trzymał ją za rękę.
– Uważaj! – wycedził przez zaciśnięte zęby wampir, szarpnięciem stawiając ją do pionu. – Mój Boże, dziecko, zaczynam się zastanawiać, jakim cudem do tej pory żyjesz – oznajmił z rozbrajającą wręcz szczerością, a Joce wydała z siebie cichy, nieco zdławiony jęk.
– Dokąd idziemy? – zapytała po raz kolejny. Zaraz po tym energicznie potrząsnęła głową, po rozdrażnionym wyrazie twarzy swojego rozmówcy poznając, że znów miał w planach ją zbyć. – Nie patrz na mnie w ten sposób! Nigdzie z tobą nie pójdę, póki… – zaczęła, ale mężczyzn nie pozwolił jej dokończyć.
– Póki co? Cholera, a zapowiadało się tak przyjemnie… – Urwał, po czym z uwagą zmierzył ją wzrokiem. Wzdrygnęła się, kiedy nagle stanął naprzeciwko niej, w następnej chwili jak gdyby nigdy nic zaczynając poprawiać kurtkę, którą miała na sobie. W tamtej chwili tym bardziej poczuła się jak małe, nic nierozumiejące dziecko, musząc wręcz walczyć z pragnieniem, żeby na wampira warknąć. – W porządku… Wybacz, Jocelyne. Ale to nie jest odpowiedzi moment na takie rozmowy – oznajmił, starannie dobierając słowa i siląc się na cierpliwość. – Muszę coś zrobić, a ty możesz mi w tym pomóc – dodał, a dziewczyna cicho westchnęła.
– Skąd wiesz, skoro nawet mnie nie zapytałeś?
Spojrzał na nią w sposób sugerujący, że zaczynał wierzyć, w jej przypadku istnieje dość znacząca złożoność pomiędzy blond włosami a związanymi z nimi stereotypami na temat inteligencji.
– O, przepraszam bardzo – rzucił, nie szczędząc sobie sarkazmu. – Powinienem był przyjść i uprzejmie poprosić twoich rodziców, żeby pozwolili mi zabrać cię na wycieczkę – mruknął, wywracając oczami. – Już widzę jak chętnie się zgadzają. Renesmee zwłaszcza i…
– Nie pytam o moich rodziców – przerwała mu. Wyraźnie zaskoczyła go tym, że zdecydowała się wejść mu w słowo, bo na dłuższą chwilę zamilkł, tym samym dając jej okazję do kontynuowania. – Powinieneś poprosić mnie.
– A zgodziłabyś się? – zapytał z powątpiewaniem. – Zresztą po co ta dyskusja? Ja naprawdę nie zamierzam…
– Chodzi o Beatrycze? – wypaliła, nawet nie zastanawiając się nad doborem słów.
To było niczym impuls, któremu pomimo obaw zdecydowała się poddać. Po raz kolejny poczuła na sobie zaskoczone spojrzenie, ale tym razem prawie nie zwróciła na nie uwagi. Sam Lawrence wyraźnie się spiął, spoglądając na nią trochę tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Było coś znajomego w tym wyrazie twarzy, tym bardziej, że właśnie takich reakcji spodziewała się za każdym razem, kiedy w grę wchodziły jej zdolności. To było tak, jakby jej rozmówca nagle pojmował, że wcale nie ma przed sobą niedoświadczonego, niewinnego dziecka, ale kogoś o wiele więcej – dziewczynę, która z jakiegoś powodu został obdarzona umiejętnościami komunikacji z tymi, którzy byli martwi… I bogini raczy wiedzieć czymś jeszcze.
Jeśli miała być ze sobą szczera, coś w tej świadomości zaczynało jej się podobać. Dzięki temu nie miała poczucia, że po raz kolejny zostanie potraktowana jak głupiutkie dziecko – słodka Joce z długimi blond loczkami, które upodobniały ją do aniołka… Tak przynajmniej wielokrotnie słyszała, nie wspominając o tym, że sama już nie była pewna, jak wiele razy ktoś rozwodził się nad jej delikatnością, aż rwąc się do tego, żeby głaskać po główce i traktować jak kogoś, kto nie ma szans poradzić sobie w pojedynkę. W naturalny sposób miała tego dość, ale odkąd przekonała się, co takiego potrafi… Wcześniej nie zwracała na to uwagi, ale z czasem zaczęła uświadamiać sobie, że w ten sposób łatwo wzbudzała w innych wątpliwości – i to było dobre.
Ktoś, kto rozmawia ze zmarłymi, chyba nie może być aż taki kruchy… Prawda?
– Skąd wiesz? – Z opóźnieniem zorientowała się, że słowa Lawrence’a wcale nie dotyczyły jej myśli. Zamrugała nieco nieprzytomnie, z opóźnieniem koncentrując wzrok na wampirze. – Nie widziałaś Beatrycze, więc…
– Wciąż nic – zreflektowała się pośpiesznie. – Ale martwię się o nią. Nie wiem, co o tym myśleć, ale nie podoba mi się to, że zniknęła… Nie zostawiłaby mnie tak – dodała z uporem, który mimo wszystko zabrzmiał dziecinnie.
Lawrence westchnął, po czym nieznacznie potrząsnął głową.
– No to jest nas dwoje – przyznał, wciąż dosłownie taksując dziewczynę wzrokiem. – A teraz bądź taka dobra i się pośpiesz. Możesz kiedy indziej dać mi się we znaki.
Chociaż wciąż miała wątpliwości, tym razem nie próbowała protestować.

Otworzyła oczy, czując, że ktoś dotyka jej ramienia. Zamrugała nieco nieprzytomnie, w pierwszej chwili świadoma tylko i wyłącznie tego, że spała długo – czuła to, choć nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, ile czasu tak naprawdę minęło. Tym razem to nie sen zmusił ją do otwarcia oczu, co mimo wszystko ją zaskoczyło, bo spodziewała się kolejnego koszmaru. Podejrzewała, że tak czy inaczej coś śniła – wiedziała, że to naturalne, zresztą tak jak i to, że nie pamiętała większości nocnych majaków – ale tym razem nie było to niczym, co mogłoby zaniepokoić ją aż do tego stopnia. Jasne, wciąż miała nieustępujące nawet na moment przeczucie, że coś jest nie tak, ale to już tak bardzo nie dawało się dziewczynie we znaki, zupełnie jakby sam fakt tego, że poszła z Lawrence’m, był właściwą formą działania, której podświadomie tyle czasu wyczekiwała.
Pamiętała, że wampir długo prowadził ją przed siebie, w przeciwieństwie do niej dobrze wiedząc, gdzie powinien się udać, kiedy już opuścili Miasto Nocy. Spowalniała go, raz po raz potykając się na nierównościach terenu i ledwo będąc w stanie utrzymać narzucone z góry tempo, ale nie narzekała, zbytnio zdeterminowana, by pozwolić sobie na wątpliwości. Co więcej, stanowczo zaprotestowała, kiedy L. w pewnym momencie zasugerował, że być może powinien wziąć ją na ręce. Nie chciała, żeby również on traktował ją jak dziecko, które nie da rady pokonać najmniejszej chociażby odległości. Gdyby towarzyszyli mu Alessia albo Damien, zdecydowanie nie musiałby ich nosić, więc Joce również nie zamierzała być gorsza.
Nie była pewna, jak długo zmuszona była ustać na nogach, próbując nadążyć za Lawrence’m. Wiedziała, że mężczyzna raz po raz wywracał oczami, ubolewając nad jej uporem oraz tym, że próbowała być „niezależna”. Raz nawet mruknął coś na ten temat, nazywając rzeczy po imieniu, choć przez ton od razu zorientowała się, że najpewniej świetnie bawił się jej kosztem… A może raczej robiłby to, gdyby raz po raz nie musiał stawiać jej na nogi, kiedy jednak potykała się, przynajmniej kilka razy lądując twarzą w śniegu. W efekcie nawet pomimo kurtki i tego, że pogoda nie prezentowała się aż tak źle (zwłaszcza w górach łatwo było o szybie zmiany, nie wspominając o tym, że po zachodzie słońca robiło się naprawdę chłodno), w krótkim czasie przemarzła i przemokła o wiele bardziej, niż kiedy mijali ukrywający wejście do Miasta Nocy wodospad.
Wszystko stało się o wiele prostsze, gdy nareszcie dotarli do głównej drogi i przylegającego do niej parkingu. Nie zamierzała wnikać w to, czy Lawrence miał jakiś tymczasowy, wynajęty samochód, czy może go ukradł, zbyt zmęczona, by próbować wybrzydzać. Chyba już wtedy odpłynęła, choć kiedy wysiliła pamięć, przypomniała sobie ruchliwe ulice Paryża, pierwsze oznaki świtu oraz to, że w którymś momencie jednak musieli wysiąść, żeby przejść do pokaźnych rozmiarów budynku lotniska. Jeszcze jakiś czas temu pewnie byłaby zaniepokojona, a już na pewno próbowałaby wampira wypytywać, ale ostatecznie doszła do wniosku, że jest jej wszystko jedno – i to nie tylko dlatego, że L. zdążył jasno dać do zrozumienia, że tak czy inaczej był w stanie postawić na swoim.
Jakkolwiek by nie było, po dłuższym czasie oczekiwania jednak wylądowali w samolocie. Nie skomentowała tego nawet słowem, prawie natychmiast zwijając się w kłębek na swoim miejscu przy oknie, żeby móc zasnąć. Podejrzewała, że prędzej czy później przyjdzie jej tego żałować, tym bardziej, że nie wyobrażał sobie, by Lawrence mógł ukryć przed nią, dokąd ją wywiózł (bez bagażu, dokumentów, czegokolwiek – cholerny manipulator!), ale w rozespaniu zdecydowanie nie chciała o tym myśleć.
– Co? – mruknęła z rozdrażnieniem, prostując się na swoim miejscu.
Skrzywiła się, uświadamiając sobie, jak bardzo obolała i zesztywniała od trwania w jednej pozycji była. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby spróbować dość do siebie, choć wątpiła, żeby to miało być takie proste. Potarła oczy, po czym nieco nieprzytomnie rozejrzała się po samolocie. Dookoła panował gwar, a Joce z zaskoczeniem przekonała się, że samolot albo właśnie przygotowywał się do lądowania, albo… już osiadł na ziemi, choć nie miała pojęcia, jakim cudem mogłaby tego nie zauważyć. Co prawda w ostatnim czasie nie dosypiała, zrywając się o wiele częściej, niż mogłaby sobie tego życzyć, ale nie przypuszczała, że mogłoby być aż tak źle. Była zmęczona, ale…
– Idziemy, tak sądzę… – Lawrence obrzucił ją bliżej nieokreślonym, niemalże krytycznym spojrzeniem. Wydawał się zaskakująco wręcz spokojny, a przynajmniej Joce miała wrażenie, że bardzo wiele wysiłku wkładał w to, żeby ukryć targające nim emocje. – Dobrze się czujesz? – dodał jakby od niechcenia, ale – mogłaby przysiąc – to mimo wszystko było oznaką troski.
– Tak… Chyba tak – zapewniła pośpiesznie.
Nie była pewna, co i dlaczego tak naprawdę powinna mu powiedzieć. Nie była zaskoczona, że spoglądał na nią dziwnie, być może licząc się z tym, że w którymś momencie jednak mogłaby zacząć panikować. Z drugiej strony, równie prawdopodobne wydawało się to, że obawiał się, iż mogłaby się rozchorować. W jej przypadku takie rozwiązanie było aż nadto prawdopodobne, nie wspominając o tym, że w znacznym stopniu pokrzyżowałoby wampirowi plany – jakiekolwiek by one nie były.
Nie próbowała protestować, kiedy Lawrence znowu chwycił ją za rękę, pomagając stanąć na równe nogi. Zarzuciła na ramiona kurtkę, próbując jednocześnie ubrać się i dotrzeć do wyjścia. Na pokładzie samolotu było ciepło, ale podejrzewała, że na zewnątrz sprawy miały się trochę inaczej. O ile Lawrence nie wywiózł jej na jakąś cholerną Saharę, zakładała, że i w tym miejscu mogła spodziewać się zimy i wszechogarniającej bieli.
– Powiesz mi w końcu, gdzie jesteśmy? – zapytała, kolejny raz decydując się rozpocząć rozmowę. Zamierzała męczyć go tak długo, aż uzyska przynajmniej względnie zadowalające odpowiedzi.
– A było tak przyjemnie cicho… – Zacisnął usta. – Tak z ciekawości… Nie brałaś komórki ani nic z tych rzeczy?
– Nie – przyznała, nie widząc powodów, żeby go okłamywać.
Gdyby wzięła telefon, pewnie już od kilku godzin dawałby im się we znaki, zresztą na pewno wampir zauważyłby, gdyby chciała wyłączyć komórkę zaraz po wejściu do samolotu. Rodzice mnie zabiją… Albo jego. W końcu to on mnie uprowadził!, pomyślała mimochodem. Chyba powinna czuć się przerażona perspektywą tego, co właśnie zrobiła, ale nic podobnego nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie – w jakiś pokrętny sposób czuła przede wszystkim ulgę.
– Świetnie – stwierdził niemalże pogodnym tonem L. – To wiele ułatwi… Chyba – dodał, spoglądając na nią z powątpiewaniem.
Jocelyne wywróciła oczami.
– Nie odpowiesz mi? – zniecierpliwiła się. Zgłupiał, jeśli sądził, że tak łatwo zamierzała zapomnieć o dopiero co zadanym pytaniu.
– Jakaś ty uciążliwa…
– A ty zachowujesz się gorzej od wujka Rufusa – oznajmiła rozdrażnionym tonem. Zamilkła, żeby nie ryzykować upadku przy próbie wyjścia z samolotu. – On też udaje, że powinniśmy go słuchać i nie zadawać zbędnych pytań.
– Pomijając genialne podejście, które byłoby mi bardzo na rękę – mruknął poirytowanym tonem Lawrence – to chyba nie podoba mi się to, że właśnie zostałem porównany do wariata.
Puściła tę uwagę mimo uszu, bardziej skupiona na tym, co działo się wokół nie. Nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie, ale przy wampirze czuła się całkiem swobodnie. Co więcej, wcale nie miała poczucia, że ten spróbuje rzucić jej się do gardła, jeśli powie o słowo za dużo. W Lawrence’ie było coś takiego, czego nie potrafiła określić, a co sprawiało, że miała ochotę mu ufać – co prawda do pewnych granic, ale biorąc pod uwagę fakt, że ją uprowadził, to już i tak było bardzo dużo.
Syndrom Sztokholmski… Albo jakoś tak, przypomniała sobie. Czy to w ogóle możliwe w przypadku kogoś, kto… teoretycznie zachowuje się miło…?
– Cholera… – usłyszała, więc poderwała głowę, by z zaciekawieniem spojrzeć na swojego towarzysza. – Dobra, niech ci będzie. Londyn – oznajmił takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
Zamrugała, początkowo mając wrażenie, że mówił do niej w jakimś innym, obcym języku.
– Co?
Mężczyzna z niedowierzaniem potrząsnął głową.
– Londyn – powtórzył uprzejmie. – Takie miasto. Stolica Wielkiej Brytanii – dodał, choć zdecydowanie nie w tym leżał problem.
Zawahała się, początkowo nie wiedząc, że powinna mu powiedzieć. Pomyślała, że w takim wypadku tym bardziej powinna poczuć przerażenie, ale… nic podobnego nie miało miejsca.
Chyba w gruncie rzeczy zaczynało być jej wszystko jedno, poza ty…
– Jestem głodna – wypaliła, wyrzucając z siebie pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy.
Sądząc po minie Lawrence’a, zdecydowanie nie tego się po niej spodziewał.
No cóż… I dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa