
Jocelyne
Nie miała pojęcia co i dlaczego
robi. Przynajmniej na pierwszy rzut oka to wydawało się pozbawione sensu, a jednak
nie była w stanie powstrzymać się przed dołączeniem do Lawrence w pogrążonym
w półmroku sadzie. On mnie
hipnotyzuje, uświadomiła sobie w pewnym momencie, ale nawet ta
świadomość nie była w stanie sprawić, żeby zdołała wyrwać się narzuconym
przez wampira polecenia. W gruncie rzeczy było jej wszystko jedno, a kiedy
się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że do pewnego stopnia chyba sama
tego chciała. To też musiało mieć związek z darem wampira, zresztą tak jak
i to, że mogłaby mu ufać, ale Joce czuła, że to nie ma znaczenia. Nie,
skoro i tak nie była w stanie się sprzeciwić.
Omal nie
potknęła się o własne nogi, kiedy w pośpiechu zbiegała ze schodów,
starając poruszać się przy tym na tyle cicho, żeby nikogo nie obudzić. W ostatniej
chwili uchwyciła się poręczy, po czym spróbowała odzyskać równowagę, w duchu
mając do siebie pretensje o to, że prawie wszystko popsuła. Miała
wrażenie, że robi coś bardzo ważnego i ze faktycznie powinna się
pośpieszyć, choć w żaden sposób nie była w stanie wytłumaczyć, skąd
to wiedziała. W ostatnim czasie bardzo wiele rzecz pozostawało dla
dziewczyny niejasnych, więc jedna więcej w gruncie rzeczy nie czyniła Joce
żadnej różnicy.
Narzuciła
na siebie kurtkę, próbując uporać się z zapięciem. Ostatecznie wyszła na
zewnątrz, starannie zamykając za sobą drzwi i – wciąż mocując się z zamkiem
– popędziła przed siebie, próbując jak najciszej poruszać się po świeżej
warstwie śniegu. Raz po raz oglądała się przez ramię, chcąc upewnić się, że
nikt jej nie obserwuje albo że przypadkiem w domu nie zapaliło się
światło. W pewnym momencie pomyślała, że pewne byłoby lepiej, gdyby ktoś
jednak ją zauważył i spróbował powstrzymać, ale prawie natychmiast
odrzuciła od siebie taką możliwość, mimowolnie rozluźniając się, kiedy skryły
ją powietrze owocowe drzewka. Wokół domu rosło ich pełno, choć przez wzgląd na
porę roku sad naturalnie pozostawał uśpiony i sprawiał wrażenie rzadszego
niż zazwyczaj. Było coś upiornego w widoku nagich, sięgających ku nocnemu
niebu gałęzi, ale usiłowała to ignorować, raz po raz powtarzając sobie, że nie
ma powodów do niepokoju. Przynajmniej teoretycznie wszystko było w porządku,
prawda?
– L? –
rzuciła w ciemność cichym, nieco drżącym głosem. Nie podobało jej się to,
że tkwiła sama w ciemnościach, aż prosząc się o to, żeby wpakować się
w kłopoty. Zwłaszcza w Mieście Nocy bardzo łatwo można było zrobić
coś wybitnie głupiego. – Gdzie…? – zaczęła, a potem prawie zaczęła
krzyczeć, kiedy ktoś bezceremonialnie otoczył ją ramionami od tyłu, wcześniej
zapobiegawczo zasłaniając jej usta.
– Ciszej…
Cholera, Joce, to ja – usłyszała tuż przy uchu zniecierpliwiony głos
Lawrence’a. – Na razie nic nie mów i po prostu chodź, jasne? – dodał
nagląco.
Tym razem
nie wyczuła, żeby w jego tonie i zachowaniu było cokolwiek, co
mogłoby świadczyć o wykorzystaniu perswazji, ale nie była pewna, czy mogła
zaufać sobie w tej kwestii. Krótko skinęła głową, chcąc żeby jak
najszybciej poluzował uścisk, choć i to nie nastąpiło w sposób,
którego mogłaby oczekiwać. Miała ochotę wywrócić oczami, kiedy Lawrence jak
gdyby nigdy nic chwycił ją za rękę, tym samym sprawiając, że poczuła się
niemalże jak małe dziecko, które należało prowadzić, żeby przypadkiem się nie
zgubiło. Oczywiście nie skomentowała tego nawet słowem, z dwojga złego
woląc się podporządkować, ale takie traktowanie przynajmniej do pewnego stopnia
zaczynało ją drażnić.
Wiedziała,
że powinna zaprotestować – przynajmniej spróbować sprzeciwić się wampirowi, o którym
wiedziała jedynie tyle, że nie zawsze bywał dobry. Cóż, jakby nie patrzeć,
chyba właśnie dawał się uprowadzić, a przynajmniej takie wrażenie
towarzyszyło jej niemalże przez cały ten czas. Tym bardziej nie potrafiła
wytłumaczyć, dlaczego posłusznie na wszystko przystawała. Chciała wierzyć, że
to po prostu dar Lawrence’a, ale z drugiej strony… miała wrażenie, że
chodziło o coś więcej. Chociażby o to, że była ciekawa, poza tym
podświadomie czuła, że nie zamierzał zrobić jej krzywdy. Poddawała mu się, bo
to wydawało się słuszne, zresztą tak jak i przeczucie, że on jeden był w stanie
ją zrozumieć. To było tak, jakby przez ostatnie dni czekała na jakiś przełom –
okazję do działania, choć nie miała pojęcia, czego tak naprawdę miałoby to
dotyczyć.
– Dokąd
idziemy? – zapytała, kiedy nabrała pewności, że są wystarczająco daleko od
domu, by nikt nie był w stanie ich usłyszeć.
– Nie
zadawaj mi pytań, przynajmniej na razie. – L. obdarował ją bliżej nieokreślonym
spojrzeniem, które z jakiegoś powodu przyprawiło dziewczynę o dreszcze.
Coś w wyrazie twarzy wampira oraz tym, że jego rubinowe tęczówki wydawały
się wręcz jarzyć w ciemnościach, przyprawiło ją o dreszcze. – Sama
się przekonasz. Na razie muszę pomyśleć.
– Ale… –
zaczęła, jednak uciszył ją spojrzeniem.
Nerwowo
zacisnęła dłonie w pięści, coraz bardziej podenerwowana. Naprawdę sądził,
że to działało w ten sposób? Oczekiwał posłuszeństwa i milczenia,
skoro właśnie wyciągnął ją z domu w samym środku nocy, tak po prostu
nakazując, żeby poszła za nim? Jasne, zgodziła się na to, jednaki jaki tak
naprawdę miała wybór? To nie było uczciwe i Lawrence musiał zdawać sobie z tego
sprawę, choć przynajmniej tymczasowo wszystko wskazywało, że właściwe
postępowanie go nie obchodziło.
– Nie dręcz
mnie, okej? Sam nie wiem, co robię – oznajmił zniecierpliwionym tonem wampir,
skutecznie wprawiając ją w konsternację. Chyba mniej nieswojo czuła się
przy szybko zmieniającym nastroje Rufusie, po części dlatego, że w przypadku
wujka miała pewność, że okazyjnie bywa… odrobinkę szalony. Lawrence’a znała
zbyt słabo, by móc to jednoznacznie stwierdzić. – Porozmawiamy później,
zresztą… Chyba i tak nie masz nic do powiedzenia, Jocelyne – przyznał po
chwili zastanowienia, tym samym trafiając w sedno.
Spuściła
wzrok, przez kilka następnych minut trwając w nieprzeniknionej ciszy. L.
wydawało się być to na rękę, przynajmniej teoretycznie, bo dziewczyna nie była w stanie
jednoznacznie określić tego, w jakim jej towarzysz był nastroju. Moja mama cię zabije… Tym razem na pewno,
pomyślała mimochodem, ale nie skomentowała sytuacji nawet słowem. Cóż, tego
jednego była aż nazbyt świadoma, tym bardziej, że podejście Renesmee do
przybranego pradziadka było dość skomplikowane. Z jednej strony go
tolerowała, ale z drugiej…
Przestała
się nad tym zastanawiać, kiedy dotarło do niej, że Lawrence wcale nie prowadził
jej do miasta ani w żadne konkretne miejsce – nie takie, które
znajdowałoby się w Mieście Nocy. Wręcz przeciwnie – w chwili, w której
minęli Piekielną Bramę, uświadomiła sobie, że mężczyzna najwyraźniej zamierzał
to miejsce opuścić. W tamtej chwili serce zabiło jej szybciej, tym
bardziej, że nie była w stanie tak po prostu się powstrzymać. Przymus był
silny, a kiedy spróbowała zaprzeć się nogami o ziemię, próbując
zmusić własne ciało do współpracy, z wrażenia aż potknęła się o własne
nogi, nie upadając tylko dzięki temu, że Lawrence wciąż trzymał ją za rękę.
– Uważaj! –
wycedził przez zaciśnięte zęby wampir, szarpnięciem stawiając ją do pionu. –
Mój Boże, dziecko, zaczynam się zastanawiać, jakim cudem do tej pory żyjesz –
oznajmił z rozbrajającą wręcz szczerością, a Joce wydała z siebie
cichy, nieco zdławiony jęk.
– Dokąd
idziemy? – zapytała po raz kolejny. Zaraz po tym energicznie potrząsnęła głową,
po rozdrażnionym wyrazie twarzy swojego rozmówcy poznając, że znów miał w planach
ją zbyć. – Nie patrz na mnie w ten sposób! Nigdzie z tobą nie pójdę,
póki… – zaczęła, ale mężczyzn nie pozwolił jej dokończyć.
– Póki co?
Cholera, a zapowiadało się tak przyjemnie… – Urwał, po czym z uwagą
zmierzył ją wzrokiem. Wzdrygnęła się, kiedy nagle stanął naprzeciwko niej, w następnej
chwili jak gdyby nigdy nic zaczynając poprawiać kurtkę, którą miała na sobie. W tamtej
chwili tym bardziej poczuła się jak małe, nic nierozumiejące dziecko, musząc
wręcz walczyć z pragnieniem, żeby na wampira warknąć. – W porządku…
Wybacz, Jocelyne. Ale to nie jest odpowiedzi moment na takie rozmowy –
oznajmił, starannie dobierając słowa i siląc się na cierpliwość. – Muszę
coś zrobić, a ty możesz mi w tym pomóc – dodał, a dziewczyna cicho
westchnęła.
– Skąd
wiesz, skoro nawet mnie nie zapytałeś?
Spojrzał na
nią w sposób sugerujący, że zaczynał wierzyć, w jej przypadku
istnieje dość znacząca złożoność pomiędzy blond włosami a związanymi z nimi
stereotypami na temat inteligencji.
– O, przepraszam
bardzo – rzucił, nie szczędząc sobie sarkazmu. – Powinienem był przyjść i uprzejmie
poprosić twoich rodziców, żeby pozwolili mi zabrać cię na wycieczkę – mruknął,
wywracając oczami. – Już widzę jak chętnie się zgadzają. Renesmee zwłaszcza i…
– Nie pytam
o moich rodziców – przerwała mu. Wyraźnie zaskoczyła go tym, że
zdecydowała się wejść mu w słowo, bo na dłuższą chwilę zamilkł, tym samym
dając jej okazję do kontynuowania. – Powinieneś poprosić mnie.
– A zgodziłabyś
się? – zapytał z powątpiewaniem. – Zresztą po co ta dyskusja? Ja naprawdę
nie zamierzam…
– Chodzi o Beatrycze?
– wypaliła, nawet nie zastanawiając się nad doborem słów.
To było
niczym impuls, któremu pomimo obaw zdecydowała się poddać. Po raz kolejny
poczuła na sobie zaskoczone spojrzenie, ale tym razem prawie nie zwróciła na
nie uwagi. Sam Lawrence wyraźnie się spiął, spoglądając na nią trochę tak,
jakby widział ją po raz pierwszy. Było coś znajomego w tym wyrazie twarzy,
tym bardziej, że właśnie takich reakcji spodziewała się za każdym razem, kiedy w grę
wchodziły jej zdolności. To było tak, jakby jej rozmówca nagle pojmował, że
wcale nie ma przed sobą niedoświadczonego, niewinnego dziecka, ale kogoś o wiele
więcej – dziewczynę, która z jakiegoś powodu został obdarzona
umiejętnościami komunikacji z tymi, którzy byli martwi… I bogini
raczy wiedzieć czymś jeszcze.
Jeśli miała
być ze sobą szczera, coś w tej świadomości zaczynało jej się podobać.
Dzięki temu nie miała poczucia, że po raz kolejny zostanie potraktowana jak
głupiutkie dziecko – słodka Joce z długimi blond loczkami, które
upodobniały ją do aniołka… Tak przynajmniej wielokrotnie słyszała, nie
wspominając o tym, że sama już nie była pewna, jak wiele razy ktoś
rozwodził się nad jej delikatnością, aż rwąc się do tego, żeby głaskać po
główce i traktować jak kogoś, kto nie ma szans poradzić sobie w pojedynkę.
W naturalny sposób miała tego dość, ale odkąd przekonała się, co takiego
potrafi… Wcześniej nie zwracała na to uwagi, ale z czasem zaczęła
uświadamiać sobie, że w ten sposób łatwo wzbudzała w innych
wątpliwości – i to było dobre.
Ktoś, kto rozmawia ze zmarłymi, chyba nie
może być aż taki kruchy… Prawda?
– Skąd
wiesz? – Z opóźnieniem zorientowała się, że słowa Lawrence’a wcale nie
dotyczyły jej myśli. Zamrugała nieco nieprzytomnie, z opóźnieniem
koncentrując wzrok na wampirze. – Nie widziałaś Beatrycze, więc…
– Wciąż nic
– zreflektowała się pośpiesznie. – Ale martwię się o nią. Nie wiem, co o tym
myśleć, ale nie podoba mi się to, że zniknęła… Nie zostawiłaby mnie tak –
dodała z uporem, który mimo wszystko zabrzmiał dziecinnie.
Lawrence
westchnął, po czym nieznacznie potrząsnął głową.
– No to
jest nas dwoje – przyznał, wciąż dosłownie taksując dziewczynę wzrokiem. – A teraz
bądź taka dobra i się pośpiesz. Możesz kiedy indziej dać mi się we znaki.
Chociaż
wciąż miała wątpliwości, tym razem nie próbowała protestować.
Otworzyła oczy, czując, że
ktoś dotyka jej ramienia. Zamrugała nieco nieprzytomnie, w pierwszej
chwili świadoma tylko i wyłącznie tego, że spała długo – czuła to, choć
nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, ile czasu tak naprawdę minęło. Tym
razem to nie sen zmusił ją do otwarcia oczu, co mimo wszystko ją zaskoczyło, bo
spodziewała się kolejnego koszmaru. Podejrzewała, że tak czy inaczej coś śniła
– wiedziała, że to naturalne, zresztą tak jak i to, że nie pamiętała
większości nocnych majaków – ale tym razem nie było to niczym, co mogłoby
zaniepokoić ją aż do tego stopnia. Jasne, wciąż miała nieustępujące nawet na
moment przeczucie, że coś jest nie tak, ale to już tak bardzo nie dawało się
dziewczynie we znaki, zupełnie jakby sam fakt tego, że poszła z Lawrence’m,
był właściwą formą działania, której podświadomie tyle czasu wyczekiwała.
Pamiętała,
że wampir długo prowadził ją przed siebie, w przeciwieństwie do niej
dobrze wiedząc, gdzie powinien się udać, kiedy już opuścili Miasto Nocy.
Spowalniała go, raz po raz potykając się na nierównościach terenu i ledwo
będąc w stanie utrzymać narzucone z góry tempo, ale nie narzekała,
zbytnio zdeterminowana, by pozwolić sobie na wątpliwości. Co więcej, stanowczo
zaprotestowała, kiedy L. w pewnym momencie zasugerował, że być może
powinien wziąć ją na ręce. Nie chciała, żeby również on traktował ją jak
dziecko, które nie da rady pokonać najmniejszej chociażby odległości. Gdyby
towarzyszyli mu Alessia albo Damien, zdecydowanie nie musiałby ich nosić, więc
Joce również nie zamierzała być gorsza.
Nie była
pewna, jak długo zmuszona była ustać na nogach, próbując nadążyć za Lawrence’m.
Wiedziała, że mężczyzna raz po raz wywracał oczami, ubolewając nad jej uporem
oraz tym, że próbowała być „niezależna”. Raz nawet mruknął coś na ten temat,
nazywając rzeczy po imieniu, choć przez ton od razu zorientowała się, że
najpewniej świetnie bawił się jej kosztem… A może raczej robiłby to, gdyby
raz po raz nie musiał stawiać jej na nogi, kiedy jednak potykała się,
przynajmniej kilka razy lądując twarzą w śniegu. W efekcie nawet
pomimo kurtki i tego, że pogoda nie prezentowała się aż tak źle (zwłaszcza
w górach łatwo było o szybie zmiany, nie wspominając o tym, że
po zachodzie słońca robiło się naprawdę chłodno), w krótkim czasie
przemarzła i przemokła o wiele bardziej, niż kiedy mijali ukrywający
wejście do Miasta Nocy wodospad.
Wszystko
stało się o wiele prostsze, gdy nareszcie dotarli do głównej drogi i przylegającego
do niej parkingu. Nie zamierzała wnikać w to, czy Lawrence miał jakiś
tymczasowy, wynajęty samochód, czy może go ukradł, zbyt zmęczona, by próbować
wybrzydzać. Chyba już wtedy odpłynęła, choć kiedy wysiliła pamięć, przypomniała
sobie ruchliwe ulice Paryża, pierwsze oznaki świtu oraz to, że w którymś
momencie jednak musieli wysiąść, żeby przejść do pokaźnych rozmiarów budynku
lotniska. Jeszcze jakiś czas temu pewnie byłaby zaniepokojona, a już na
pewno próbowałaby wampira wypytywać, ale ostatecznie doszła do wniosku, że jest
jej wszystko jedno – i to nie tylko dlatego, że L. zdążył jasno dać do
zrozumienia, że tak czy inaczej był w stanie postawić na swoim.
Jakkolwiek
by nie było, po dłuższym czasie oczekiwania jednak wylądowali w samolocie.
Nie skomentowała tego nawet słowem, prawie natychmiast zwijając się w kłębek
na swoim miejscu przy oknie, żeby móc zasnąć. Podejrzewała, że prędzej czy
później przyjdzie jej tego żałować, tym bardziej, że nie wyobrażał sobie, by
Lawrence mógł ukryć przed nią, dokąd ją wywiózł (bez bagażu, dokumentów,
czegokolwiek – cholerny manipulator!), ale w rozespaniu zdecydowanie nie
chciała o tym myśleć.
– Co? –
mruknęła z rozdrażnieniem, prostując się na swoim miejscu.
Skrzywiła
się, uświadamiając sobie, jak bardzo obolała i zesztywniała od trwania w jednej
pozycji była. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby spróbować dość do siebie, choć
wątpiła, żeby to miało być takie proste. Potarła oczy, po czym nieco
nieprzytomnie rozejrzała się po samolocie. Dookoła panował gwar, a Joce z zaskoczeniem
przekonała się, że samolot albo właśnie przygotowywał się do lądowania, albo…
już osiadł na ziemi, choć nie miała pojęcia, jakim cudem mogłaby tego nie
zauważyć. Co prawda w ostatnim czasie nie dosypiała, zrywając się o wiele
częściej, niż mogłaby sobie tego życzyć, ale nie przypuszczała, że mogłoby być
aż tak źle. Była zmęczona, ale…
– Idziemy,
tak sądzę… – Lawrence obrzucił ją bliżej nieokreślonym, niemalże krytycznym
spojrzeniem. Wydawał się zaskakująco wręcz spokojny, a przynajmniej Joce
miała wrażenie, że bardzo wiele wysiłku wkładał w to, żeby ukryć targające
nim emocje. – Dobrze się czujesz? – dodał jakby od niechcenia, ale – mogłaby
przysiąc – to mimo wszystko było oznaką troski.
– Tak…
Chyba tak – zapewniła pośpiesznie.
Nie była
pewna, co i dlaczego tak naprawdę powinna mu powiedzieć. Nie była
zaskoczona, że spoglądał na nią dziwnie, być może licząc się z tym, że w którymś
momencie jednak mogłaby zacząć panikować. Z drugiej strony, równie prawdopodobne
wydawało się to, że obawiał się, iż mogłaby się rozchorować. W jej
przypadku takie rozwiązanie było aż nadto prawdopodobne, nie wspominając o tym,
że w znacznym stopniu pokrzyżowałoby wampirowi plany – jakiekolwiek by one
nie były.
Nie
próbowała protestować, kiedy Lawrence znowu chwycił ją za rękę, pomagając
stanąć na równe nogi. Zarzuciła na ramiona kurtkę, próbując jednocześnie ubrać
się i dotrzeć do wyjścia. Na pokładzie samolotu było ciepło, ale
podejrzewała, że na zewnątrz sprawy miały się trochę inaczej. O ile
Lawrence nie wywiózł jej na jakąś cholerną Saharę, zakładała, że i w tym
miejscu mogła spodziewać się zimy i wszechogarniającej bieli.
– Powiesz
mi w końcu, gdzie jesteśmy? – zapytała, kolejny raz decydując się
rozpocząć rozmowę. Zamierzała męczyć go tak długo, aż uzyska przynajmniej
względnie zadowalające odpowiedzi.
– A było
tak przyjemnie cicho… – Zacisnął usta. – Tak z ciekawości… Nie brałaś
komórki ani nic z tych rzeczy?
– Nie –
przyznała, nie widząc powodów, żeby go okłamywać.
Gdyby
wzięła telefon, pewnie już od kilku godzin dawałby im się we znaki, zresztą na
pewno wampir zauważyłby, gdyby chciała wyłączyć komórkę zaraz po wejściu do
samolotu. Rodzice mnie zabiją… Albo jego.
W końcu to on mnie uprowadził!, pomyślała mimochodem. Chyba powinna
czuć się przerażona perspektywą tego, co właśnie zrobiła, ale nic podobnego nie
miało miejsca. Wręcz przeciwnie – w jakiś pokrętny sposób czuła przede
wszystkim ulgę.
– Świetnie
– stwierdził niemalże pogodnym tonem L. – To wiele ułatwi… Chyba – dodał,
spoglądając na nią z powątpiewaniem.
Jocelyne
wywróciła oczami.
– Nie
odpowiesz mi? – zniecierpliwiła się. Zgłupiał, jeśli sądził, że tak łatwo
zamierzała zapomnieć o dopiero co zadanym pytaniu.
– Jakaś ty
uciążliwa…
– A ty
zachowujesz się gorzej od wujka Rufusa – oznajmiła rozdrażnionym tonem.
Zamilkła, żeby nie ryzykować upadku przy próbie wyjścia z samolotu. – On
też udaje, że powinniśmy go słuchać i nie zadawać zbędnych pytań.
– Pomijając
genialne podejście, które byłoby mi bardzo na rękę – mruknął poirytowanym tonem
Lawrence – to chyba nie podoba mi się to, że właśnie zostałem porównany do
wariata.
Puściła tę
uwagę mimo uszu, bardziej skupiona na tym, co działo się wokół nie. Nie była
pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie, ale przy wampirze czuła się
całkiem swobodnie. Co więcej, wcale nie miała poczucia, że ten spróbuje rzucić
jej się do gardła, jeśli powie o słowo za dużo. W Lawrence’ie było
coś takiego, czego nie potrafiła określić, a co sprawiało, że miała ochotę
mu ufać – co prawda do pewnych granic, ale biorąc pod uwagę fakt, że ją
uprowadził, to już i tak było bardzo dużo.
Syndrom Sztokholmski… Albo jakoś tak,
przypomniała sobie. Czy to w ogóle
możliwe w przypadku kogoś, kto… teoretycznie zachowuje się miło…?
– Cholera…
– usłyszała, więc poderwała głowę, by z zaciekawieniem spojrzeć na swojego
towarzysza. – Dobra, niech ci będzie. Londyn – oznajmił takim tonem, jakby to
była najoczywistsza rzecz na świecie.
Zamrugała,
początkowo mając wrażenie, że mówił do niej w jakimś innym, obcym języku.
– Co?
Mężczyzna z niedowierzaniem
potrząsnął głową.
– Londyn –
powtórzył uprzejmie. – Takie miasto. Stolica Wielkiej Brytanii – dodał, choć
zdecydowanie nie w tym leżał problem.
Zawahała
się, początkowo nie wiedząc, że powinna mu powiedzieć. Pomyślała, że w takim
wypadku tym bardziej powinna poczuć przerażenie, ale… nic podobnego nie miało
miejsca.
Chyba w gruncie
rzeczy zaczynało być jej wszystko jedno, poza ty…
– Jestem
głodna – wypaliła, wyrzucając z siebie pierwszą rzecz, która przyszła jej
do głowy.
Sądząc po
minie Lawrence’a, zdecydowanie nie tego się po niej spodziewał.
No cóż… I dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz