30 grudnia 2016

Pięćdziesiąt trzy

Jocelyne
– Co?
Westchnęła, po czym wzruszyła ramionami. Czy to, co mówiła, naprawdę było takie dziwne?
– Jestem głodna – powtórzyła usłużnie. Lawrence uniósł brwi, wyraźnie wytrącony z równowagi. Gdyby nie to, że nie była w szczególnie dobrym nastroju, być może jego zachowanie zaczęłoby być zabawne. – Ech… Jestem po części człowiekiem, tak? Śpię. Jem.
– Naprawdę już na wstępie musisz być taka problematyczna? – zapytał z niedowierzaniem, najwyraźniej wciąż wierząc w to, że robiła mu na złość.
– Nie moja wina, że nie jestem taka jak Alessia i Damien – obruszyła się. – Dla twojej wiadomości, to od zawsze bliżej mi do człowieka. Krew… – zaczęła i dla pewności zniżyła głos, woląc nie ryzykować, że ktokolwiek ich podsłucha. – Czasami ją piję, ale nie jest mi aż taka potrzebna. Jem normalnie – dodała, usiłując ignorować to, że spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy.
Przez krótką chwilę Lawrence nie odrywał od niej wzroku, dosłownie przenikając spojrzeniem i być może próbując stwierdzić, czy przypadkiem go nie okłamywała. Nie miała pojęcia, jakie ostatecznie wyciągnął wnioski, ale sądząc po tym, że westchnął przeciągle i – wcześniej znów chwyciwszy za rękę – pociągnął za sobą, ostatecznie doszła do wniosku, że musiał uwierzyć. Cierpliwie czekała, bez pośpiechu podążając za nim, tym bardziej, że na wciąż zatłoczonym lotnisku nie mogli sobie pozwolić na wykorzystywanie nadnaturalnych zdolności. Jednocześnie próbowała stwierdzić, która mogła być godzina i jaka istniała szansa, że ktoś już zauważył jej zniknięcie, ale przez wzgląd na senność i ogólne zamieszanie, koncentracja przychodziła dziewczynie z trudem.
Wciąż miała wątpliwości, w żaden sposób nie potrafiąc ocenić, czego L. tak naprawdę od niej chciał. Milczała, czujnie rozglądając się dookoła i próbując skupić się na uczuciu niepokoju, które niejako zadecydowało o tym, że nawet nie próbowała walczyć ze zdolnościami wampira. Dziwne przeczucia wciąż jej towarzyszyły, ale nie ufała ani im, ani sobie na tyle, żeby jednoznacznie stwierdzić, czy były prawdziwe, czy może pozostawały wyłącznie wytworem wyobraźni. Każda możliwość wydawała się równie prawdopodobna, z kolei Joce sama już nie była pewna komu i dlaczego powinna ufać.
– Świetnie – usłyszała wyraźnie poirytowany głos Lawrence’a. Spojrzała na niego w roztargnieniu, nieco zaskoczona tym, że jednak się odezwał. – Właśnie dlatego nigdy nie nadawałem się na ojca… Czego potrzebujesz? – ponaglił, więc tylko wzruszyła ramionami.
– Nie wiem – przyznała zgodnie z prawdą. A potem zawahała się i pod wpływem impulsu dodała: – Mogą być naleśniki – oświadczyła ze słodkim uśmiechem.
Wampir wywrócił oczami.
– I co jeszcze? – zadrwił, nie szczędząc sobie sarkazmu. – Skąd ja ci niby…? – zaczął, ale nie pozwoliła mu skończyć.
– Jesteśmy na lotniku. W pobliżu zwykle są albo jakieś sklepy, albo centrum handlowe – zauważyła przytomnie. – Wystarczy trochę poszukać.
– Żartujesz sobie ze mnie, jeśli sądzisz, że zabrałem cię tutaj po to, żeby szukać sklepu, bo masz jakieś zachcianki – stwierdził poirytowanym tonem.
Jedynie wzruszyła ramionami, po czym jak gdyby nigdy nic się zatrzymała. Zdołała oswobodzić rękę, dla pewności zaplatając ramiona na piersiach. Próbowała powstrzymać uśmiech, w zamian siląc się na całkowitą powagę, kiedy spojrzała swojemu towarzyszowi w oczy i jednak zdecydowała się mu odpowiedzieć:
– Ty mnie uprowadziłeś, więc teraz weź pod uwagę to, że mam jakieś potrzeby. Jeśli chciałeś bezproblemową osobę, mogłeś poprosić Alessię – oznajmiła niemalże pogodnym tonem. Cóż, podejrzewała, że jej siostra wcale nie była aż tak mało problematyczna, ale… – Jestem tutaj ja, więc najpewniej do czegoś mnie potrzebujesz. Trochę słabo się do tego zabierasz, jeśli chcesz, żebym cokolwiek dla ciebie zrobiła – wyrzuciła z siebie na wydechu, czując się trochę tak, jakby recytowała wcześniej przygotowaną formułkę.
Kolejny raz obdarował ją spojrzeniem jednoznacznie świadczącym o tym, że liczył na żarty z jej strony – cokolwiek, co świadczyłoby o tym, że w dziecinny sposób próbowała zabić się jego kosztem. Wciąż z uporem stała, jednocześnie próbując wykorzystać zdolności, by ochronić swój umysły. Aż nazbyt dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że mógł przynajmniej spróbować na nią wpłynąć i zmusić do posłuszeństwa – w końcu już raz to zrobił – ale jednocześnie jakaś jej cząstka nie była w stanie tak po prostu przyjąć do wiadomości tego, że mógłby to powtórzyć. Chyba dość jasno dała mu do zrozumienia, że również się martwiła i wcale nie miała nic przeciwko temu, żeby spróbować pomóc. Co prawda wciąż nie była pewna, czego tak naprawdę oczekiwał, ale…
– Po prostu cudownie! – usłyszała i tym razem prawie zdołała się uśmiechnąć.
Lawrence nie dodał niczego więcej, bez słowa ruszając się z miejsca. Popędziła za nim, woląc nie zgubić się w tłumie, co przy jej talentach wydawało się dość prawdopodobne. Jeszcze tego potrzebowała, żeby stracić orientację w obcym mieście, na dodatek pozbawiona dokumentów, pieniędzy czy chociażby telefonu komórkowego. Mogła przynajmniej spróbować poszukać kogoś, kto pozwoliłby jej zadzwonić, a w razie potrzeby spróbować wykorzystać telepatię, ale nie ufała sobie na tyle, by bez potrzeby uciekać się do mieszania komukolwiek w głowie. Nie, skoro miała poczucie, że w ten sposób będzie w stanie co najwyżej zrobić krzywdę.
Czuła, że L. jest coraz bardziej poirytowany, więc ograniczyła się do milczenia i kilku promiennych uśmiechów za każdym razem, kiedy spoglądał w jej stronę. To wystarczyło, żeby jeszcze bardziej wytrącić go z równowagi, tym samym dostarczając dziewczynie rozrywki. Zdawała sobie sprawę z tego, że w ten sposób niczego nie ułatwiała, nie wspominając o tym, że nie była do końca uczciwa, ale – szczerze powiedziawszy – uprowadzenie z domu również nie należało do przyjemnych doświadczeń. Co więcej, podejrzewała, że mama byłaby choć trochę zadowolona, gdyby dowiedziała się, że wampir wcale nie miał z nią tak przyjemnie, jak mógłby oczekiwać.
Cóż… Od lat obserwuję Elenę, pomyślała mimochodem. Wiem, jak powinna zachowywać się rozpieszczona księżniczka.
Gdyby miała do czynienia z kimkolwiek innym, najpewniej nie znalazłaby w sobie dość odwagi, żeby próbować walczyć, ale nie w tym wypadku. Nie chodziło już tylko o to, że znajdowali się pomiędzy ludźmi, dzięki czemu zrobienie jej krzywdy mogłoby okazać się dość problematyczne. Inną i bardziej kluczową kwestią pozostawało to, że najzwyczajniej w świecie nie wyobrażała sobie, że L. miałby zrobić jej cokolwiek złego.
Nie była pewna, jak długo krążyli po okolicy, przez większość czasu po prostu wzajemnie się ignorując. Wiedziała jedynie, że obiecująco wyglądające miejsce znaleźli o wiele szybciej, aniżeli mogłaby tego oczekiwać, ale nie skomentowała tego stanu rzeczy nawet słowem. Co prawda w pierwszym odruchu miała ochotę z przeciągłym westchnieniem oznajmić, że jednak zmieniła zdanie i woli poszukać czegoś innego, ale powstrzymała się, dochodząc do wniosku, że tego Lawrence już by jej nie darował. Wolała nie wystawiać nerwów wampira bardziej niż do tej pory, aż nazbyt świadoma tego, że z łatwością mógł wybuchnąć – co prawda nie aż tak spektakularnie jak wujek Rufus, ale jednak.
Jakby tego było mało, nie miała szczególnej ochoty na żarty. Jej myśli raz po raz uciekały do Beatrycze i odczuwanych w związku z jej nieobecnością wątpliwości. To przez nią tutaj jesteśmy, pomyślała i zadrżała mimowolnie, aż nazbyt świadoma tego, że to prawda – Lawrence nie musiał jej w tej kwestii uświadamiać, bo to pozostawało dość oczywiste. O ile czegoś nie pomieszała, Carlisle pochodził właśnie z Londynu – co prawda zupełnie innego, sprzed kilku ładnych wieków, ale jednak. Czuła, że to nie jest przypadek, że L. zabrał ją aż tutaj, niejako wracając w rodzinne strony, jakkolwiek powinna to rozumieć. Co więcej, to przecież tutaj umarła Beatrycze i choć ten fakt mógł być najmniej istotny w całej sytuacji, z jakiegoś powodu wzbudzał w dziewczynie coraz silniejszy niepokój.
Bez słowa zajęła miejsce przy jednym z wciśniętych w kąt niewielkiego, opustoszałego lokalu stolików. Mimo wszystko widok jakiejkolwiek restauracji nie przypadł Joce do gustu, nieprzyjemnie kojarząc się z miejscem, które odwiedziła nie tak dawno temu – tym samym, w którym dostrzegła Carol i gdzie została wyśmiana przez tamte dzieciaki. Coś ścisnęło ją w gardle, nie tyle na wspomnienie tego, jak wtedy się poczuła, ale przede wszystkim tego, co miało miejsce później, kiedy Dallas popędził za nią i…
Odrzuciła od siebie niechciane myśli, dla lepszego efektu wodząc wzrokiem dookoła. Dostrzegła wiszący na jednej ze ścian zegar, co uświadomiło jej, że było przed południem. Zawahała się, próbując zebrać myśli i oszacować, jak znaczącą różnicę w strefach czasowych powinna wziąć pod uwagę, ale w głowie miała pustkę. Wciąż czuła się zmęczona, choć starała się tego nie okazywać, raz po raz powtarzając sobie, że to nienajlepsza pora na drzemkę. Wręcz nie chciała zasnąć, podświadomie czując, że kilka godzin snu w samolocie wcale nie oznaczało tego, że przestaną dręczyć ją koszmary.
– Dobrze się czujesz?
Aż podskoczyła na swoim miejscu, zaskoczona powrotem Lawrence’a. Zamrugała, po czym przeniosła na niego wzrok, spoglądając to na twarz wpatrzonego w nią mężczyzny, to znów na talerz z jedzeniem, które jej przeniósł. Choć chwilę wcześniej faktycznie miała ochotę na to, żeby coś zjeść, kiedy pomyślała o tym, że miałaby coś przełknąć, zrobiło jej się niedobrze.
– Tak… – O ile się nie pomyliła, zadawał to pytanie już po raz drugi od chwili wyjścia z samolotu. Zdecydowanie mogła uznać, że się troszczył. – Dziękuję – dodała, ale nie śpieszyła się z tym, żeby zabrać się za jedzenie.
Co jest nie tak ze mną i tymi snami…?
Coś zdecydowanie było na rzeczy, choć za żadne skarby nie potrafiła określić, w czym leżał problem. Był jeszcze Lawrence, który jak na razie podejmował decyzje, których za żadne skarby nie potrafiła zrozumieć. Tak czy inaczej, nie pojmowała tego, dlaczego w ogóle chciał tutaj przyjechać i z jakiego powodu zabrał ją ze sobą. Tym bardziej nie rozumiała, czemu czuła z tego powodu ulgę, mając wrażenie, że znalazła się we właściwym miejscu. Co prawda nie aż tak dobrym, jak mogłaby, ale na pewno bliżej celu, który…
Co właściwie pozostawało jej celem?
– Faktycznie jesteś głodna… – rzucił z przekąsem L. Czuła, że wciąż uważnie ją obserwował, przypatrując się jak od niechcenia rozgrzebywała widelcem jedzenie. – To miał być sposób, żeby zrobić mi na złość czy…? – zaczął, ale nie pozwoliła mu dokończyć, nie mając siły i nastroju na to, żeby dalej się z nim droczyć.
– Martwię się – oznajmiła z rozbrajającą wręcz szczerością.
Coś w tym krótkim stwierdzeniu musiało dać mu do myślenia, bo zawahała się, dopiero po dłuższej chwili decydując zająć miejsce naprzeciwko niej. Odłożyła widelec na bok, po czym wsparła brodę na dłoniach, żeby łatwiej móc na niego spojrzeć.
– Czym? – zapytał jakby od niechcenia, ale wyczuła w jego głosie napięcie. – Tak swoją drogą, to na pewno dobry pomysł na śniadanie? Może się nie znam, ale te twoje naleśniki kojarzą mi się bardziej z obiadem.
Och, proszę… A to nie ty dopiero co powiedziałeś mi, że nie nadajesz się na ojca?
– Jesteśmy tutaj z powodu Beatrycze, prawda? – odezwała się w zamian, starannie dobierając słowa. To jedno pytanie nie dawało dziewczynie spokoju, przez co dłużej nie była w stanie go ignorować. – Przez to, co powiedziałam ci na jej temat.
Była tego dziwnie pewna, w pamięci wciąż mając sposób, w jaki obserwował ją podczas ostatniego spotkania. Co prawda nie sądziła, żeby już wtedy miał w planach zabrać ją i przyjechać tutaj, ale na pewno właśnie wtedy dała mu do myślenia. Może już w świątyni, ale sądziła, że ostateczną decyzję podjąć z chwilą, w której w niemalże agresywny sposób zareagował na jej ostatnią wzmiankę o tym, że mogłaby mieć złe przeczucia.
Nie doczekała się odpowiedzi – przynajmniej nie tak od razu, bowiem L. uparcie milczał, wciąż lustrując ją wzrokiem. Próbowała wysilić się na cierpliwość, dochodząc do wniosku, że to właściwa reakcja. Chyba sama zachowałaby się podobnie, gdyby ktoś zapytał ją o Dallasa, przynajmniej teoretycznie. Wiedziała, że pomiędzy tym, co łączyło ją z chłopakiem a uczuciami, które Lawrence wydawał się wciąż żywić do Beatrycze, istniała prawdziwa przepaść. Nie miała pojęcia, czy wiązało się to z tym, że pozwoliła kobiecie posiąść swoje ciało, dzięki czemu stała się bardziej świadoma targających duszą emocji, ale jakoś nie miała co do pewnych kwestii możliwości. Po prostu wiedziała, zupełnie jakby te należały do niej, co wydawało się pozbawione sensu. Nie, skoro tak naprawdę pozostawała jedynie pośrednikiem i biernym obserwatorem.
– Dlatego pojechałaś? – zapytał z wahaniem Lawrence, puszczając jej wcześniejsze pytanie mimo uszu. – Już nie próbuję ci niczego narzucać… W zasadzie przestałem już w sadzie, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo coś podejrzanie chętnie za mną poszłaś. Sądziłem, że… – Urwał, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że to i tak nie ma znaczenia. – Więc?
– Może – przyznała lakonicznie.
Wampir zacisnął usta.
– Co z tobą jest nie tak?
Ledwo powstrzymała się przed prychnięciem, na swój sposób rozbawiona bezpośredniością tego pytania. Och, to naprawdę było bardzo miło!
– Nie wiem. Chyba wszystko… Ale dlatego mnie zabrałeś, prawda? – zauważyła przytomnie. – Poza tym martwię się o Beatrycze. Chcę wiedzieć, co się stało, bo…
– Co?
Potrząsnęła głową.
– Mam wrażenie, że coś jest nie tak. – Zamilkła, po czym energicznie potarła skronie. – Albo jestem przewrażliwiona. Ostatnio prawie nie sypiam – przyznała, tym samym doprowadzając do tego, że Lawrence rzucił jej kolejne przenikliwe spojrzenie.
– Przez Beatrycze? – drążył, wiec po raz kolejny ograniczyła się do potrząśnięcia głową.
– Nie wiem – powtórzyła z uporem. W tamtej chwili z jakiegoś powodu zachciało jej się płakać, ale zmusiła się do zachowania spokoju. Jeszcze tego potrzebowała. – Po prostu mam złe przeczucia i to… Nie mam pojęcia, czy to ma jakikolwiek sens.
Tym razem nie doczekała się odpowiedzi, ale to wydawało się lepsze od fałszywych zapewnień albo rozbrajającej szczerości. Lawrence znów ograniczył się do wpatrywania w nią, ale nie poczuła się z tego powodu źle. Chciała zrozumieć, a przy nim teoretycznie miała na to jakieś szanse. Już teraz towarzyszyło jej poczucie, że postępowała właściwie i choć to równie dobrze mogło być wyłącznie wytworem jej wyobraźni, wciąż wydawało się lepsze niż nic. Być może po prostu naiwnie chciała w to wierzyć, ale przyczyna na dłuższą metę nie miała najmniejszego nawet znaczenia.
– Jedz – zadecydował ostatecznie wampir. Spojrzała na niego zaskoczona, bo zdecydowanie nie tego się spodziewała. – Blado wyglądasz… A ja nie będę cię nosił, jeśli zemdlejesz.
– Nie zamierzam.
Puścił jej sprzeciw mimo uszu. Mogła się tego spodziewać, ale i tak aż się w niej zagotowało w odpowiedzi na tak jawną ignorancję z jego strony. Chciała tego czy też nie, Lawrence wciąż z uporem sprawiał, że czuła się traktowana niemalże jak małe dziecko, a to zdecydowanie nie miało przypaść jej do gustu.
– Pada, ale wciąż jest za jasno, bym mógł bezpiecznie poruszać się po mieście. W pobliżu jest hotel, więc na razie tam zamierzam cię zabrać. Mam do załatwienia kilka rzeczy przed zachodem słońca, więc do tego czasu będziesz mogła spróbować zasnąć. Jak sama zauważyłaś, będziesz mi potrzebna – mruknął, a ona spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Ale… – Czy w ogóle słuchał jej, kiedy wspominała o tym, że mogłaby mieć problemy ze snem? Co prawda miała wielką ochotę zamknąć oczy, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. – Chcesz mnie zostawić samą w hotelu w Londynie?
– W którym miejscu to powiedziałem? – obruszył się, wymownie wywracając oczami. – Potrzebuję spokoju i chwili, żeby pomyśleć. Ewentualnie telefonu, bo i tak nie jestem w stanie swobodnie poruszać się po mieście – przypomniał zniecierpliwionym tonem. – A co? Boisz się spać sama, maleńka? – zapytał, a ona poczuła, że się rumieni.
– Nieważne.
Spróbowała skupić się na jedzeniu, byleby tylko móc zignorować kolejne przenikliwe spojrzenie, którym ją obdarował. Nie chciała przyznać się do tego, że czuła ulgę na samą myśl o tym, że ktokolwiek miał być w pobliżu na wypadek, gdyby znosu przyśniło jej się coś złego. W domu miała przynajmniej ten komfort, że w każdej chwili mogła pójść i przytulić się do mamy albo poprosić tatę, żeby przy niej czuwał. Co prawda to nie rozwiązywało problemu, ale na pewno sprawiało, że poczuła się lepiej.
Westchnęła w duchu, po czym w milczeniu przeniosła wzrok z powrotem na jedzenie. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby jednak przekonać się do przełknięcia chociaż części porcji, mimo wszystko czując, że tego potrzebowała.
Gdyby do tego wszystkiego potrafiła stwierdzić, co takiego ciągnęło ją do tego miejsca albo gdzie powinni się wraz z Lawrence’m udać, wszystko byłoby o wiele prostsze.
Beatrycze
To było jak sen, chociaż sądziła, że już dawno zabrano jej tę możliwość. Co więcej, w tym wypadku bardziej właściwym określeniem wydawał się koszmar – nieskończony, wydający się ciągnąć już całą wieczność, choć i tego nie była w stanie jednoznacznie stwierdzić. Istniała – ona i nieprzenikniona Ciemność, której w żaden sposób nie potrafiła pojąć.
Tylko tyle.
Aż tyle, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że nie było niczego więcej. W zasadzie zaczynała wątpić w to, czy kiedykolwiek wcześniej było coś więcej, chwilami wahając się nad bodźcami, które podsuwał jej umysł. Wspomnienia, które kiedyś coś dla niej znaczyły i które mogły okazać się prawdziwym wybawieniem, wydawały się odległe i jakby pozbawione większego znaczenia. Prawie jak kradzione, zupełnie jakby patrzyła na cudze życie, próbując posiąść chwile, które nigdy tak naprawdę nie należały do niej. Nie mogły, skoro przede wszystkim istniała – i poza byciem, nie należało jej się nic więcej. Tak przynajmniej wydawał się twierdzić On, zanim ostatecznie ją tutaj zostawił, więc coś więcej musiało w tym stwierdzeniu być. Musiała mu ufać, bo cóż innego jej pozostało?
Ciemność wydawała się nieprzenikniona, równie idealna i nienaruszona, co zazwyczaj. Trwała w niej tak długo, że zdążyła stracić poczucie czasu, nie będąc w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy minęły sekundy, minuty, czy może całe godziny. Wieczność, cisnęło jej się na usta, ale to słowo wydawało się brzmieć zbyt ostatecznie, zresztą nawet gdyby je wypowiedziała, nie byłaby w stanie go usłyszeć. Wcześniej krzyczała i to również nie przynosiło efektu, więc z czasem w naturalny sposób przestała próbować. Czegokolwiek by nie zrobiła, nikt nie miał być w stanie usłyszeć.
Nikt nie przyjdzie…
Dlaczego ktokolwiek miałby przyjść, skoro jestem tylko ja? Tylko ja…, pomyślała i choć jakaś jej cząstka zdawała sobie sprawę z tego, że to kłamstwo, Beatrycze nie potrafiła w to uwierzyć. Tkwiła w tym zbyt długo, by pozwolić sobie na jakiekolwiek złudne nadzieje. Coś się w niej zmieniało, ale nie potrafiła określić w jakim stopniu i dlaczego, a tym bardziej czy powinna się martwić.
Wiedziała jedynie, że z każdą kolejną sekundą zatracała siebie. Tak po prostu – kawałek po kawałku, wspomnienie za wspomnieniem. Przez tyle czasu walczyła o to, by zachować w sobie wszystko, co łączyło ją z dawnym życiem, by teraz zostało jej to odebrane w najmniej spodziewany, jakże brutalny sposób. To była kara i mimo wszystko musiała przyznać, że Ciemność nie mogła trafić lepiej. Pozostawić ją w pełni świadomą tego, co się z nią działo, całkowicie bezbronną i niezdolną, żeby zaprotestować…
Jeśli miałaby zdefiniować piekło, z jej perspektywy wyglądałoby właśnie tak. Przynajmniej na razie, bo i w tej kwestii zrozumienie z czasem miało zniknąć. W tym miejscu, czymkolwiek było, rządziło szaleństwo, więc wkrótce również po nią miało wyciągnąć ramiona.
Wiedziała o tym i choć sama myśl napawała ją przerażenie, nie potrafiła zmusić się do wahania nad tym, czy to, co zrobiła, było tego warte.
Cokolwiek by się nie działo, nie żałowała niczego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa