
Jocelyne
– Co?
Westchnęła,
po czym wzruszyła ramionami. Czy to, co mówiła, naprawdę było takie dziwne?
– Jestem
głodna – powtórzyła usłużnie. Lawrence uniósł brwi, wyraźnie wytrącony z równowagi.
Gdyby nie to, że nie była w szczególnie dobrym nastroju, być może jego zachowanie
zaczęłoby być zabawne. – Ech… Jestem po części człowiekiem, tak? Śpię. Jem.
– Naprawdę
już na wstępie musisz być taka problematyczna? – zapytał z niedowierzaniem,
najwyraźniej wciąż wierząc w to, że robiła mu na złość.
– Nie moja
wina, że nie jestem taka jak Alessia i Damien – obruszyła się. – Dla
twojej wiadomości, to od zawsze bliżej mi do człowieka. Krew… – zaczęła i dla
pewności zniżyła głos, woląc nie ryzykować, że ktokolwiek ich podsłucha. –
Czasami ją piję, ale nie jest mi aż taka potrzebna. Jem normalnie – dodała,
usiłując ignorować to, że spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz
pierwszy.
Przez
krótką chwilę Lawrence nie odrywał od niej wzroku, dosłownie przenikając
spojrzeniem i być może próbując stwierdzić, czy przypadkiem go nie
okłamywała. Nie miała pojęcia, jakie ostatecznie wyciągnął wnioski, ale sądząc
po tym, że westchnął przeciągle i – wcześniej znów chwyciwszy za rękę –
pociągnął za sobą, ostatecznie doszła do wniosku, że musiał uwierzyć.
Cierpliwie czekała, bez pośpiechu podążając za nim, tym bardziej, że na wciąż
zatłoczonym lotnisku nie mogli sobie pozwolić na wykorzystywanie nadnaturalnych
zdolności. Jednocześnie próbowała stwierdzić, która mogła być godzina i jaka
istniała szansa, że ktoś już zauważył jej zniknięcie, ale przez wzgląd na
senność i ogólne zamieszanie, koncentracja przychodziła dziewczynie z trudem.
Wciąż miała
wątpliwości, w żaden sposób nie potrafiąc ocenić, czego L. tak naprawdę od
niej chciał. Milczała, czujnie rozglądając się dookoła i próbując skupić
się na uczuciu niepokoju, które niejako zadecydowało o tym, że nawet nie
próbowała walczyć ze zdolnościami wampira. Dziwne przeczucia wciąż jej
towarzyszyły, ale nie ufała ani im, ani sobie na tyle, żeby jednoznacznie stwierdzić,
czy były prawdziwe, czy może pozostawały wyłącznie wytworem wyobraźni. Każda
możliwość wydawała się równie prawdopodobna, z kolei Joce sama już nie
była pewna komu i dlaczego powinna ufać.
– Świetnie
– usłyszała wyraźnie poirytowany głos Lawrence’a. Spojrzała na niego w roztargnieniu,
nieco zaskoczona tym, że jednak się odezwał. – Właśnie dlatego nigdy nie
nadawałem się na ojca… Czego potrzebujesz? – ponaglił, więc tylko wzruszyła
ramionami.
– Nie wiem
– przyznała zgodnie z prawdą. A potem zawahała się i pod wpływem
impulsu dodała: – Mogą być naleśniki – oświadczyła ze słodkim uśmiechem.
Wampir
wywrócił oczami.
– I co
jeszcze? – zadrwił, nie szczędząc sobie sarkazmu. – Skąd ja ci niby…? – zaczął,
ale nie pozwoliła mu skończyć.
– Jesteśmy
na lotniku. W pobliżu zwykle są albo jakieś sklepy, albo centrum handlowe
– zauważyła przytomnie. – Wystarczy trochę poszukać.
– Żartujesz
sobie ze mnie, jeśli sądzisz, że zabrałem cię tutaj po to, żeby szukać sklepu,
bo masz jakieś zachcianki – stwierdził poirytowanym tonem.
Jedynie
wzruszyła ramionami, po czym jak gdyby nigdy nic się zatrzymała. Zdołała
oswobodzić rękę, dla pewności zaplatając ramiona na piersiach. Próbowała
powstrzymać uśmiech, w zamian siląc się na całkowitą powagę, kiedy
spojrzała swojemu towarzyszowi w oczy i jednak zdecydowała się mu
odpowiedzieć:
– Ty mnie
uprowadziłeś, więc teraz weź pod uwagę to, że mam jakieś potrzeby. Jeśli
chciałeś bezproblemową osobę, mogłeś poprosić Alessię – oznajmiła niemalże
pogodnym tonem. Cóż, podejrzewała, że jej siostra wcale nie była aż tak mało
problematyczna, ale… – Jestem tutaj ja, więc najpewniej do czegoś mnie
potrzebujesz. Trochę słabo się do tego zabierasz, jeśli chcesz, żebym cokolwiek
dla ciebie zrobiła – wyrzuciła z siebie na wydechu, czując się trochę tak,
jakby recytowała wcześniej przygotowaną formułkę.
Kolejny raz
obdarował ją spojrzeniem jednoznacznie świadczącym o tym, że liczył na
żarty z jej strony – cokolwiek, co świadczyłoby o tym, że w dziecinny
sposób próbowała zabić się jego kosztem. Wciąż z uporem stała,
jednocześnie próbując wykorzystać zdolności, by ochronić swój umysły. Aż nazbyt
dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że mógł przynajmniej spróbować na nią wpłynąć
i zmusić do posłuszeństwa – w końcu już raz to zrobił – ale
jednocześnie jakaś jej cząstka nie była w stanie tak po prostu przyjąć do
wiadomości tego, że mógłby to powtórzyć. Chyba dość jasno dała mu do
zrozumienia, że również się martwiła i wcale nie miała nic przeciwko temu,
żeby spróbować pomóc. Co prawda wciąż nie była pewna, czego tak naprawdę
oczekiwał, ale…
– Po prostu
cudownie! – usłyszała i tym razem prawie zdołała się uśmiechnąć.
Lawrence
nie dodał niczego więcej, bez słowa ruszając się z miejsca. Popędziła za
nim, woląc nie zgubić się w tłumie, co przy jej talentach wydawało się dość
prawdopodobne. Jeszcze tego potrzebowała, żeby stracić orientację w obcym
mieście, na dodatek pozbawiona dokumentów, pieniędzy czy chociażby telefonu
komórkowego. Mogła przynajmniej spróbować poszukać kogoś, kto pozwoliłby jej zadzwonić,
a w razie potrzeby spróbować wykorzystać telepatię, ale nie ufała sobie na
tyle, by bez potrzeby uciekać się do mieszania komukolwiek w głowie. Nie,
skoro miała poczucie, że w ten sposób będzie w stanie co najwyżej
zrobić krzywdę.
Czuła, że
L. jest coraz bardziej poirytowany, więc ograniczyła się do milczenia i kilku
promiennych uśmiechów za każdym razem, kiedy spoglądał w jej stronę. To
wystarczyło, żeby jeszcze bardziej wytrącić go z równowagi, tym samym
dostarczając dziewczynie rozrywki. Zdawała sobie sprawę z tego, że w ten
sposób niczego nie ułatwiała, nie wspominając o tym, że nie była do końca
uczciwa, ale – szczerze powiedziawszy – uprowadzenie z domu również nie
należało do przyjemnych doświadczeń. Co więcej, podejrzewała, że mama byłaby
choć trochę zadowolona, gdyby dowiedziała się, że wampir wcale nie miał z nią
tak przyjemnie, jak mógłby oczekiwać.
Cóż… Od lat obserwuję Elenę, pomyślała
mimochodem. Wiem, jak powinna zachowywać
się rozpieszczona księżniczka.
Gdyby miała
do czynienia z kimkolwiek innym, najpewniej nie znalazłaby w sobie
dość odwagi, żeby próbować walczyć, ale nie w tym wypadku. Nie chodziło już
tylko o to, że znajdowali się pomiędzy ludźmi, dzięki czemu zrobienie jej
krzywdy mogłoby okazać się dość problematyczne. Inną i bardziej kluczową
kwestią pozostawało to, że najzwyczajniej w świecie nie wyobrażała sobie,
że L. miałby zrobić jej cokolwiek złego.
Nie była
pewna, jak długo krążyli po okolicy, przez większość czasu po prostu wzajemnie się
ignorując. Wiedziała jedynie, że obiecująco wyglądające miejsce znaleźli o wiele
szybciej, aniżeli mogłaby tego oczekiwać, ale nie skomentowała tego stanu
rzeczy nawet słowem. Co prawda w pierwszym odruchu miała ochotę z przeciągłym
westchnieniem oznajmić, że jednak zmieniła zdanie i woli poszukać czegoś
innego, ale powstrzymała się, dochodząc do wniosku, że tego Lawrence już by jej
nie darował. Wolała nie wystawiać nerwów wampira bardziej niż do tej pory, aż
nazbyt świadoma tego, że z łatwością mógł wybuchnąć – co prawda nie aż tak
spektakularnie jak wujek Rufus, ale jednak.
Jakby tego
było mało, nie miała szczególnej ochoty na żarty. Jej myśli raz po raz uciekały
do Beatrycze i odczuwanych w związku z jej nieobecnością
wątpliwości. To przez nią tutaj jesteśmy,
pomyślała i zadrżała mimowolnie, aż nazbyt świadoma tego, że to prawda –
Lawrence nie musiał jej w tej kwestii uświadamiać, bo to pozostawało dość
oczywiste. O ile czegoś nie pomieszała, Carlisle pochodził właśnie z Londynu
– co prawda zupełnie innego, sprzed kilku ładnych wieków, ale jednak. Czuła, że
to nie jest przypadek, że L. zabrał ją aż tutaj, niejako wracając w rodzinne
strony, jakkolwiek powinna to rozumieć. Co więcej, to przecież tutaj umarła
Beatrycze i choć ten fakt mógł być najmniej istotny w całej sytuacji,
z jakiegoś powodu wzbudzał w dziewczynie coraz silniejszy niepokój.
Bez słowa
zajęła miejsce przy jednym z wciśniętych w kąt niewielkiego,
opustoszałego lokalu stolików. Mimo wszystko widok jakiejkolwiek restauracji
nie przypadł Joce do gustu, nieprzyjemnie kojarząc się z miejscem, które
odwiedziła nie tak dawno temu – tym samym, w którym dostrzegła Carol i gdzie
została wyśmiana przez tamte dzieciaki. Coś ścisnęło ją w gardle, nie tyle
na wspomnienie tego, jak wtedy się poczuła, ale przede wszystkim tego, co miało
miejsce później, kiedy Dallas popędził za nią i…
Odrzuciła
od siebie niechciane myśli, dla lepszego efektu wodząc wzrokiem dookoła.
Dostrzegła wiszący na jednej ze ścian zegar, co uświadomiło jej, że było przed
południem. Zawahała się, próbując zebrać myśli i oszacować, jak znaczącą
różnicę w strefach czasowych powinna wziąć pod uwagę, ale w głowie
miała pustkę. Wciąż czuła się zmęczona, choć starała się tego nie okazywać, raz
po raz powtarzając sobie, że to nienajlepsza pora na drzemkę. Wręcz nie chciała
zasnąć, podświadomie czując, że kilka godzin snu w samolocie wcale nie
oznaczało tego, że przestaną dręczyć ją koszmary.
– Dobrze
się czujesz?
Aż
podskoczyła na swoim miejscu, zaskoczona powrotem Lawrence’a. Zamrugała, po
czym przeniosła na niego wzrok, spoglądając to na twarz wpatrzonego w nią
mężczyzny, to znów na talerz z jedzeniem, które jej przeniósł. Choć chwilę
wcześniej faktycznie miała ochotę na to, żeby coś zjeść, kiedy pomyślała o tym,
że miałaby coś przełknąć, zrobiło jej się niedobrze.
– Tak… – O ile
się nie pomyliła, zadawał to pytanie już po raz drugi od chwili wyjścia z samolotu.
Zdecydowanie mogła uznać, że się troszczył. – Dziękuję – dodała, ale nie
śpieszyła się z tym, żeby zabrać się za jedzenie.
Co jest nie tak ze mną i tymi snami…?
Coś
zdecydowanie było na rzeczy, choć za żadne skarby nie potrafiła określić, w czym
leżał problem. Był jeszcze Lawrence, który jak na razie podejmował decyzje,
których za żadne skarby nie potrafiła zrozumieć. Tak czy inaczej, nie pojmowała
tego, dlaczego w ogóle chciał tutaj przyjechać i z jakiego powodu zabrał
ją ze sobą. Tym bardziej nie rozumiała, czemu czuła z tego powodu ulgę,
mając wrażenie, że znalazła się we właściwym miejscu. Co prawda nie aż tak
dobrym, jak mogłaby, ale na pewno bliżej celu, który…
Co
właściwie pozostawało jej celem?
–
Faktycznie jesteś głodna… – rzucił z przekąsem L. Czuła, że wciąż uważnie
ją obserwował, przypatrując się jak od niechcenia rozgrzebywała widelcem
jedzenie. – To miał być sposób, żeby zrobić mi na złość czy…? – zaczął, ale nie
pozwoliła mu dokończyć, nie mając siły i nastroju na to, żeby dalej się z nim
droczyć.
– Martwię
się – oznajmiła z rozbrajającą wręcz szczerością.
Coś w tym
krótkim stwierdzeniu musiało dać mu do myślenia, bo zawahała się, dopiero po
dłuższej chwili decydując zająć miejsce naprzeciwko niej. Odłożyła widelec na
bok, po czym wsparła brodę na dłoniach, żeby łatwiej móc na niego spojrzeć.
– Czym? –
zapytał jakby od niechcenia, ale wyczuła w jego głosie napięcie. – Tak
swoją drogą, to na pewno dobry pomysł na śniadanie? Może się nie znam, ale te
twoje naleśniki kojarzą mi się bardziej z obiadem.
Och, proszę… A to nie ty dopiero co
powiedziałeś mi, że nie nadajesz się na ojca?
– Jesteśmy
tutaj z powodu Beatrycze, prawda? – odezwała się w zamian, starannie
dobierając słowa. To jedno pytanie nie dawało dziewczynie spokoju, przez co
dłużej nie była w stanie go ignorować. – Przez to, co powiedziałam ci na
jej temat.
Była tego
dziwnie pewna, w pamięci wciąż mając sposób, w jaki obserwował ją
podczas ostatniego spotkania. Co prawda nie sądziła, żeby już wtedy miał w planach
zabrać ją i przyjechać tutaj, ale na pewno właśnie wtedy dała mu do
myślenia. Może już w świątyni, ale sądziła, że ostateczną decyzję podjąć z chwilą,
w której w niemalże agresywny sposób zareagował na jej ostatnią
wzmiankę o tym, że mogłaby mieć złe przeczucia.
Nie
doczekała się odpowiedzi – przynajmniej nie tak od razu, bowiem L. uparcie
milczał, wciąż lustrując ją wzrokiem. Próbowała wysilić się na cierpliwość,
dochodząc do wniosku, że to właściwa reakcja. Chyba sama zachowałaby się
podobnie, gdyby ktoś zapytał ją o Dallasa, przynajmniej teoretycznie.
Wiedziała, że pomiędzy tym, co łączyło ją z chłopakiem a uczuciami, które
Lawrence wydawał się wciąż żywić do Beatrycze, istniała prawdziwa przepaść. Nie
miała pojęcia, czy wiązało się to z tym, że pozwoliła kobiecie posiąść
swoje ciało, dzięki czemu stała się bardziej świadoma targających duszą emocji,
ale jakoś nie miała co do pewnych kwestii możliwości. Po prostu wiedziała,
zupełnie jakby te należały do niej, co wydawało się pozbawione sensu. Nie,
skoro tak naprawdę pozostawała jedynie pośrednikiem i biernym
obserwatorem.
– Dlatego
pojechałaś? – zapytał z wahaniem Lawrence, puszczając jej wcześniejsze
pytanie mimo uszu. – Już nie próbuję ci niczego narzucać… W zasadzie
przestałem już w sadzie, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo coś
podejrzanie chętnie za mną poszłaś. Sądziłem, że… – Urwał, najwyraźniej
dochodząc do wniosku, że to i tak nie ma znaczenia. – Więc?
– Może –
przyznała lakonicznie.
Wampir
zacisnął usta.
– Co z tobą
jest nie tak?
Ledwo
powstrzymała się przed prychnięciem, na swój sposób rozbawiona bezpośredniością
tego pytania. Och, to naprawdę było bardzo miło!
– Nie wiem.
Chyba wszystko… Ale dlatego mnie zabrałeś, prawda? – zauważyła przytomnie. –
Poza tym martwię się o Beatrycze. Chcę wiedzieć, co się stało, bo…
– Co?
Potrząsnęła
głową.
– Mam
wrażenie, że coś jest nie tak. – Zamilkła, po czym energicznie potarła skronie.
– Albo jestem przewrażliwiona. Ostatnio prawie nie sypiam – przyznała, tym
samym doprowadzając do tego, że Lawrence rzucił jej kolejne przenikliwe
spojrzenie.
– Przez
Beatrycze? – drążył, wiec po raz kolejny ograniczyła się do potrząśnięcia
głową.
– Nie wiem
– powtórzyła z uporem. W tamtej chwili z jakiegoś powodu
zachciało jej się płakać, ale zmusiła się do zachowania spokoju. Jeszcze tego
potrzebowała. – Po prostu mam złe przeczucia i to… Nie mam pojęcia, czy to
ma jakikolwiek sens.
Tym razem
nie doczekała się odpowiedzi, ale to wydawało się lepsze od fałszywych zapewnień
albo rozbrajającej szczerości. Lawrence znów ograniczył się do wpatrywania w nią,
ale nie poczuła się z tego powodu źle. Chciała zrozumieć, a przy nim
teoretycznie miała na to jakieś szanse. Już teraz towarzyszyło jej poczucie, że
postępowała właściwie i choć to równie dobrze mogło być wyłącznie wytworem
jej wyobraźni, wciąż wydawało się lepsze niż nic. Być może po prostu naiwnie
chciała w to wierzyć, ale przyczyna na dłuższą metę nie miała
najmniejszego nawet znaczenia.
– Jedz –
zadecydował ostatecznie wampir. Spojrzała na niego zaskoczona, bo zdecydowanie
nie tego się spodziewała. – Blado wyglądasz… A ja nie będę cię nosił,
jeśli zemdlejesz.
– Nie
zamierzam.
Puścił jej
sprzeciw mimo uszu. Mogła się tego spodziewać, ale i tak aż się w niej
zagotowało w odpowiedzi na tak jawną ignorancję z jego strony.
Chciała tego czy też nie, Lawrence wciąż z uporem sprawiał, że czuła się
traktowana niemalże jak małe dziecko, a to zdecydowanie nie miało przypaść
jej do gustu.
– Pada, ale
wciąż jest za jasno, bym mógł bezpiecznie poruszać się po mieście. W pobliżu
jest hotel, więc na razie tam zamierzam cię zabrać. Mam do załatwienia kilka
rzeczy przed zachodem słońca, więc do tego czasu będziesz mogła spróbować
zasnąć. Jak sama zauważyłaś, będziesz mi potrzebna – mruknął, a ona
spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Ale… –
Czy w ogóle słuchał jej, kiedy wspominała o tym, że mogłaby mieć
problemy ze snem? Co prawda miała wielką ochotę zamknąć oczy, ale to jeszcze o niczym
nie świadczyło. – Chcesz mnie zostawić samą w hotelu w Londynie?
– W którym
miejscu to powiedziałem? – obruszył się, wymownie wywracając oczami. –
Potrzebuję spokoju i chwili, żeby pomyśleć. Ewentualnie telefonu, bo i tak
nie jestem w stanie swobodnie poruszać się po mieście – przypomniał
zniecierpliwionym tonem. – A co? Boisz się spać sama, maleńka? – zapytał, a ona
poczuła, że się rumieni.
– Nieważne.
Spróbowała
skupić się na jedzeniu, byleby tylko móc zignorować kolejne przenikliwe
spojrzenie, którym ją obdarował. Nie chciała przyznać się do tego, że czuła
ulgę na samą myśl o tym, że ktokolwiek miał być w pobliżu na wypadek,
gdyby znosu przyśniło jej się coś złego. W domu miała przynajmniej ten
komfort, że w każdej chwili mogła pójść i przytulić się do mamy albo
poprosić tatę, żeby przy niej czuwał. Co prawda to nie rozwiązywało problemu,
ale na pewno sprawiało, że poczuła się lepiej.
Westchnęła w duchu,
po czym w milczeniu przeniosła wzrok z powrotem na jedzenie.
Potrzebowała dłuższej chwili, żeby jednak przekonać się do przełknięcia chociaż
części porcji, mimo wszystko czując, że tego potrzebowała.
Gdyby do
tego wszystkiego potrafiła stwierdzić, co takiego ciągnęło ją do tego miejsca
albo gdzie powinni się wraz z Lawrence’m udać, wszystko byłoby o wiele
prostsze.

Beatrycze
To było jak sen, chociaż
sądziła, że już dawno zabrano jej tę możliwość. Co więcej, w tym wypadku
bardziej właściwym określeniem wydawał się koszmar – nieskończony, wydający się
ciągnąć już całą wieczność, choć i tego nie była w stanie jednoznacznie
stwierdzić. Istniała – ona i nieprzenikniona Ciemność, której w żaden
sposób nie potrafiła pojąć.
Tylko tyle.
Aż tyle, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że
nie było niczego więcej. W zasadzie zaczynała wątpić w to, czy
kiedykolwiek wcześniej było coś więcej, chwilami wahając się nad bodźcami,
które podsuwał jej umysł. Wspomnienia, które kiedyś coś dla niej znaczyły i które
mogły okazać się prawdziwym wybawieniem, wydawały się odległe i jakby
pozbawione większego znaczenia. Prawie jak kradzione, zupełnie jakby patrzyła
na cudze życie, próbując posiąść chwile, które nigdy tak naprawdę nie należały
do niej. Nie mogły, skoro przede wszystkim istniała – i poza byciem, nie
należało jej się nic więcej. Tak przynajmniej wydawał się twierdzić On, zanim ostatecznie ją tutaj zostawił,
więc coś więcej musiało w tym stwierdzeniu być. Musiała mu ufać, bo cóż
innego jej pozostało?
Ciemność
wydawała się nieprzenikniona, równie idealna i nienaruszona, co zazwyczaj.
Trwała w niej tak długo, że zdążyła stracić poczucie czasu, nie będąc w stanie
jednoznacznie stwierdzić, czy minęły sekundy, minuty, czy może całe godziny. Wieczność, cisnęło jej się na usta, ale
to słowo wydawało się brzmieć zbyt ostatecznie, zresztą nawet gdyby je
wypowiedziała, nie byłaby w stanie go usłyszeć. Wcześniej krzyczała i to
również nie przynosiło efektu, więc z czasem w naturalny sposób
przestała próbować. Czegokolwiek by nie zrobiła, nikt nie miał być w stanie
usłyszeć.
Nikt nie
przyjdzie…
Dlaczego ktokolwiek miałby przyjść, skoro
jestem tylko ja? Tylko ja…, pomyślała i choć jakaś jej cząstka zdawała
sobie sprawę z tego, że to kłamstwo, Beatrycze nie potrafiła w to
uwierzyć. Tkwiła w tym zbyt długo, by pozwolić sobie na jakiekolwiek
złudne nadzieje. Coś się w niej zmieniało, ale nie potrafiła określić w jakim
stopniu i dlaczego, a tym bardziej czy powinna się martwić.
Wiedziała
jedynie, że z każdą kolejną sekundą zatracała siebie. Tak po prostu –
kawałek po kawałku, wspomnienie za wspomnieniem. Przez tyle czasu walczyła o to,
by zachować w sobie wszystko, co łączyło ją z dawnym życiem, by teraz
zostało jej to odebrane w najmniej spodziewany, jakże brutalny sposób. To
była kara i mimo wszystko musiała przyznać, że Ciemność nie mogła trafić
lepiej. Pozostawić ją w pełni świadomą tego, co się z nią działo, całkowicie
bezbronną i niezdolną, żeby zaprotestować…
Jeśli
miałaby zdefiniować piekło, z jej perspektywy wyglądałoby właśnie tak.
Przynajmniej na razie, bo i w tej kwestii zrozumienie z czasem miało
zniknąć. W tym miejscu, czymkolwiek było, rządziło szaleństwo, więc
wkrótce również po nią miało wyciągnąć ramiona.
Wiedziała o tym
i choć sama myśl napawała ją przerażenie, nie potrafiła zmusić się do
wahania nad tym, czy to, co zrobiła, było tego warte.
Cokolwiek
by się nie działo, nie żałowała niczego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz