Jocelyne
Rosa podeszła bliżej, chociaż z perspektywy Jocelyne
wyglądało to raczej tak, jakby unosiła się w powietrzu. Jej ruchy jak
zwykle były delikatne i pełne gracji, to jednak nie dziwiło w przypadku
istoty, którą w gruncie rzeczy można było określić mianem eterycznej.
– Przyszłaś… – wyrwało się Joce,
a dziewczyna posłała jej nieco zmęczony uśmiech.
– Dallas nie dał mi wyboru –
stwierdziła, wymownie wywracając oczami. – Źle to zabrzmiało. To nie tak, że
nie chciałam się z tobą zobaczyć, tylko… – dodała po chwili wahania.
– Tylko to zły moment –
domyśliła się.
Rosa z wolna skinęła głową,
milcząca i wyraźnie spięta. Joce i bez pytania wyczuła, że dziewczyna
nie była zachwycona koniecznością przebywania w towarzystwie Rufusa,
zwłaszcza po tym, jak wyglądało to ostatnim razem. To sprawiło, że nie po raz
kolejny zaczęła zastanawiać się, co było z relacjami tej dwójki nie tak,
ale ostatecznie zdecydowała się powstrzymać przed jakimikolwiek pytaniami. I tak
nie chcieli jej powiedzieć, a wujek
dodatkowo nie wahałby się przed tym, żeby znowu zachować się w nieco
bardziej gwałtowny sposób, gdyby tylko dzięki temu nabrał pewności, że będzie
mógł uniknąć odpowiedzi.
– Co znowu? – usłyszała
zniecierpliwiony głos wampira.
Westchnęła, aż nazbyt świadoma
tego, jak jej rozmowy z duchami musiały wyglądać dla postronnych
obserwatorów. Sama byłaby poirytowana, będąc w stanie usłyszeć tylko część
konwersacji, nie wspominając o dziwnym uczuciu, które wiązało się z obecnością
dwóch dodatkowych osób, które jednak pozostawały niewidzialne. Już i tak
czuła się lepiej z tym, że rodzina nie patrzyła na nią tak, jakby
postradała zmysły, ale mimo wszystko…
– Rosa tutaj jest – wyjaśniła z niewinnym
uśmiechem. – Uważa, że możesz nas zostawić, bo Dallas da sobie radę.
– Zostawić was z duchem – powtórzył
z niedowierzaniem, puszczając uwagę na temat dziewczyny mimo uszu. – No,
lecę! Czym ja się przejmuję?
– Dallas, skarbie, jak chcesz mu
pokazać o co chodzi, to się nie krępuj – rzuciła przesadnie słodkim tonem
Rosa. – Rufus lubi eksperymenty… Zwłaszcza te wstrząsające.
Jocelyne spojrzała z powątpiewaniem
to na jedno, to znów na drugie ze swoich przyjaciół, ostatecznie koncentrując
wzrok właśnie na chłopaku.
– O czym ona mówi? –
zapytała, a Dallas jak na zawołanie się uśmiechnął.
– Dalej rażę prądem – oznajmił z zadowoleniem.
– Sama zobacz.
Jeszcze kiedy mówił, krótko
rozejrzał się po uliczce, ostatecznie zatrzymując wzrok na znajdujących się w pobliżu
latarniach. Nie była zaskoczona tym, że bez większego wysiłku i konieczności
jakiegokolwiek kontaktu, okazał się zdolny do tego, żeby dowolnie je zapalać,
gasić albo kontrolować natężenie światła. Joce wyraźnie wyczuła zmianę w powietrzu
– rodzaj napięcia, które zwykle towarzyszyło Dallasowi, kiedy wykorzystywał
swoje umiejętności, chociaż miała okazję doświadczyć tego raptem kilka razy.
Podobnie czuła się, kiedy oboje stali przy ogrodzeniu pod wysokim napięciem,
zamierzając przekraść się na drugą stronę, by dostać się do miasta. Nie musiała
patrzeć na Rufusa i Claire, żeby zorientować się, że nawet bez umiejętności
dostrzeżenia chłopaka, oni również byli w stanie wyczuć jego zdolności;
jej kuzynka chyba nawet się uśmiechnęła, na swój sposób zaciekawiona, chociaż
to równie dobrze mogło być wyłącznie wrażeniem.
Joce mimowolnie skrzywiła się,
obejmując ramionami. Smutek, który nagle poczuła, okazał się o wiele
silniejszy, aniżeli początkowo mogłaby podejrzewać, tym bardziej, że usiłowała
trzymać nerwy na wodzy. Problem polegał na tym, że przebywanie z Dallasem
był tak nieznośnie znajome, że aż zaczynało kręcić jej się w głowie. Miała
go tuż obok siebie, akurat teraz, kiedy się bała i potrzebowała kogoś, kto
mógłby ją wesprzeć. Jakoś nie miała wątpliwości co do tego, że gdyby zaszła
taka potrzeba, chłopak nawet by się nie zawahał, ale mimo wszystko… Och, był martwy,
tak? Nie była w stanie go dotknąć, pocałować, ani poczuć w żaden
sposób, który dotyczyłby fizyczności. To ją przerażało, podsycając pustkę i niezmiennie
przypominając o tym, że wcale Dallasa nie odzyskała, chociaż bardzo
chciała w to uwierzyć.
Cholera, miała mętlik w głowie.
Coraz bardziej i bardziej, a to zdecydowanie nie ułatwiło jej
zadania.
– To jego robota? – doszedł ją
głos Rufusa, więc wzdrygnęła się i chcąc nie chcąc obejrzała na niego.
– Dallas kontrolował prąd –
przypomniała mu usłużnie. – Najwyraźniej wciąż to robi.
Nie, zdecydowanie nie zamierzała
informować go o tym, że Rosa była chętna zademonstrować mu to w nieco
bardziej… ostateczny sposób. Zabawa w pośrednika potrafiła być
niebezpieczna, zwłaszcza w tym przypadku.
– Ach, tak…
– Nie śpieszyło mu się czasami?
– wtrącił sam zainteresowany. – Nie żeby coś, Joce, ale to miejsce jest dziwne
– wyjaśnił Dallas, a ona westchnęła cicho.
– Jesteśmy tutaj bezpieczne –
powiedział, chociaż wcale nie była tego taka pewna. – Dallas da sobie radę,
skoro jego dar wciąż działa. Możemy się stąd nie ruszać… Chyba, że jednak
weźmiesz nas ze sobą – dodała, a Rufus spojrzał na nią tak, jakby widział
ją po raz pierwszy.
– Ani jedno, ani drugie mi się
nie podoba – stwierdził z powątpiewaniem. – Ale to drugie nie wchodzi w grę,
więc… – Urwał, po czym skrzywił się nieznacznie. – Słodka bogini, Layla jest
przerażona.
Wymieniła z Claire krótkie
spojrzenia, tym samym utwierdzając się w przekonaniu, że jej kuzynka była
równie zaniepokojona, co i ona sama. Cokolwiek działo się na balu,
zaczynało wymykać się spod kontroli, a skoro tak…
Rufusowi wyrwało się ciche
przekleństwo; w ułamek sekundy później zwrócił się bezpośrednio do córki:
– Nie ruszacie się stąd, tak? –
zapytał, chociaż to zabrzmiało jak rozkaz. Cóż, jakoś nie miała wątpliwości, że
w gruncie rzeczy nie dawał im okazji na samodzielne podejmowanie decyzji.
– Ach… Jocelyne, poinformuj swojego lubego, że jak coś pójdzie nie tak, jakoś
go znajdę. Duch czy nie duch, znajdę jakiś sposób, nawet jakby to miało sprowadzać
się do odprawienia jakichś bezsensownych egzorcyzmów – rzucił na odchodne, nie
dając okazji na to, żeby którekolwiek z nich próbowało zaprotestować.
Claire westchnęła, po czym
nerwowo potarła skronie. Uparcie myślała, ale po zachowaniu kuzynki, Joce bez
trudu zorientowała się, jak bardzo dziewczyna była podenerwowana. Całą sobą
czuła, że naprawdę niewiele brakuje, żeby najmłodsza Prime jednak pokusiła się o zrobienie
czegoś głupiego, najwyraźniej nie czując się dobrze z tym, że cokolwiek
złego mogłoby dziać się na balu. Cóż, to również było dla Jocelyne zrozumiałe,
tym bardziej, że obie znajdowały się w tej samej sytuacji – pozbawione
informacji, zmuszone były czekać aż którekolwiek z rodziców pojawi się,
żeby poinformować, że sytuacja została opanowana.
– Hm… – Dallas zawahał się, po
czym wymownie spojrzał w ślad za Rufusem. – On tak poważnie?
– Zawsze lubił dużo mówić –
stwierdziła lakonicznie Rosa.
Jocelyne przeniosła na nią
wzrok, co najmniej zaintrygowana.
– Nie lubicie się – nie tyle
zapytała, co po prostu stwierdziła fakt.
O dziwo, na ustach dziewczyny
pojawił się blady uśmiech.
– Wręcz przeciwnie – zapewniła.
– Przynajmniej z mojej strony to coś innego… Rufusa zresztą też – dodała
po chwili zastanowienia. Na ułamek sekundy uciekła wzrokiem gdzieś w bok,
wydając się nad czymś intensywnie myśleć. – To trochę skomplikowane. Po prostu
irytuje mnie tym, jak się zachowuje. Zasze był trudny, ale teraz w końcu
ma rodzinę, tak? – zauważyła przytomnie. – Niech przestanie udawać, że mu nie
zależy, bo znam go za dobrze i wiem, że to nieprawda.
Chociaż to nadal niczego nie
tłumaczyło, Jocelyne przynajmniej w tej jednej kwestii musiała przyznać
Rosie rację. Też zdążyła zauważyć, że Rufus nie tylko bywał trudny, ale przede
wszystkim miał w zwyczaju trzymać wszystkich wokół na dystans. Wyjątkiem
były Layla i Claire, co samo w sobie wydawało się prawdziwym cudem,
ale nie zmieniało to faktu, że chcąc nie chcąc należał do czegoś więcej. I że
musiał przejmować się o wiele bardziej, niż raczył przyznać.
Mną
na pewno…, pomyślała
mimochodem. Pamiętała aż nazbyt wiele sytuacji, żeby mieć co do tego pewność.
Czas spędzony z Laylą dał jej wystarczająco wiele okazji do obserwacji i zorientowania
się, że wampir bywał ludzki – nie zawsze, ale jednak.
Mógł mówić o Elenie źle,
ale była gotowa założyć się, że aż go trafiało, że dziewczynę mogło spotkać coś
złego, kiedy była pod jego opieką.
– Co robimy? – zapytała cicho
Claire. Jocelyne wyczuła w tonie kuzynki napięcie, co z miejsca
zaczęło jej się udzielać. – Mam złe przeczucia…
– Wierszyk? – podsunęła po
chwili wahania.
Claire potrząsnęła głową.
– Wolałabym nie – stwierdziła
zdławionym tonem. – Cokolwiek bym napisała, nie byłoby dobre… A jeśli mam
być szczera, to odkąd się obudziłaś, myślę o… tej piosence – dodała, wymownie spoglądając na najmłodszą z Licavolich.
Joce zawahała się, czując, że
serce zaczyna tłuc się jej w piersi, co najmniej jakby zamierzało wyrwać
się na zewnątrz. Bezwiednie przesunęła się bliżej Claire, pozwalając żeby ta
otoczyła ją ramieniem, przyciągając do siebie. Raz po raz spoglądała na
Dallasa, niezmiennie przyłapując chłopaka na tym, że ją obserwował, tym
bardziej, że nawet nie próbował się z tym kryć. Mogła tylko zgadywać, co
takiego chodziło mu po głowie, nie wspominając o tym, że miała coraz
silniejszą ochotę, żeby z nim porozmawiać, ale…
Och, wcale nie była na to
gotowa. Nie teraz, kiedy wszystko wydawało się nie takie, jak być powinno.
Nie musiała pytać Claire, żeby
zorientować się o której piosence ta mówiła. Bez trudu przypomniała sobie
kolejne wersy kołysanki, którą tyle razy śpiewała dla niej Beatrycze i które
teraz była w stanie powtórzyć nawet wyrwana ze snu w środku nocy. W tamtej
chwili zatęskniła za swoją nieoficjalną opiekunką, mimowolnie zaczynając
zastanawiać się nad tym, co działo się z kobietą od dnia, w której
widziała ją po raz ostatni. To, że już się nie pojawiała, tym samym niejako
zostawiając ją samą sobie, wydawało się dziwnie, ale mimo wszystko…
Cóż,
na pewno nie było gorsze od obecnej sytuacji albo emocji, które wzbudzały w niej
poszczególne wersy piosenki.
Światło w Ciemności – to
rozwiązanie
Pokocha mnie lub znienawidzi
Polegnie lub zdoła zniszczyć
Lecz jeśli posiąść ją zdołam, będzie
moja
Ona i każda
z jej córek
Dlaczego z chwilą, w której
raz jeszcze przypomniała sobie te słowa, jak na zawołanie pomyślała o Elenie…?
Renesmee
Nie wierzyłam w to, co
się działo. Miałam wrażenie, że wszelakie bodźce dochodzą do mnie jakby z oddali
– przytłumione, niewyraźne i jakby pozbawione większego znaczenia. Nie po
raz pierwszy doświadczałam czegoś takiego, przez ostatnie lata mając okazję
doświadczać bliskości śmierci wystarczająco wiele razy, żeby mieć szanse się z nią
oswoić, ale to i tak niezmiennie mnie oszałamiało. Co innego miałabym czuć
w sytuacji, w której chodziło bezpośrednio o moją rodzinę i…?
Chyba nawet
moment, w którym na naszych oczach zginęła Isabeau, nie wytrącił mnie z równowagi
aż do tego stopnia. Nie miałam pewności, gdzie tak naprawdę leżała różnica, ale
kiedy zaczęłam o tym myśleć, doszłam do wniosku, że śmierć Beau nie była
aż tak spektakularna. Moment, w którym Bliss zepchnęła ją z klifu…
Być może już wtedy podświadomie nie dopuszczałam do siebie myśli o tym, że
to koniec. Teraz tym trudniej było mi to sobie wyobrazić, tym bardziej, że moja
szwagierka miała się względnie dobrze – stała dosłownie na wyciągnięcie ręki,
blada i roztrzęsiona, co zresztą wcale mnie nie dziwiło.
Z Eleną
było inaczej i co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Isobel po
prostu ją zabiła – jednym, zdecydowanym ruchem, w ułamku sekundy
pozbawiając dziewczynę życia w sposób, który wydawał mi się czymś nie do
pojęcia. Coś tak gwałtownego i brutalnego na oczach wszystkich, zwłaszcza
rodziców Eleny i…
Nie wyobrażałam
sobie tego, co musiała czuć Esme. Wpatrywałam się w babcię, o ile w przypadku
zamazanego przez łzy obrazu coś takiego w ogóle wchodziło w grę.
Zamrugałam energicznie, bezskutecznie próbując doprowadzić się do porządku, ale
prawda była taka, że wszelakie bodźce dochodziły do mnie jakby z oddali, a ja
już sama nie byłam pewna tego, na czym w pierwszej kolejności powinnam się
skoncentrować. Nie obchodziło mnie to, że nie tak dawno temu sama znajdowałam
się na celowniku wampirzej królowej – że wokół mnie krążyły demony, a Isobel
niemalże zmusiła Laylę do tego, żeby wybierała pomiędzy życiem moim, a swojego
brata. Chociaż powinnam czuć się przerażona, to śmierć Eleny przysłaniała
wszystko inne.
Ona, a także
rozmowa, które wkrótce po tym wywiązała się między Amelie a Rafaelem.
Słuchałam,
ale chociaż rozumiałam znaczenie poszczególnych słów i wynikającą z nich
treść, nie byłam w stanie się skoncentrować. Stałam, choć to zawdzięczałam
przede wszystkim ramionom obejmującego mnie Gabriela, całą sobą opierając ciężar
ciała na nim, by być w stanie utrzymać pion. Przytulał mnie, ale i to
wydawało mi się odległe i równie abstrakcyjne, co cała ta sytuacja.
Chciałam stąd wyjść, aż rwąc się do tego, żeby złapać świeżego powietrza, a potem
upewnić się, że z Jocelyne wszystko było w porządku, ale i na to
nie potrafiłam się zdobyć.
Wszystko
działo się tak szybko, że nawet mimo usilnych starań nie potrafiłam nadążyć.
Kiedy do tego chwilę później Rafael jak gdyby nigdy nic wyszedł, zatrzaskując
za sobą drzwi, poczułam się oszołomiona bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Esme… –
doszedł mnie pełen wahania głos dziadka.
Wampirzyca wciąż
klęczała przy Elenie, raz po raz przeczesując włosy dziewczyny palcami,
całkowicie obojętna na to, że ciało córki raz po raz przelewało się w jej
objęciach. Zgromadzona dookoła krew dotychczas wsiąkała w sukienkę
kobiety, aż osoki przybyło do tego stopnia, że już nie była w stanie
wniknąć w materiał. Esme przestała szlochać, co teoretycznie powinno być
dobre, bo jej krzyki i płacz dosłownie rozrywały mi serce, ale wcale nie
poczułam się lepiej. Obserwując, jak tuli do siebie Elenę i miarowo
kołysze się to w przód, to w tyłu, najzwyczajniej w świecie się
bałam, sama niepewna tego, co powinnam w obecnej sytuacji myśleć albo
czuć. Jeśli miałam być ze sobą szczera, babcia zaczynała mnie przerażać,
zachowując się w sposób, który skutecznie przyprawiał mnie o dreszcze.
Mogłam
tylko zgadywać, co działo się w głowie kogoś, na kogo oczach dopiero co
zabito jedyne, ukochane dziecko. Jasne, byli jeszcze moi wujkowie, ciotki i tata,
ale nie zmieniało to faktu, że właśnie Elena pozostawała biologiczną córką Esme
i Carlisle’a – swoistym cudem, bo przez wzgląd na okoliczności, oboje już
dawno porzucili marzenie o tym, żeby zostać rodzicami. Pojawienie się
dziewczyny zmieniło wszystko, o czym miałam okazję przekonać się
niejednokrotnie, dobrze wiedząc, jak wiele miłości miała w sobie moja
babcia. Dotychczas przelewała ją na swoje przybrane dzieci – dorosłe, co w gruncie
rzeczy nie pozwalało jej spełnić się jako matka w stopniu, którego mogłaby
oczekiwać – oraz mnie czy swoje wnuki, ale to wciąż nie było to.
Elena była
prezentem od losu, który właśnie w tak brutalny sposób został jej
odebrany. Już samo to wystarczyło, żeby ją zniszczyć, ale przecież doskonale
wiedziałam, że to nie wszystko. To zdarzyło się po raz kolejny – Esme traciła
ukochane dziecko, chociaż tym razem w grę nie wchodziło dopiero co wydane
na świat niemowlę. Otrzymała szansę cudem, jedyną na jaką mogła liczyć, a jednak…
– Kochanie,
nie możemy tutaj zostać – spróbował raz jeszcze Carlisle, próbując jak
najbardziej rzeczowym tonem przemówić do kobiety. Spojrzała na niego, ale bez
większego zainteresowania; myślami wydawała się być gdzieś daleko. – Dasz mi…
Elenę? – zapytał po chwili wahania, w ostatniej chwili wydając się
powstrzymywać przed sformułowaniem tego pytania inaczej. – Proszę.
– On
powiedział, że ją uratuje… – wyszeptała tak cicho, że właściwie musiałam czytać
z ruchu warg, żeby zrozumieć poszczególne słowa. – Tak powiedział, prawda?
– powtórzyła z naciskiem, tym samym wprawiając męża w konsternację.
– Esme…
Zamrugała,
po czym spojrzała na doktora w bardziej stanowczy, w pełni świadomy
sposób.
– Tak czy
nie?! – ponagliła, a ja poczułam się co najmniej dziwnie z tym, że
tak nagle podniosła głos.
– Ja… –
Carlisle z niedowierzaniem pokręcił głową. – To demon, Esme. On
powiedział… Sam już nie wiem, co o tym wszystkim myśleć – przyznał i zorientowałam
się, że był zdenerwowany. Nie przypominałam sobie, czy kiedykolwiek widziałam
go aż do tego stopnia zranionego i bliskiego wybuchu gniewu, ale biorąc
pod uwagę sytuację, chyba nic nie powinno mnie dziwić. – Mówił różne rzeczy,
ale…
– A jakie
to ma znaczenie? – przerwała mu niemalże łagodnym tonem Esme. – Chodzi o naszą
córkę. I jeśli… jeśli on naprawdę… – Urwała, najwyraźniej nie będąc w stanie
dokończyć. – Chcę odzyskać Elenę. Nie obchodzi mnie kim on jest, co robił i czy
oni przez tyle czasu… Ja po prostu chcę Elenę – powtórzyła z dziecięcym
wręcz uporem.
Uciekłam
wzrokiem gdzieś w bok, czując się co najmniej jak intruz, obserwując ich w takiej
sytuacji. Nie byłam w stanie spokojnie tego słuchać, nie wspominając o próbie
zrozumienia sensu rozmowy z Rafaelem. Z drugiej strony, nie mogłam
zaprzeczyć, że sposób w jaki zachowywał się demon, wydawał się co najmniej
zastanawiający, zwłaszcza, że inaczej zapamiętałam go tych kilka lat temu. Od
pierwszego spotkania zrobił na mnie wrażenie, w równym stopniu fascynując,
co i przerażając. Nigdy też nie miałam wątpliwości co do tego, że serafin był
niebezpieczny, chociaż dopiero po masakrze, którą zorganizował w szale, w pełni
dotarło do mnie, jak daleko to sięgało.
No i stanął
w mojej obronie.
Czegokolwiek
bym mu nie zarzuciła, ta jedna rzecz pozostawała faktem. Nie mogłam zaprzeczyć,
że dosłownie zmaterializował się pomiędzy mną a swoim rodzeństwem,
stanowczo zakazując im mnie ruszyć. Co więcej, pojawił się dosłownie w ostatniej
chwili, kiedy Gabriel zaczął sprawiać wrażenie gotowego do tego, żeby zrobić
coś naprawdę głupiego, a to również miało dla mnie olbrzymie znaczenie.
Wyczułam
ruch na krótko przed tym, jak przy nas dosłownie zmaterializowała się Layla.
Instynktownie oswobodziłam się z objęć męża, pozwalając żeby jego
bliźniaczka zajęła moje miejsce. Dosłownie wpadła mu w ramiona, zarzucając
mu obie ręce na szyję i drżąc przy tym tak bardzo, że zwątpiłam w to,
jakim cudem w ogóle była w stanie utrzymać się w pionie. Nie
płakała, a przynajmniej nie zauważyłam łez, nie zmieniało to jednak faktu,
że Layla wydawała się być wykończona nerwowo.
–
Przepraszam… – wyrzuciła z siebie na wydechu. – Ja nie… Ale co ja miałam
zrobić, braciszku? – westchnęła, wtulając twarz w jego tors.
– Za co
ty…? – zaczął, nie kryjąc zaskoczenia, ale dziewczyna nie dała mu skończyć.
– Kazała mi
wybierać! – przypomniała mu, na moment tracąc nad sobą panowanie. – A przynajmniej
kazałaby, gdybyś sam jej nie zasugerował, że… Jesteś kretynem – dodała po
chwili, a on prychnął, bo po jej wcześniejszych słowach takie stwierdzenie
brzmiało co najmniej nienaturalnie.
Nie dodała
niczego więcej, ale to w gruncie rzeczy wydawało się zbędne. Jakby tego
było mało, doskonale wiedziałam, co takiego zrobiłaby Layla, gdyby Isobel
naprawdę postawiła ją pod ścianą, nie pozostawiając najmniejszego wyboru
względem tego, kogo ocalić – bliźniaczka czy mnie. Chociaż wiedziałam, że kocha
nas oboje i że najpewniej szukałaby innej alternatywy, dla niej zawsze na pierwszym
miejscu stał Gabriel.
Nie
potrafiłam mieć jej tego za złe.
Chłopak bez
słowa przeczesał włosy bliźniaczki palcami, pozwalając żeby tuliła się do
niego. Rzucił mi wymowne spojrzenie, po czym z wolna powiódł wzrokiem
dalej, wydając się nad czymś intensywnie myśleć. Ostatecznie jego ciemne oczy
zatrzymały się na drugiej z sióstr, więc sama również spojrzałam na
Isabeau – bladą jak papier, zastygłą w bezruchu i jak urzeczoną
wpatrującą się w stojącą naprzeciwko niej Amelie.
– Beau…? –
rzuciłam pod wpływem impulsu, nagle zaniepokojona.
Nie doczekałam
się odpowiedzi.
I jestem po raz kolejny. =)
OdpowiedzUsuńZachowanie Esme nie powinni nikogo dziwić. Zachowuje się jak prawdziwa matka, której na swoim dzieckiem zależy. I chwyta się każdej możliwości przywrócenia swojego jedynego tak naprawdę dziecka. Jasne, może mówić, że reszta to również jej dzieci, ale nie biologiczne. Nie urodziła ich, nir wychowała. Miała już po prostu gotowe, wychowane dzieci i dorosłe, które tylko zaczęły do niej mówić w niektórych momentach mamo. Głównie i tak się zwracają po imieniu przecież, a Elena... Elena to taki mały skarb. Ósmy cud świata (pod względem tego, że się urodziła rzecz jasna) dla swoich rodziców. A teraz została im odebrana w tak gwałtowny sposób. I nawet jeśli Rafael wraz z Amelie nie brzmią dobrze to ona chce spróbować. Już jestem ciekawa jak dalej się to wszystko potoczy. =) Wspominałaś mi parę rzeczy i prawdę mówiąc już się nie mogę ich doczekać. ^0^
Perspektywa najmłodszej z Licavolich również mi się podobała. Rufus może se kiedyś ogarnie z tymi uczuciami i... moment *wybucha smiechem* bądźmy szczerzy to chyba nigdy nie nastąpi. :D Dalej się cieszę z pojawienia Dallasa. Szkoda mi strasznie Joce. Związek jak wspomniałam bez dotyku, pocałunku to... cóż nie związek. A z duchem nie zbuduje w końcu sobie życia. Nie będzie mogła zajść w ciążę, gdyby chciała, ale podejrzewam, że Gabrielowi ten pomysł się nie spodoba xD czy po prostu korzystać z przyjemności jakie niesie ze sobą bycie z drugą osobą. Mogliby tylko rozmawiać i rozmawiać i rozmawiać... Ale co się człowiek będzie smucił. Prędzej czy później kogoś dla niej pewnie znajdziesz, jak i dla niego c:
Nie przedłużając pędze dalej. Perspektywa Beau, ta najbardziej lubiana postać w całym opowiadaniu (pamiętam, że wspomniałam, że już jej tak nie wielbię jak kiedyś. Zmieniło mi się xD) i... no skończą mi się rozdziały i weź ticzekaj do tej dwudziestej trzeciej na kolejny. XD
Ściskam,
Gabi❤
Och, ta urocza różnica między Gabrielem i Rufusem. Gabriel pobiegłby od razu, a Rufus zdążył popsioczyć na więź, pomarudzić, ponegocjować... jakby No...luz, nie? Nic się nie dzieje.
OdpowiedzUsuńSzkoda mi Esme, co już mówiłam, ale ja się nie martwię, bo WIERZĘ W AUTORKĘ ;*