Lawrence
Od samego początku wiedział, że powrót nie będzie najlepszym
pomysłem. W zasadzie nie potrafił określić, co takiego wpłynęło na decyzję
o tym, żeby jednak zadecydował o przekroczeniu granicy Miasta Nocy.
Był przyzwyczajony do trzymania się na uboczu, poza tym zdążył poznać to
miejsce wystarczająco dobrze, by przedostanie się do wnętrza kopuły okazało się
równie proste, co i dyskretne. Tak czy inaczej, nikt nie zwrócił na niego
uwagi, ale L. i tak zwątpił w to, czy przebywanie w okolicy jest
najlepszym pomysłem. W zasadzie samemu sobie nie potrafił wytłumaczyć,
czego oczekiwał, chociaż z drugiej story…
Prawda była taka, że się martwił
– i to nie tylko o Elenę, choć naturalnie nie zamierzał tego przed
samym sobą przyznać. Od początku wiedział, że Volterra, Isobel i całe to
szaleństwo, o którym wspominali jego wnuczka oraz demoniczny luby, to co
najmniej zły pomysł. Potrafił znaleźć przynajmniej dziesięć powodów, dla
których lepszym rozwiązaniem byłaby natychmiastowa ucieczka, ale – co zresztą było
do przewidzenia – gdyby przyszło co do czego, to nikt i tak nie próbowałby
go słuchać. To samo w sobie doprowadzało Lawrence’a do szału, kiedy zaś po
planowanym balu nie otrzymał żadnych informacji zwrotnych, a do tego
wszystkiego dowiedział się, że większość właściwie nie wróciła z Volterry…
Miasto Nocy wydawało się jedynym logicznym rozwiązaniem, a przynajmniej
tyle udało mu się wywnioskować z kilku rozmów pomiędzy wciąż obecnymi w Seattle
Damienem i Liz. Gdyby chodziło tylko o tę drugą, już dawno podszedłby
i zapytał, tym bardziej przyjaciółka Eleny była względnie miła, ale po
młodym Licavolim nie spodziewał się nadmiernej wylewności, więc wolał nie
ryzykować.
Najbardziej w tym wszystkim
dręczyła go przejmująca świadomość, że wydarzyło się coś bardzo, ale to bardzo
złego. Nie miał pewności, co tak naprawdę powinien o tym myśleć, ale to
nie miało dla wampira większego znaczenia. W zasadzie przypominało trochę
przeczucie, którego doświadczył, kiedy znalazł Jocelyne w tamtym lesie –
rodzaj prowadzącego go instynktu, choć trudno było mu stwierdzić, czy i tym
razem za wszystkim stała… Cóż, Beatrycze. Wciąż nie docierało do niego to, że
właśnie ona mogłaby go prowadzić i że nie tak dawno temu byli w stanie
zamienić choćby słowo, ale to nie miało większego znaczenia. Próbował nie
zwracać pamięcią do tamtego momentu, kiedy pomimo ciała Jocelyne, naprawdę
rozmawiał z żoną – bo to była ona i nie miał co do tego najmniejszych
nawet wątpliwości. Wspomnienie samo w sobie okazało się bolesne, poza tym
niosło zbyt wiele skrajnych myśli i uczuć, których za wszelką cenę
próbował unikać, ale…
Cholera, tak czy inaczej, nie
miał pojęcia, co ostatecznie przywiodło go do Miasta Nocy. I naprawdę było
mu wszystko jedno, czy tym razem działał według własnego uznania, czy może
jednak…
Nieważne.
Sage został w Seattle, ale
Lawrence nie miał mu tego za złe. W gruncie rzeczy potrzebował spokoju,
chociaż wątpił, by przy charakterze Eleny i jej talencie do pakowania się w kłopoty
to w ogóle miało być możliwe. Jeśli miał być ze sobą szczerzy, nie miał
żadnego konkretnego planu, dochodząc do wniosku, że w najgorszym wypadku
zawsze mógł jak gdyby nigdy nic nawiedzić swoją
kochaną rodzinkę i poprosić o wyjaśnienia. W końcu czemu
nie, prawda? Przez te wszystkie lata tak wiele razy działał im na nerwy, że
równie dobrze mógł pokusić się o to raz jeszcze. Przy odrobinie szczęścia
może mieli pokusić się o względnie spokojną rozmowę, przynajmniej z Carlisle’m,
bo podejrzewał, że mieli do omówienia kilka spraw, sądząc po tym, jak skończyło
się ostatnie spotkanie. Co prawda nie był szczególnie zachwycony perspektywą
dyskusji o zdolnościach Jocelyne, Beatrycze i całym tym szaleństwie
ale – jak to się mawiało – cel uświęcał środki.
Las był cichy, co mu
odpowiadało. Nie potrafił zliczyć, jak wiele razy już przyszło mu ukrywać się w gęstwinie,
licząc się z tym, że w każdej chwili ktoś spróbuje zrobić mu krzywdę.
Kiedy ostatnim razem przebywał w tym miejscu, męczył się z cholerną
klątwą człowieczeństwa, o ile tak można było nazwać „prezent”, który na
pożegnanie zaoferowała mu Anna. Do tej pory był wdzięczny losowi za to, że w pierwszej
kolejności udało mu się trafić akurat na Sage’a, zamiast na kogoś, kto
pokusiłby się o wykorzystanie zaistniałem sytuacji, by zemścić się za
kilka nieciekawych incydentów z przeszłości. Wampiry były pamiętliwe, a większość
z nich dodatkowo okrutna, więc każda okazja do tego, żeby zabawić się
kosztem wroga, wydawała się wręcz idealna.
Nie miał pewności, która jest
godzina, ale na zewnątrz już dawno zrobiło się ciemno. To również było
okolicznością sprzyjającą, pomagając mu trzymać się poza zasięgiem
czyjegokolwiek wzroku. Ostatnim, czego tak naprawdę potrzebował, była
konieczność tłumaczenia się przypadkowym osobom z tego, co podkusiło go,
by jednak tutaj wrócić. Zawsze wiedział, że powiedzenie, że „z rodziną to tylko
na zdjęciach” miało bardzo wiele sensu, o czym zresztą mógł przekonać się
wielokrotnie, więc kolejne dowody były mu absolutnie zbędne.
Nie zmieniało to jednak faktu,
że troszczył się o Elenę, zresztą tak jak i dotychczas o Alessię.
Od zawsze tak było, choć nigdy nie lubił przyznawać się do słabości. Jeśli
dodać do tego kilka nieopatrznie podjętych decyzji i to, że znamienita
większość rodziny wolała trzymać go na dystans, konieczność trzymania emocji na
wodzy wydawała się tym bardziej uzasadniona. Raz kochał – długo, właśnie
Beatrycze – i nie skończyło się to dla niego najlepiej, więc w naturalny
sposób starał się uniknąć powtórki. To przynajmniej wmawiał sobie do czasu,
póki pewne zwykle bardzo uparte osóbki nie stawały na jego drodze, skutecznie
wyzwalając instynkty opiekuńcze. Tak było również z Eleną, a to, że
jego wnuczka wydawała się być chodzącym klonem zmarłej żony, dodatkowo wszystko
komplikowało, nie pozostawiając mu innego wyboru, jak tylko próbować zapewnić
jej bezpieczeństwo.
Pamiętał, gdzie znajdował się
dom Gabriela i Renesmee, a także że Cullenowie przez długie lata
dzielili mieszkanie z Allegrą. Wiedział, jak tam dojść, ale nie śpieszył
się, nie po raz pierwszy mając wątpliwości co do tego, czego powinien
spodziewać się po ewentualnym spotkaniu, co powiedzieć i jak się zachować.
Cóż, liczył się z tym, że najpewniej poślą go do diabła – w mniej lub
bardziej uprzejmy sposób – ale wcześniej chciał przynajmniej mieć szansę
poprowadzić rozmowę w taki sposób, by liczyć na choćby kilka kluczowych
informacji. W najgorszym wypadku zawsze mógł wykorzystać swoje zdolności,
chociaż szczerze wątpił, żeby owinięcie sobie wokół palca któregokolwiek z tych
wampirów miało być możliwe.
Świadomość tego, że nie był sam,
pojawiła się nagle, skutecznie dając Lawrence’owi do myślenia. Przystanął,
prostując się niczym struna i z uwagą wodząc wzrokiem dookoła. Zdążył
przywyknąć do tego, że w Mieście Nocy wypadało mieć oczy dookoła głowy,
niezależnie od tego, kim się było – łowcą czy potencjalną ofiarą. Kiedy na
dodatek chciało się pozostać niezauważonym, wtedy trzymanie na dystans
niechcianego towarzystwa było tym bardziej uzasadnione, ale…
A potem wychwycił znajomy zapach
i zorientował się, z kim ma do czynienia. To wystarczyło, żeby całe
dotychczasowe napięcie po prostu ustąpiło, a L. rozluźnił się, przez
krótką chwilę zastanawiając nad tym, czy przypadkiem nie dopisywało mu
wyjątkowe szczęście.
Westchnął, po czym jakby od
niechcenia oparł się o drzewo, nawet nie próbując ukrywać swojej
obecności. Wiedział, że intruz zmierza w jego stronę i że prawie na
pewno zostanie zauważony, ale nie dbał o to, wręcz dążąc do spotkania. W zasadzie
takie rozwiązanie dosłownie spadało mu z nieba, rozwiązując problem z dostaniem
się do domu Cullenów, nakłanianiem ich do rozmowy i ryzykowaniem, że
zostanie potraktowany niewiele lepiej od wroga. Carlisle może i miał do
niego pretensje, poza tym już raz kazał mu się trzymać z daleka od Eleny,
ale poza tym był zbyt łagodny, by podsunąć się za daleko. Przynajmniej tyle
udało mu się wywnioskować przez te wszystkie lata, kiedy on i jego syn w mniej
lub bardziej świadomy sposób na siebie wpadali. Na tę chwilę musiało mu to
wystarczyć.
W zamyśleniu raz jeszcze
rozejrzał się dookoła. Być może zaczynał być przewrażliwiony, ale coś w wyglądzie
i stanie lasu nie dawało mu spokoju. Po pierwsze, mógł wręcz przysiąc, że
było za cicho – i to pomimo pory roku, która nie sprzyjała większości
zwierząt i roślin. Pozbawione liści drzewa same w sobie wydawały się
upiorne – sięgające ku niebu, majaczące w mroku szkielety. To również
sprawiało, że czuł się odsłonięty bardziej niż zazwyczaj, nie mając problemu z dostrzeżeniem
pokrytego chmurami, atramentowego nieba. Teraz szybko robiło się ciemno, co
sprzyjało przede wszystkim wampirom, czyniąc ich polowania o wiele
bardziej skutecznymi. Co prawda brak światła nie stanowił aż takiej przeszkody
dla obdarzonych wyostrzonymi zmysłami nieśmiertelnych, ale w takich
warunkach poczucie zagrożenia w naturalny sposób wzrastało.
Jeśli zaś chodziło o punkt
drugi… To dlaczego przez niemalże cały czas towarzyszyło mu poczucie tego, że
jest obserwowany? Wrażenie samo w sobie okazało się niepokojąco znajome, a jakby
tego było mało, był wręcz gotów przysiąc, że pomiędzy drzewami czaiło się coś
niedobrego. Wiedział o tym aż nazbyt dobrze, zwłaszcza po blisko wieku,
który spędził u boku Isobel, niemalże na każdym kroku mając do czynienia z równie
nieczystą energią. Obecność demonów była aż nazbyt charakterystyczna, ale to,
czego doświadczał teraz… Miał wrażenie, że w dość znaczącym stopniu
przewyższało wszystko, co zdarzało mu się doświadczyć do tej pory, a to
zdecydowanie nie wróżyło dobrze.
– Och… To znowu ty.
Błyskawicznie zwrócił się ku
Carlisle’owi, kiedy tylko ten pojawił się w zasięgu jego wzroku. Już od
pierwszej chwili Lawrence nabrał przekonania, że coś jest nie tak – czuł to
wyraźnie, tym bardziej, że podczas żadnej z rozmów jego syn nie brzmiał w taki
sposób. Spodziewał się naprawdę wielu rzeczy, łącznie z brakiem
entuzjazmu, kiedy wampir w końcu go zauważy, ale to było coś innego.
Zawsze miał problem z tym, żeby jednoznacznie określić emocje, które
targały jego rozmówcami, ale w tamtej chwili był gotów przysiąc, że w grę
nie wchodziło nic pozytywnego. Po kilku kolejnych sekundach doszedł do wniosku,
że Carlisle przypominał raczej cień samego siebie, cokolwiek miałoby to
oznaczać.
Wyprostował się, po czym
bezwiednie przesunął bliżej wampira, właściwie nie zastanawiając się nad tym,
co i dlatego chciał w tamtej chwili osiągnąć. Próbował wytłumaczyć
samemu sobie, co mogła oznaczać pustka – czy to ta, która pobrzmiewała w głosie
Carlisle’a, czy znów bijąca od pociemniałych przez nadmiar emocji oczu, ale
rozwiązania, które przychodziły mu do głowy, nie były czymś, co był w stanie
przyjąć do świadomości. Jeśli miał być ze sobą szczery, zarazem chciał i bał
się poznać odpowiedź, tym bardziej, że takie zachowanie wydało mu się aż nazbyt
znajome…
Tak mógłby wyglądać on sam w dniu,
w którym umarła Beatrycze.
To
nic nie znaczy. Nic nie znaczy, ale…
– Co się stało? – wyrwało mu
się, chociaż zdecydowanie nie chciał zadawać tego pytania. – Coś z Eleną?
Czy…?
Nie spodziewał się cudów, wciąż licząc
się z tym, że nie doczeka się choćby najspokojniejszej rozmowy. Tym
większym zaskoczeniem było dla niego to, że Carlisle zdecydował się
odpowiedzieć, chociaż po słowach, które ostatecznie przyszło Lawrence’owi
usłyszeć, bez trudu zorientował się, że wampirowi musiało być już tak naprawdę
wszystko jedno.
– Elena nie żyje.
Elena
Nie miała pojęcia, co zadecydowało o tym, że akurat w tamtej
chwili otworzyła oczy. Chwilę leżała, koncentrując się na swoim ciele oraz tym,
co podsuwały jej nienaturalnie wyostrzone zmysły. Nasłuchiwała, chociaż nie
miała pewności czego, po prostu czując potrzebę, by upewnić się, że jest
bezpieczna. Przez godziny, które spędziła pogrążona we śnie, robiła tak
wielokrotnie, balansując gdzieś na granicy jawi i snu, przez co nadal
czuła się bardzo zmęczona, chociaż teraz, kiedy nareszcie zaszło słońce,
uczucie to nie dawało jej się we znaki w aż takim stopniu jak do tej pory.
Kiedy pani zostawiła ją samą,
nakazując odpocząć i przeczekać do zachodu słońca, przez pewien czas
niespokojnie krążyła również wtedy starając się upewnić, że była bezpieczna.
Skoro miała pozostać niezauważona, musiała być czujna i to niezależnie od
tego, jak trudnym zadaniem mogło się to okazać. Długo szukała sobie miejsca,
gdzie mogłaby się spokojnie zaszyć, ostatecznie znajdując jedną ze znajdujących
się pod ziemią komór, gdzie spalające się na słońcu wampiry mogły skryć się
przed jasnością dnia. Do tej, którą sobie wybrała, zdążyło dostać się całkiem
sporo śniegu, zamarzniętych gałęzi i resztek martwych od dawna, rozsypujących
się w planach liści, ale była tak zmęczona, że jej to nie przeszkadzało.
Najważniejsze dla Eleny pozostawało to, że mogła skulić się w zacienionym
miejscu, ułożyć na podszyciu i w końcu zamknąć oczy.
Mimo wszystko zdawała sobie
sprawę z tego, że nie była aż tak czujna, jak powinna, by poczuć się w pełni
usatysfakcjonowaną. Wciąż towarzyszyło jej zmęczenie, dodatkowo mieszające się z poczuciem
zagrożenia, które przybrało na intensywności z chwilą, w której
pomyślała o tym, że powinna wyjść z ukrycia. Jak królowa miałaby ją
odszukać, jeśli zamierzała siedzieć tutaj? Co więcej, wciąż nie zrobiła
wszystkiego, co zostało jej polecone, bo skupiona na natychmiastowym zejściu ze
słońca, zignorowała inną, ważniejszą potrzebę – a więc to, że powinna się
posilić. Skoro tak, musiała zrobić to teraz, tym bardziej, że nocą jej zmysły
okazały się jeszcze bardziej wrażliwe, a to zdecydowanie mogło okazać się
przydatne przy szukaniu potencjalnej ofiary.
Wstała z trudem,
wytrząsając z włosów okruszki lodu i zaściełające ziemię igliwie.
Lekko zmarszczyła brwi, kiedy przy próbie przeczesania kosmyków palcami,
natrafiła na stawiające opór kołtuny. To chyba nie świadczyło dobrze – w końcu
miałaby problem, gdyby chciała się uczesać – ale po chwili zastanowienia doszła
do wniosku, że to, jak wyglądała, wcale nie jest ważne. Bardziej przejmowała
się tym, że czarna suknia, którą miała na sobie, w znaczącym stopniu
ograniczała ruchy, utrudniając swobodne poruszanie. Kiedy do tego wszystkie
przy próbie wydostania się w podziemnej komory, materiał zahaczył o jakąś
bliżej nieokreśloną przeszkodę, przez co niemalże runęła w dół, Elena
szarpnęła się niecierpliwie, zdecydowanym ruchem odrywając długi pas. Z powątpiewaniem
spojrzała na poszarpaną spódnicę i swoje odsłonięte, nagie nogi, po czym z niedowierzaniem
potrząsnęła głową. Hm, teraz na pewno miała biegać szybciej i bardziej
bezszelestnie.
Nawet się nie skrzywiła, kiedy
stanęła na miękkim, białym śniegu. Chociaż nie miała butów, chłód podłoża w najmniejszym
stopniu nie dawał się dziewczynie we znaki, równie obojętny, co i panujący
na zewnątrz mróz. W ciemnościach otaczający ją krajobraz wydawał się
zaskakująco monotonny – czerń, biel i bliźniaczo podobne do siebie drzewa.
Nasłuchiwała, gotowa w każdej chwili podążyć w stronę, która
okazałaby się najbardziej obiecująca, chociażby zwiastując obecność kogoś, kto
mógłby posłużyć jej za ewentualną ofiarę, ale wszystko wskazywało na to, że w okolicy
nie było żywej duszy. Nie czuła nawet zwierząt, zupełnie jakby wszystkie leśne
żyjątka w popłochu uciekły, żeby znaleźć sobie kryjówkę, kiedy wyczuły, że
w pobliżu mogłaby znaleźć się istota taka jak ona.
Bezwiednie zacisnęła przemarznięte
dłonie w pięści. Trudno. Pamiętała, że kiedyś – dawno… bardzo dawno… –
polowała na zwierzęta, chociaż bardzo tego nie lubiła. Teraz tym bardziej nie
musiała ograniczać się do tej krwi, skoro przy odrobinie szczęścia mogła dostać
inną, o wiele lepszą. Wystarczyło, żeby trochę się postarała i poszła
do miasta, chociaż to mogło być ryzykowne. Wiedziała, że musi być ostrożna, nie
tylko dlatego, że pani mogłaby się zdenerwować, gdyby zrobiła coś nie tak.
Ważniejszą kwestią pozostawało to, że ktoś jej szukał – czuła to całą sobą, aż
nazbyt świadoma tego, że powinna za wszelką cenę tej istoty unikać, bo
spotkanie z nią skończyłoby się co najmniej źle. On jest niebezpieczny, tłukło się Elenie w głowie. Zwłaszcza kiedy się zdenerwuje… A na
pewno tak będzie, jeśli zobaczy cię w takim stanie.
Mimowolnie zadrżała, sama
niepewna dlaczego. Jakkolwiek by nie było, musiała pozostać niezauważona,
przynajmniej do czasu powrotu Isobel. Ona obiecała ją stąd zabrać, z daleka
od Miasta Nocy i tego, który próbował ją odnaleźć. Jeśli chciała przeżyć,
musiała zrobić wszystko tak, jak powinna, bo w innym wypadku…
Świadomość tego, że jednak nie
jest sama, pojawiła się równie nagle, co i związane z nią obawy.
Elena zesztywniała, po czym skoncentrowała się jeszcze bardziej, całą sobą
chłonąc bodźce, które podsuwały jej wyostrzone zmysły. Instynkt wciąż ją
zadziwiał, a ona za wszelką cenę próbowała dostosować się do podszeptów
zdrowego rozsądku, tym bardziej, że cichy głosik w głowie od samego początku
prowadził ją we właściwy sposób. To dzięki niemu wiedziała, gdzie powinna się
schować, kiedy wstać i gdzie iść… A skoro tak, tym razem musiało być podobnie.
Jakkolwiek powinna to rozumieć,
wyraźnie czuła, że w okolicy znajdowały się dwie osoby. Co więcej, chyba
je znała, a przynajmniej taka myśl przyszła jej do głowy, jednak nie
poświęciła tej świadomości szczególnie dużo uwagi. Jakie to właściwie miało
znaczenie? Mogła albo uciekać, albo sprawdzić czy była zagrożona, choć to
drugie wydało jej się dość mało prawdopodobne. To wciąż nie był ten, którego
powinna unikać, więc nie miała powodów, żeby się obawiać. Wręcz przeciwnie –
czuła, że może swobodnie zbliżyć się do intruzów, nie tyle zamierzając się
któremukolwiek z nich ujawnić, co dla pewności sprawdzić, czego mogliby
oczekiwać. Była ciekawa, tym bardziej, że nadal dręczyła ją nieprzenikniona,
królująca dookoła cisza.
Och,
to doskonały pomysł, Eleno.
Cichy szept wypełnił umysł
dziewczyny nagle, znajomy i w równym stopniu przyjemny, co i przyprawiający
dziewczynę o dreszcze. Dobrze wiedziała, kto do niej przemawia, tym
bardziej, że podświadomie wyczekiwała powrotu tej osoby, w mniej lub
bardziej naiwny sposób uznając ją za symbol bezpieczeństwa.
– Pani… – powiedziała cicho, po
czym nerwowo rozejrzała się dookoła, bezskutecznie próbując wypatrzeć Isobel.
Nie
obawiaj się, moja droga,
powiedziała kojącym tonem Isobel, kiedy raz odzywając się bezpośrednio w głowie
dziewczyny. Idź sprawdzić to, co tak
bardzo cię interesuje… Tylko ostrożnie, zastrzegła nieznoszącym sprzeciwu
tonem. Pozostań w ukryciu tak długo,
aż pozwolę ci się ujawnić, dodała, a Elena wyprostowała się niczym
struna, co najmniej zaskoczona.
– Mam się ujawnić? – powtórzyła,
kolejny raz przemawiając w pustkę. Jej głos był równie spokojny i obojętny,
co podczas ostatniej rozmowy z królową. – Kto to jest?
Kiedy
nadejdzie odpowiedni moment,
powtórzyła z naciskiem Isobel. To ktoś,
kto nie ma znaczenia… Ani dla ciebie, ani dla mnie. Ale ta osoby bardzo mnie
zawiodły, a ja nigdy tego nie wybaczam, dodała, raptownie poważniejąc.
Rozumiesz mnie, Eleno?
Tym razem energicznie pokiwała
głową.
Wrogowie
królowej…,
uświadomiła sobie i z jakiegoś powodu myśl o tym napełniła ją
niepokojem. Chciała coś z tym zrobić i to tak szybko, jak tylko miało
być to możliwe.
Tak,
dziecko… Moi i twoi. Kiedy rozkażę, zabijesz ich dla mnie, zapowiedziała, ale tym razem
jej słowa nie zrobiły na Elenie żadnego wrażenia. Och, tak, śmierć… Znała ją.
Była jej częścią. Pokaż mi, że słusznie
postąpiłam, pozwalając ci stanąć u swojego boku.
Elena nie odpowiedziała, nie
widząc potrzeby, dla którego miałaby to zrobić. W zamian bez chwili
wahania skierowała się ku miejscu, gdzie wyczuwała intruzów, starając się poruszać
szybko i tak cicho, jak tylko miało być to możliwe. Znów poczuła
podekscytowanie, ale tym razem uczucie to nie miało najmniejszego związku z tym,
że miała przekonać się, kto znajdował się w lesie.
Królowa nakazała jej zabić.
A skoro tak, zamierzała zrobić
wszystko, byleby nie zawieść.
Jakby Elena chciała zabić wszystkich wrogów królowej to nie wiem, czy by jej wieczności starczyło :D
OdpowiedzUsuń