28 listopada 2016

Dwadzieścia jeden

Lawrence
Od samego początku wiedział, że powrót nie będzie najlepszym pomysłem. W zasadzie nie potrafił określić, co takiego wpłynęło na decyzję o tym, żeby jednak zadecydował o przekroczeniu granicy Miasta Nocy. Był przyzwyczajony do trzymania się na uboczu, poza tym zdążył poznać to miejsce wystarczająco dobrze, by przedostanie się do wnętrza kopuły okazało się równie proste, co i dyskretne. Tak czy inaczej, nikt nie zwrócił na niego uwagi, ale L. i tak zwątpił w to, czy przebywanie w okolicy jest najlepszym pomysłem. W zasadzie samemu sobie nie potrafił wytłumaczyć, czego oczekiwał, chociaż z drugiej story…
Prawda była taka, że się martwił – i to nie tylko o Elenę, choć naturalnie nie zamierzał tego przed samym sobą przyznać. Od początku wiedział, że Volterra, Isobel i całe to szaleństwo, o którym wspominali jego wnuczka oraz demoniczny luby, to co najmniej zły pomysł. Potrafił znaleźć przynajmniej dziesięć powodów, dla których lepszym rozwiązaniem byłaby natychmiastowa ucieczka, ale – co zresztą było do przewidzenia – gdyby przyszło co do czego, to nikt i tak nie próbowałby go słuchać. To samo w sobie doprowadzało Lawrence’a do szału, kiedy zaś po planowanym balu nie otrzymał żadnych informacji zwrotnych, a do tego wszystkiego dowiedział się, że większość właściwie nie wróciła z Volterry… Miasto Nocy wydawało się jedynym logicznym rozwiązaniem, a przynajmniej tyle udało mu się wywnioskować z kilku rozmów pomiędzy wciąż obecnymi w Seattle Damienem i Liz. Gdyby chodziło tylko o tę drugą, już dawno podszedłby i zapytał, tym bardziej przyjaciółka Eleny była względnie miła, ale po młodym Licavolim nie spodziewał się nadmiernej wylewności, więc wolał nie ryzykować.
Najbardziej w tym wszystkim dręczyła go przejmująca świadomość, że wydarzyło się coś bardzo, ale to bardzo złego. Nie miał pewności, co tak naprawdę powinien o tym myśleć, ale to nie miało dla wampira większego znaczenia. W zasadzie przypominało trochę przeczucie, którego doświadczył, kiedy znalazł Jocelyne w tamtym lesie – rodzaj prowadzącego go instynktu, choć trudno było mu stwierdzić, czy i tym razem za wszystkim stała… Cóż, Beatrycze. Wciąż nie docierało do niego to, że właśnie ona mogłaby go prowadzić i że nie tak dawno temu byli w stanie zamienić choćby słowo, ale to nie miało większego znaczenia. Próbował nie zwracać pamięcią do tamtego momentu, kiedy pomimo ciała Jocelyne, naprawdę rozmawiał z żoną – bo to była ona i nie miał co do tego najmniejszych nawet wątpliwości. Wspomnienie samo w sobie okazało się bolesne, poza tym niosło zbyt wiele skrajnych myśli i uczuć, których za wszelką cenę próbował unikać, ale…
Cholera, tak czy inaczej, nie miał pojęcia, co ostatecznie przywiodło go do Miasta Nocy. I naprawdę było mu wszystko jedno, czy tym razem działał według własnego uznania, czy może jednak…
Nieważne.
Sage został w Seattle, ale Lawrence nie miał mu tego za złe. W gruncie rzeczy potrzebował spokoju, chociaż wątpił, by przy charakterze Eleny i jej talencie do pakowania się w kłopoty to w ogóle miało być możliwe. Jeśli miał być ze sobą szczerzy, nie miał żadnego konkretnego planu, dochodząc do wniosku, że w najgorszym wypadku zawsze mógł jak gdyby nigdy nic nawiedzić swoją kochaną rodzinkę i poprosić o wyjaśnienia. W końcu czemu nie, prawda? Przez te wszystkie lata tak wiele razy działał im na nerwy, że równie dobrze mógł pokusić się o to raz jeszcze. Przy odrobinie szczęścia może mieli pokusić się o względnie spokojną rozmowę, przynajmniej z Carlisle’m, bo podejrzewał, że mieli do omówienia kilka spraw, sądząc po tym, jak skończyło się ostatnie spotkanie. Co prawda nie był szczególnie zachwycony perspektywą dyskusji o zdolnościach Jocelyne, Beatrycze i całym tym szaleństwie ale – jak to się mawiało – cel uświęcał środki.
Las był cichy, co mu odpowiadało. Nie potrafił zliczyć, jak wiele razy już przyszło mu ukrywać się w gęstwinie, licząc się z tym, że w każdej chwili ktoś spróbuje zrobić mu krzywdę. Kiedy ostatnim razem przebywał w tym miejscu, męczył się z cholerną klątwą człowieczeństwa, o ile tak można było nazwać „prezent”, który na pożegnanie zaoferowała mu Anna. Do tej pory był wdzięczny losowi za to, że w pierwszej kolejności udało mu się trafić akurat na Sage’a, zamiast na kogoś, kto pokusiłby się o wykorzystanie zaistniałem sytuacji, by zemścić się za kilka nieciekawych incydentów z przeszłości. Wampiry były pamiętliwe, a większość z nich dodatkowo okrutna, więc każda okazja do tego, żeby zabawić się kosztem wroga, wydawała się wręcz idealna.
Nie miał pewności, która jest godzina, ale na zewnątrz już dawno zrobiło się ciemno. To również było okolicznością sprzyjającą, pomagając mu trzymać się poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku. Ostatnim, czego tak naprawdę potrzebował, była konieczność tłumaczenia się przypadkowym osobom z tego, co podkusiło go, by jednak tutaj wrócić. Zawsze wiedział, że powiedzenie, że „z rodziną to tylko na zdjęciach” miało bardzo wiele sensu, o czym zresztą mógł przekonać się wielokrotnie, więc kolejne dowody były mu absolutnie zbędne.
Nie zmieniało to jednak faktu, że troszczył się o Elenę, zresztą tak jak i dotychczas o Alessię. Od zawsze tak było, choć nigdy nie lubił przyznawać się do słabości. Jeśli dodać do tego kilka nieopatrznie podjętych decyzji i to, że znamienita większość rodziny wolała trzymać go na dystans, konieczność trzymania emocji na wodzy wydawała się tym bardziej uzasadniona. Raz kochał – długo, właśnie Beatrycze – i nie skończyło się to dla niego najlepiej, więc w naturalny sposób starał się uniknąć powtórki. To przynajmniej wmawiał sobie do czasu, póki pewne zwykle bardzo uparte osóbki nie stawały na jego drodze, skutecznie wyzwalając instynkty opiekuńcze. Tak było również z Eleną, a to, że jego wnuczka wydawała się być chodzącym klonem zmarłej żony, dodatkowo wszystko komplikowało, nie pozostawiając mu innego wyboru, jak tylko próbować zapewnić jej bezpieczeństwo.
Pamiętał, gdzie znajdował się dom Gabriela i Renesmee, a także że Cullenowie przez długie lata dzielili mieszkanie z Allegrą. Wiedział, jak tam dojść, ale nie śpieszył się, nie po raz pierwszy mając wątpliwości co do tego, czego powinien spodziewać się po ewentualnym spotkaniu, co powiedzieć i jak się zachować. Cóż, liczył się z tym, że najpewniej poślą go do diabła – w mniej lub bardziej uprzejmy sposób – ale wcześniej chciał przynajmniej mieć szansę poprowadzić rozmowę w taki sposób, by liczyć na choćby kilka kluczowych informacji. W najgorszym wypadku zawsze mógł wykorzystać swoje zdolności, chociaż szczerze wątpił, żeby owinięcie sobie wokół palca któregokolwiek z tych wampirów miało być możliwe.
Świadomość tego, że nie był sam, pojawiła się nagle, skutecznie dając Lawrence’owi do myślenia. Przystanął, prostując się niczym struna i z uwagą wodząc wzrokiem dookoła. Zdążył przywyknąć do tego, że w Mieście Nocy wypadało mieć oczy dookoła głowy, niezależnie od tego, kim się było – łowcą czy potencjalną ofiarą. Kiedy na dodatek chciało się pozostać niezauważonym, wtedy trzymanie na dystans niechcianego towarzystwa było tym bardziej uzasadnione, ale…
A potem wychwycił znajomy zapach i zorientował się, z kim ma do czynienia. To wystarczyło, żeby całe dotychczasowe napięcie po prostu ustąpiło, a L. rozluźnił się, przez krótką chwilę zastanawiając nad tym, czy przypadkiem nie dopisywało mu wyjątkowe szczęście.
Westchnął, po czym jakby od niechcenia oparł się o drzewo, nawet nie próbując ukrywać swojej obecności. Wiedział, że intruz zmierza w jego stronę i że prawie na pewno zostanie zauważony, ale nie dbał o to, wręcz dążąc do spotkania. W zasadzie takie rozwiązanie dosłownie spadało mu z nieba, rozwiązując problem z dostaniem się do domu Cullenów, nakłanianiem ich do rozmowy i ryzykowaniem, że zostanie potraktowany niewiele lepiej od wroga. Carlisle może i miał do niego pretensje, poza tym już raz kazał mu się trzymać z daleka od Eleny, ale poza tym był zbyt łagodny, by podsunąć się za daleko. Przynajmniej tyle udało mu się wywnioskować przez te wszystkie lata, kiedy on i jego syn w mniej lub bardziej świadomy sposób na siebie wpadali. Na tę chwilę musiało mu to wystarczyć.
W zamyśleniu raz jeszcze rozejrzał się dookoła. Być może zaczynał być przewrażliwiony, ale coś w wyglądzie i stanie lasu nie dawało mu spokoju. Po pierwsze, mógł wręcz przysiąc, że było za cicho – i to pomimo pory roku, która nie sprzyjała większości zwierząt i roślin. Pozbawione liści drzewa same w sobie wydawały się upiorne – sięgające ku niebu, majaczące w mroku szkielety. To również sprawiało, że czuł się odsłonięty bardziej niż zazwyczaj, nie mając problemu z dostrzeżeniem pokrytego chmurami, atramentowego nieba. Teraz szybko robiło się ciemno, co sprzyjało przede wszystkim wampirom, czyniąc ich polowania o wiele bardziej skutecznymi. Co prawda brak światła nie stanowił aż takiej przeszkody dla obdarzonych wyostrzonymi zmysłami nieśmiertelnych, ale w takich warunkach poczucie zagrożenia w naturalny sposób wzrastało.
Jeśli zaś chodziło o punkt drugi… To dlaczego przez niemalże cały czas towarzyszyło mu poczucie tego, że jest obserwowany? Wrażenie samo w sobie okazało się niepokojąco znajome, a jakby tego było mało, był wręcz gotów przysiąc, że pomiędzy drzewami czaiło się coś niedobrego. Wiedział o tym aż nazbyt dobrze, zwłaszcza po blisko wieku, który spędził u boku Isobel, niemalże na każdym kroku mając do czynienia z równie nieczystą energią. Obecność demonów była aż nazbyt charakterystyczna, ale to, czego doświadczał teraz… Miał wrażenie, że w dość znaczącym stopniu przewyższało wszystko, co zdarzało mu się doświadczyć do tej pory, a to zdecydowanie nie wróżyło dobrze.
– Och… To znowu ty.
Błyskawicznie zwrócił się ku Carlisle’owi, kiedy tylko ten pojawił się w zasięgu jego wzroku. Już od pierwszej chwili Lawrence nabrał przekonania, że coś jest nie tak – czuł to wyraźnie, tym bardziej, że podczas żadnej z rozmów jego syn nie brzmiał w taki sposób. Spodziewał się naprawdę wielu rzeczy, łącznie z brakiem entuzjazmu, kiedy wampir w końcu go zauważy, ale to było coś innego. Zawsze miał problem z tym, żeby jednoznacznie określić emocje, które targały jego rozmówcami, ale w tamtej chwili był gotów przysiąc, że w grę nie wchodziło nic pozytywnego. Po kilku kolejnych sekundach doszedł do wniosku, że Carlisle przypominał raczej cień samego siebie, cokolwiek miałoby to oznaczać.
Wyprostował się, po czym bezwiednie przesunął bliżej wampira, właściwie nie zastanawiając się nad tym, co i dlatego chciał w tamtej chwili osiągnąć. Próbował wytłumaczyć samemu sobie, co mogła oznaczać pustka – czy to ta, która pobrzmiewała w głosie Carlisle’a, czy znów bijąca od pociemniałych przez nadmiar emocji oczu, ale rozwiązania, które przychodziły mu do głowy, nie były czymś, co był w stanie przyjąć do świadomości. Jeśli miał być ze sobą szczery, zarazem chciał i bał się poznać odpowiedź, tym bardziej, że takie zachowanie wydało mu się aż nazbyt znajome…
Tak mógłby wyglądać on sam w dniu, w którym umarła Beatrycze.
To nic nie znaczy. Nic nie znaczy, ale…
– Co się stało? – wyrwało mu się, chociaż zdecydowanie nie chciał zadawać tego pytania. – Coś z Eleną? Czy…?
Nie spodziewał się cudów, wciąż licząc się z tym, że nie doczeka się choćby najspokojniejszej rozmowy. Tym większym zaskoczeniem było dla niego to, że Carlisle zdecydował się odpowiedzieć, chociaż po słowach, które ostatecznie przyszło Lawrence’owi usłyszeć, bez trudu zorientował się, że wampirowi musiało być już tak naprawdę wszystko jedno.
– Elena nie żyje.
Elena
Nie miała pojęcia, co zadecydowało o tym, że akurat w tamtej chwili otworzyła oczy. Chwilę leżała, koncentrując się na swoim ciele oraz tym, co podsuwały jej nienaturalnie wyostrzone zmysły. Nasłuchiwała, chociaż nie miała pewności czego, po prostu czując potrzebę, by upewnić się, że jest bezpieczna. Przez godziny, które spędziła pogrążona we śnie, robiła tak wielokrotnie, balansując gdzieś na granicy jawi i snu, przez co nadal czuła się bardzo zmęczona, chociaż teraz, kiedy nareszcie zaszło słońce, uczucie to nie dawało jej się we znaki w aż takim stopniu jak do tej pory.
Kiedy pani zostawiła ją samą, nakazując odpocząć i przeczekać do zachodu słońca, przez pewien czas niespokojnie krążyła również wtedy starając się upewnić, że była bezpieczna. Skoro miała pozostać niezauważona, musiała być czujna i to niezależnie od tego, jak trudnym zadaniem mogło się to okazać. Długo szukała sobie miejsca, gdzie mogłaby się spokojnie zaszyć, ostatecznie znajdując jedną ze znajdujących się pod ziemią komór, gdzie spalające się na słońcu wampiry mogły skryć się przed jasnością dnia. Do tej, którą sobie wybrała, zdążyło dostać się całkiem sporo śniegu, zamarzniętych gałęzi i resztek martwych od dawna, rozsypujących się w planach liści, ale była tak zmęczona, że jej to nie przeszkadzało. Najważniejsze dla Eleny pozostawało to, że mogła skulić się w zacienionym miejscu, ułożyć na podszyciu i w końcu zamknąć oczy.
Mimo wszystko zdawała sobie sprawę z tego, że nie była aż tak czujna, jak powinna, by poczuć się w pełni usatysfakcjonowaną. Wciąż towarzyszyło jej zmęczenie, dodatkowo mieszające się z poczuciem zagrożenia, które przybrało na intensywności z chwilą, w której pomyślała o tym, że powinna wyjść z ukrycia. Jak królowa miałaby ją odszukać, jeśli zamierzała siedzieć tutaj? Co więcej, wciąż nie zrobiła wszystkiego, co zostało jej polecone, bo skupiona na natychmiastowym zejściu ze słońca, zignorowała inną, ważniejszą potrzebę – a więc to, że powinna się posilić. Skoro tak, musiała zrobić to teraz, tym bardziej, że nocą jej zmysły okazały się jeszcze bardziej wrażliwe, a to zdecydowanie mogło okazać się przydatne przy szukaniu potencjalnej ofiary.
Wstała z trudem, wytrząsając z włosów okruszki lodu i zaściełające ziemię igliwie. Lekko zmarszczyła brwi, kiedy przy próbie przeczesania kosmyków palcami, natrafiła na stawiające opór kołtuny. To chyba nie świadczyło dobrze – w końcu miałaby problem, gdyby chciała się uczesać – ale po chwili zastanowienia doszła do wniosku, że to, jak wyglądała, wcale nie jest ważne. Bardziej przejmowała się tym, że czarna suknia, którą miała na sobie, w znaczącym stopniu ograniczała ruchy, utrudniając swobodne poruszanie. Kiedy do tego wszystkie przy próbie wydostania się w podziemnej komory, materiał zahaczył o jakąś bliżej nieokreśloną przeszkodę, przez co niemalże runęła w dół, Elena szarpnęła się niecierpliwie, zdecydowanym ruchem odrywając długi pas. Z powątpiewaniem spojrzała na poszarpaną spódnicę i swoje odsłonięte, nagie nogi, po czym z niedowierzaniem potrząsnęła głową. Hm, teraz na pewno miała biegać szybciej i bardziej bezszelestnie.
Nawet się nie skrzywiła, kiedy stanęła na miękkim, białym śniegu. Chociaż nie miała butów, chłód podłoża w najmniejszym stopniu nie dawał się dziewczynie we znaki, równie obojętny, co i panujący na zewnątrz mróz. W ciemnościach otaczający ją krajobraz wydawał się zaskakująco monotonny – czerń, biel i bliźniaczo podobne do siebie drzewa. Nasłuchiwała, gotowa w każdej chwili podążyć w stronę, która okazałaby się najbardziej obiecująca, chociażby zwiastując obecność kogoś, kto mógłby posłużyć jej za ewentualną ofiarę, ale wszystko wskazywało na to, że w okolicy nie było żywej duszy. Nie czuła nawet zwierząt, zupełnie jakby wszystkie leśne żyjątka w popłochu uciekły, żeby znaleźć sobie kryjówkę, kiedy wyczuły, że w pobliżu mogłaby znaleźć się istota taka jak ona.
Bezwiednie zacisnęła przemarznięte dłonie w pięści. Trudno. Pamiętała, że kiedyś – dawno… bardzo dawno… – polowała na zwierzęta, chociaż bardzo tego nie lubiła. Teraz tym bardziej nie musiała ograniczać się do tej krwi, skoro przy odrobinie szczęścia mogła dostać inną, o wiele lepszą. Wystarczyło, żeby trochę się postarała i poszła do miasta, chociaż to mogło być ryzykowne. Wiedziała, że musi być ostrożna, nie tylko dlatego, że pani mogłaby się zdenerwować, gdyby zrobiła coś nie tak. Ważniejszą kwestią pozostawało to, że ktoś jej szukał – czuła to całą sobą, aż nazbyt świadoma tego, że powinna za wszelką cenę tej istoty unikać, bo spotkanie z nią skończyłoby się co najmniej źle. On jest niebezpieczny, tłukło się Elenie w głowie. Zwłaszcza kiedy się zdenerwuje… A na pewno tak będzie, jeśli zobaczy cię w takim stanie.
Mimowolnie zadrżała, sama niepewna dlaczego. Jakkolwiek by nie było, musiała pozostać niezauważona, przynajmniej do czasu powrotu Isobel. Ona obiecała ją stąd zabrać, z daleka od Miasta Nocy i tego, który próbował ją odnaleźć. Jeśli chciała przeżyć, musiała zrobić wszystko tak, jak powinna, bo w innym wypadku…
Świadomość tego, że jednak nie jest sama, pojawiła się równie nagle, co i związane z nią obawy. Elena zesztywniała, po czym skoncentrowała się jeszcze bardziej, całą sobą chłonąc bodźce, które podsuwały jej wyostrzone zmysły. Instynkt wciąż ją zadziwiał, a ona za wszelką cenę próbowała dostosować się do podszeptów zdrowego rozsądku, tym bardziej, że cichy głosik w głowie od samego początku prowadził ją we właściwy sposób. To dzięki niemu wiedziała, gdzie powinna się schować, kiedy wstać i gdzie iść… A skoro tak, tym razem musiało być podobnie.
Jakkolwiek powinna to rozumieć, wyraźnie czuła, że w okolicy znajdowały się dwie osoby. Co więcej, chyba je znała, a przynajmniej taka myśl przyszła jej do głowy, jednak nie poświęciła tej świadomości szczególnie dużo uwagi. Jakie to właściwie miało znaczenie? Mogła albo uciekać, albo sprawdzić czy była zagrożona, choć to drugie wydało jej się dość mało prawdopodobne. To wciąż nie był ten, którego powinna unikać, więc nie miała powodów, żeby się obawiać. Wręcz przeciwnie – czuła, że może swobodnie zbliżyć się do intruzów, nie tyle zamierzając się któremukolwiek z nich ujawnić, co dla pewności sprawdzić, czego mogliby oczekiwać. Była ciekawa, tym bardziej, że nadal dręczyła ją nieprzenikniona, królująca dookoła cisza.
Och, to doskonały pomysł, Eleno.
Cichy szept wypełnił umysł dziewczyny nagle, znajomy i w równym stopniu przyjemny, co i przyprawiający dziewczynę o dreszcze. Dobrze wiedziała, kto do niej przemawia, tym bardziej, że podświadomie wyczekiwała powrotu tej osoby, w mniej lub bardziej naiwny sposób uznając ją za symbol bezpieczeństwa.
– Pani… – powiedziała cicho, po czym nerwowo rozejrzała się dookoła, bezskutecznie próbując wypatrzeć Isobel.
Nie obawiaj się, moja droga, powiedziała kojącym tonem Isobel, kiedy raz odzywając się bezpośrednio w głowie dziewczyny. Idź sprawdzić to, co tak bardzo cię interesuje… Tylko ostrożnie, zastrzegła nieznoszącym sprzeciwu tonem. Pozostań w ukryciu tak długo, aż pozwolę ci się ujawnić, dodała, a Elena wyprostowała się niczym struna, co najmniej zaskoczona.
– Mam się ujawnić? – powtórzyła, kolejny raz przemawiając w pustkę. Jej głos był równie spokojny i obojętny, co podczas ostatniej rozmowy z królową. – Kto to jest?
Kiedy nadejdzie odpowiedni moment, powtórzyła z naciskiem Isobel. To ktoś, kto nie ma znaczenia… Ani dla ciebie, ani dla mnie. Ale ta osoby bardzo mnie zawiodły, a ja nigdy tego nie wybaczam, dodała, raptownie poważniejąc. Rozumiesz mnie, Eleno?
Tym razem energicznie pokiwała głową.
Wrogowie królowej…, uświadomiła sobie i z jakiegoś powodu myśl o tym napełniła ją niepokojem. Chciała coś z tym zrobić i to tak szybko, jak tylko miało być to możliwe.
Tak, dziecko… Moi i twoi. Kiedy rozkażę, zabijesz ich dla mnie, zapowiedziała, ale tym razem jej słowa nie zrobiły na Elenie żadnego wrażenia. Och, tak, śmierć… Znała ją. Była jej częścią. Pokaż mi, że słusznie postąpiłam, pozwalając ci stanąć u swojego boku.
Elena nie odpowiedziała, nie widząc potrzeby, dla którego miałaby to zrobić. W zamian bez chwili wahania skierowała się ku miejscu, gdzie wyczuwała intruzów, starając się poruszać szybko i tak cicho, jak tylko miało być to możliwe. Znów poczuła podekscytowanie, ale tym razem uczucie to nie miało najmniejszego związku z tym, że miała przekonać się, kto znajdował się w lesie.
Królowa nakazała jej zabić.
A skoro tak, zamierzała zrobić wszystko, byleby nie zawieść.

1 komentarz:

  1. Jakby Elena chciała zabić wszystkich wrogów królowej to nie wiem, czy by jej wieczności starczyło :D

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa