30 kwietnia 2014

Sto osiem

Lorena
Uciekaj, przeszło jej przez myśl i to wydało się najsensowniejszym, co mogła zrobić. Lorena bez zastanowienia rzuciła się w stronę drzwi, z trudem utrzymując równowagę na kilkucentymetrowych szpilkach, które zdecydowała się włożyć. Teraz w duchu wyzywała na czym świat stoi, zastanawiając się, co takiego sobie myślała, kiedy zdecydowała się ubrać tę cholerną, śmiercionośną pułapkę.
Ach, no tak – na pewno nie to, że jej „anioł” przeistoczy się w chorego zboczeńca, przed którym będzie musiała uciekać.
Dean warknął i natychmiast rzucił się za nią w pogoń, dodatkowo pobudzony przez to, że zdecydowała zachować się jak potencjalna ofiara albo worek krwi. Niedobrze. To było Miasto Nocy, poza tym dobrze wiedziała, że wampiry mają jeszcze bardziej rozwinięty niż w przypadku hybryd instynkt łowcy. Ucieczka może i wydawała się dobrym pomysłem, ale jednocześnie niepotrzebnie Deana prowokowała, czyniąc go zdolnym do wszystkiego. Tego akurat była absolutnie pewna, podświadomie czując, że właśnie znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie. Wampir dosłownie tym emitował – gniewem, pragnieniem i żądzą krwi, która nagle stała się dla niego czymś, co powinno zostać zaspokojone w pierwszym miejscu – dokładnie tak samo, jak wcześniej tym jasnym światłem, kiedy to jeszcze był zdolny do wzbudzania zaufania i owinięcie sobie każdego wokół palca.
Teraz zrzucił maskę, a wszystko to, co upodabniało go do człowieka, bezpowrotnie zniknęło, gdy wampirza cząstka przejęła nad nim kontrolę. Fakt, że w istocie najwyraźniej był wstrętnym dupkiem, który nie miał co zrobić ze swoim kutasem, też mógł mieć z tym jakiś związek.
Wpadła do przedpokoju, poślizgnęła się na dywanie i machając gwałtownie rekami, żeby utrzymać równowagę, spróbowała dostać się do drzwi. Zły pomysł, jak się okazało, bo Dean pojawił się znikąd tuż przed nią, skutecznie odcinając jej drogę. Krzyknęła i spróbowała go kopnąć, co przypłaciła falą bólu, która rozeszła się echem po całym jej ciele, kiedy z impetem uderzyła w jego marmurowe, twarde ciało. Przynajmniej udało jej się go zaskoczyć, bo cofnął się o krok, dając jej tym samym szansę na to, żeby odbiła w przeciwnym kierunku, tym razem kierując się w stronę schodów.
To chyba właśnie ten błąd popełniają te wszystkie idiotki, które później znajduje się martwe w kałuży krwi, pomyślała w oszołomieniu, w pośpiechu zrzucając buty, bo w wyniku uderzenia złamała sobie obcas. Oczywiście w moim przypadku przelana krew byłaby marnotrawstwem. Mam szczęście, czyż nie?
Nie wiedziała skąd ten sarkastyczny nastrój, ale nie dbała o to, dochodząc do wniosku, że w tym momencie ma ważniejsze problemy, zwłaszcza, że Dean na pewno nie zamierzał przez resztę dnia tkwić w miejscu, gapiąc się na nią bezmyślnie. Nie obejrzała się za siebie, żeby przekonać się, czy jest tuż za nią, bo to wydawało się oczywiste. Teraz najważniejsze było, żeby dostać się na górę, a potem znaleźć najbliższe okno, którym teoretycznie mogła wydostać się na zewnątrz. Bez trudu miała zeskoczyć z tych kilku metrów, nie robiąc sobie przy tym krzywdy i mogąc od razu rzucić się do ucieczki, co w lesie pewnie miało być o tyle prościej, że miała więcej możliwości tego, żeby spróbować się ukryć. Równie dobrze mogła spróbować go zaskoczyć i pójść w drugim kierunku – na dach – ale niezależnie od możliwości, którą ostatecznie zamierzała wybrać, musiała zacząć od okna, najlepiej tego w sypialni, skoro zwykle go nie zamykała. Jeśli by jej nie pozwolił, zawsze mogła wybić szybę albo…
Lodowate palce zacisnęły się wokół jej kostki, kiedy była w połowie schodów. Wydała z siebie krótki okrzyk, będący mieszanką strachu i zaskoczenia, po czym jak długa wylądowała na stopniach, boleśnie obijając kolana i obcierając dłonie. Poczuła silne szarpnięcie i praktycznie stoczyła się na dół, kiedy Dean pociągnął ją w obie strony. Przypadkiem albo specjalnie, ale ostatecznie oboje wylądowali u stóp schodów, Lorena całkiem oszołomiona i obolała. Coraz bardziej spanikowana, momentalnie spróbowała zerwać się na równe nogi, ale pokonały ją zawroty głowy oraz Dean, który w ułamku sekundy wylądował na niej.
Jego oczy zalśniły w nieprzyjemny sposób. Powstrzymała instynktownie pragnienie, żeby splunąć mu w twarz, ale bynajmniej nie dlatego, że wtedy jedynie pogorszyłaby sytuację. Problem leżał w tym, że po prostu nie zdążyła, bo właśnie wtedy lodowate dłonie wampira zacisnęły się na jej ramionach, szarpnięciem podnosząc do pionu. Zaczęła się wyrywać, wykorzystując wszystkie siły i szarpiąc się tak, jakby była opętana, ale nawet jej nieprzeciętna siła była niczym w porównaniu z energią, którą dysponowały wampiry. Dean unieruchomił ją bez większego trudu, obejmując niczym kochanek, chociaż tym brakło mu delikatności, żeby można było go określić takim mianem. Trzymał ją mocno, dosłownie miażdżąc kości, a przynajmniej takie miała wrażenie, zwłaszcza kiedy jego ramiona owinęły się wokół jej klatki piersiowej, uniemożliwiając oddychanie.
Szarpnęła się jeszcze bardziej rozpaczliwie i nawet udało jej się wyzwolić rękę. Zamachnęła się i spróbowała trafić pięścią w jego twarz, ale jedynie westchnął i bez trudu unieruchomił jej zwiniętą dłoń. Zanim się obejrzała, szybkim ruchem skrzyżował jej obie ręce na piersi, po czym okręcił nią tak, że znalazł się za jej plecami, usta trzymając niebezpiecznie blisko jej szyi. Zesztywniała, czując chłodny oddech na karku oraz muśnięcie pary lodowatych ust. Gdyby chciał, mógłby ją pocałować, ale nic nie wskazywało na to, żeby zamierzał to zrobić.
– Mówiłem ci kiedyś, że uwielbiam naprawdę waleczne kobiety? – usłyszała jego cichy, wręcz hipnotyzujący głos. Znała ten ton, chociaż rzadko miała okazję go słyszeć; to był głos polującego łowcy, a ona nie miewała w zwyczaju bywać ofiarą. – Tak przy okazji, wspominałem ci już, że za życia byłem dalekim kuzynem królowej Brytanii? To jakbyś miała wątpliwości co do tego, czy jestem dla ciebie dość dobry.
– No tak, to sporo wyjaśnia – wydyszała, zanim zdążyła ugryźć się w język. – Najwyraźniej nawet w rodzinie królewskiej może dojść do jakiegoś skrzywienia.
Warknął i wiedziała już, że właśnie przesadziła. Serce waliło jej jak oszalałe, przez co krew w jej żyłach płynęła jeszcze szybciej, a to w jej obecnym położeniu mogło być zgubne. Co ciekawe, wcale nie czuła strachu – a przynajmniej już nie tak intensywnie – co mogło mieć związek z obecnością adrenaliny. Czuła się pobudzona, zdeterminowana i gotowa do walki, nawet jeśli jej ciało wydawało się wiedzieć, że nie ma żadnych szans.
Gdzieś w pamięci zamajaczyło jej wspomnienie Angela, zakazane jak wszystkie inne. Nie pamiętała już nawet, kiedy to było, ale chyba krótko po tym, jak udało im się uciec z Volterry. Perspektywa ciągłej ucieczki sprawiała, że oboje czuli ciążącą nad nimi presję oraz poczucie zagrożenia, wynikające z tego, że w każdej chwili mogli znaleźć się w niebezpieczeństwie, gdyby któremuś z ludzi Aro udało się ich odnaleźć. Zwłaszcza Angel poważnie podchodził do sytuacji, skoncentrowany na próbach chronienia jej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Nie zawsze mogę być na tyle blisko, żeby ci pomóc, przypomniała sobie jego słowa, tak wyraźne, jakby stał tuż obok i szeptał jej do ucha. Musisz umieć się bronić, Lo. Nie walczyć, ale przynajmniej bronić… Tak, teraz właśnie to musiała zrobić. Słuchanie tych słów – wspomnienie jego głosu, jakże niedoskonałe, jakże bolesne – wyzwoliło kolejne wspomnienia, tym razem takie na których w pełni zamierzała się skupić. Pośpiesznie cofnęła lewą nogę do tyłu, prostując ją i ustawiając tak, żeby znalazła się za stopą Deana. Lekko ugięła prawą, przenosząc na nią cały ciężar ciała i rozpaczliwie próbując sobie przypomnieć, co takiego mówił jej Angel. Oczywiście zawsze powtarzał, żeby w żadnym przypadku nie pozwoliła wampirowi otoczyć się ramionami, bo to zwykle wiązało się ze śmiercią albo przynajmniej pogruchotanymi kościami, ale jeśli już znalazłaby się w podobnej sytuacji i miała na tyle dużo szczęścia, by przeciwnik nie chciał jej skrzywdzić…
Szarpnęła z całej siły, wbijając Deanowi łokieć w brzuch i próbując jakoś wytrącić go z równowagi, zahaczając stopą o jego nogę i starając się zwalić go z nóg. Nawet jeśli dał się zaskoczyć i w pierwszym odruchu się zachwiał, tym razem nie był na tyle rozproszony, że jej manewr się udał. Poczuła co prawda, że jego uścisk nieznacznie zelżał i spróbowała to wykorzystać, ale skończyło się na tym, że jednym szybkim ruchem znów ją unieruchomił, wykręcając jej ręce do tyłu tak mocno, że przez ułamek sekundy była przekonana, że właśnie wyrwał jej je ze stawów.
Krzyknęła krótko, nie chcąc dawać mu satysfakcji z tego, że był w stanie sprawić jej ból. Nie miała co prawa pewności, czy jest również sadystą, ale lepiej było tego nie sprawdzać, nawet jeśli i tak była z góry skazana na śmierć. Nie miała pojęcia, czego chciał i aż korciło ją, żeby spróbować go o to zapytać, ale ostatecznie się na to nie zdecydowała. Cholera, nie ma mowy, by prowadziła z nim jakąkolwiek dyskusję! Jeśli już musiał, chciała żeby skrzywdził ją tak szybko, jak tylko było to możliwe, nawet jeśli na samą myśl o bólu i śmierci robiło jej się słabo.
Jej dar… Gdzie, do diabła, był jej dar, kiedy go potrzebowała!?
Ale kolejne sekundy mijały i nie wydarzyło się nic, co mogłaby wykorzystać, żeby przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Żadnych niezwykłych umiejętności, nawet odrobiny więcej siły albo jakiejś inne fantastycznej mocy, która mogłaby jej pomóc. Isabeau kilka razy w żartach nazwała ją „Rosyjską Ruletką”, bo nigdy nie było wiadomo, czego można się było po Lorenie spodziewać. Bacząc na to, że w każdej chwili mogła umrzeć, chyba faktycznie coś w tym było – i tym razem to ona trafiła na komorę z nabojem, a broń była wycelowana prosto w jej głowę. Niedobrze.
W takim razie, zacznij krzyczeć, pomyślała i to wydawało się najrozsądniejszym, co mogła w tym momencie zrobić. Angel zawsze powtarzał, że jeśli przeciwnik naprawdę okaże się nie do pokonania, zawsze istnieje jeden niezawodny sposób.
Paniczna ucieczka z wrzaskiem.
Albo – jak w jej przypadku – po prostu wrzask.
Nabrała powietrza do płuc i wrzasnęła tak głośno, jak tylko była w stanie. Jej krzyk odbił się echem od ścian korytarza, zwielokrotniony i tak paniczny, że włoski na ramionach i karku stanęły jej dęba. Przynajmniej to na moment wytrąciło Deana z równowagi, bo zamarł w bezruchu, nie ruszając się aż do chwili, kiedy zabrakło jej tchu i urwała, próbując złapać oddech.
Chciała krzyknąć raz jeszcze, ale jej nie pozwolił. Zimna dłoń zasłoniła jej usta i częściowo nos, przez co nawet oddychanie okazało się problematyczne. W jednej chwili straciła zimną krew i znów zaczęła rzucać się na wszystkie strony, kręcąc głową i próbując jakoś się oswobodzić. Dean zaklął pod nosem i pochwycił ją bardziej stanowczo, nie starając siląc się na delikatność. Znów jęknęła, przekonana, że już teraz dorobiła się mnóstwa siniaków i że zaraz dojdą do tego złamania, co bynajmniej nie było najlepszą perspektywą.
– Przestań! – warknął jej do ucha, wyraźnie rozdrażniony. – Przestań w tej chwili, bo…
Raptownie urwał i to nie tylko dlatego, że w przypływie desperacji spróbowała go ugryźć. Wątpiła, żeby jej starania w ogóle zrobiły na nim jakiekolwiek wrażenie – co najwyżej go zirytowały – bowiem w tej samej chwili wydarzyło się coś, czego zdecydowanie żadne z nich nie przewidziało.
Najpierw rozległ się huk, a potem drzwi wejściowe zagrzechotały i dosłownie wyleciały z zawiasów. Dłonie Deana na moment zniknęły i wylądowały na jej ramionach, kiedy odciągnął ją do tyłu, żeby zejść z drogi kawałkowi drewna, który niespodziewanie zamienił się w niebezpieczny pocisk. Drzwi przeleciały całą długość przedpokoju, po czym z trzaskiem rąbnęły w schody, zamieniając się w kupkę połamanych desek.
Marco Licavoli stanął w progu, wyprostowany i śmiertelnie niebezpieczny. Lorena wytrzeszczyła oczy na jego widok, bo ojciec Layli, Gabriela i Isabeau był ostatnią osobą, której by się spodziewała. Jego oczy błyszczały czerwienią, ciemne włosy zaś były wzburzone za sprawą mocy, którą wciąż wydawał się emitować. Powietrze wypełniło się świeżością i zapachem ozonu, podobnym do tym, który czasami czuło się po gwałtowniej burzy. Cóż, bacząc na wyraz twarzy i drapieżny uśmiech, prawdziwego chaosu można było dopiero się spodziewać.
– Puść ją. – Ton Marco był chłodny i szorstki. Chociaż jego gniew nie był wymierzony w nią, Lorena aż wzdrygnęła się, nagle pragnąć zejść mu z oczu. – Wiesz, jakoś nigdy za tobą nie przepadałem. Miło wiedzieć, że najwyraźniej miałem rację.
Dean jedynie warknął w odpowiedzi, w żaden sposób nie poruszony. Jego palce mocniej zacisnęły się na ramionach Loreny, w nieprzyjemny sposób wżynając się w skórę. Skrzywiła się, ale nie poruszyła nawet o krok, zbyt oszołomiona tym, co właśnie się działo.
W następnej sekundzie świat gwałtownie przyśpieszył i ledwo była w stanie nadążyć za tym, co widziała. Dean musiał coś powiedzieć albo w jakiś inny sposób dać Marco do zrozumienia, że jego przybycie jest mu obojętne, bo Licavoli nagle wystrzelił do przodu, gotowy do ataku. Lorena zachwiała się, kiedy Dean odepchnął ją do siebie, żeby oswobodzić ręce i zwiększyć swoje szanse na to, żeby się bronić. Dwa wampiry zwarły się ze sobą, a ciszę wypełnił nieprzyjemny trzask, przypominający zderzenie dwóch skał. Walczący zamienili się w dwie różnokolorowe smugi, pośpiesznie od siebie odskakując i ponawiając atak. Poruszali się w zawrotnym tempie i chociaż nadludzki wzrok Loreny był w stanie zarejestrować sporo, Dean i Marco wydawali się przechodzić samych siebie, osiągając prędkość o której ona mogła tylko pomarzyć.
Marco zaatakował ponownie, próbując dostać się do szyi przeciwnika. Blondyn warknął gniewnie i uskoczyć, bez trudu lądując w bezpiecznej odległości od rozszalałego wampira. Lorena wiedziała, że Licavoli byli świetni w walce wręcz, ale najwyraźniej to samo dotyczyło się Deana. Nie miała pewności, jak bardzo był stary, ale najwyraźniej chodziło po ziemi na tyle długo, żeby nauczyć się walczyć i to całkiem dobrze. To, że za maską anielskiego faceta może kryć się morderca, było teoretycznie do przewidzenia, ale sama nigdy nie wpadłaby na to, żeby podejrzewać go o aż tak wyszukane umiejętności.
Wszystko na ułamek sekundy znów przyśpieszyło, przybierając kierunek, który wcale jej się nie spodobał. Uciekaj, podpowiedziało jej coś i bardzo chciała się do tego dostosować, ale nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Słyszała warknięcia, jakieś trzaski i przekleństwa, ale za żadne skarby nie była w stanie określić, kto wygrywa albo przynajmniej ma większe szanse – aż do momentu, w którym Marco wylądował na przeciwległej ścianie, zaskoczony błyskawicznym i precyzyjnym atakiem Deana. Brunet zachwiał się i uderzył w stojąca niedaleko schodów komodę, roztrzaskując ją na kawałki. Na ziemię natychmiast posypały się kawałki drewna, a chwilę później rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, kiedy Marco strącił ramkę ze zdjęciem – jedynym Angela, które Lorena posiadała i gdzie obejmowali się razem, roześmiani i uchwyceni w jakimś przyjemnym momencie.
Lorena jęknęła cicho, przyłapując się na tym, że instynktownie zrobiła krok do przodu, posłuszna idiotycznemu pragnieniu, żeby rzucić się po fotografię, zanim spotka ją coś naprawdę złego. Poczuła ukłucie bólu, kiedy bosą stopą nastąpiła na jeden z ostrych odłamków, po czym machinalnie cofnęła się o krok. Marco klął na czym świat stoi, próbując jakoś doprowadzić się do porządku. Śpieszył się, nie chcąc pozostawać bezbronnym wobec Deana, ale blondyn najwyraźniej stracił nim zainteresowanie, dla odmiany koncentrując się na kimś innym.
Krwiste tęczówki zalśniły, a potem Dean ruszył prosto w jej stronę, ściągnięty jej jękiem. Zastygła w bezruchu, tępo obserwując jak się zbliżał i nie będąc zdolną do żaden reakcji, nawet jeśli to wydawało się sensowne.
– Głupia, wiej! – warknął na nią Marco, wyraźnie poirytowany. – Lorena, do cholery…
Cofnęła się o krok, ale nogi miała jak z waty i ledwo była w stanie utrzymać się w pionie. Marco zaklął ponownie i szybko rzucił się w kierunku Deana, skutecznie go rozpraszając. Celował w bok wampira, ale nie trafił i przebiegł dobrych kilka metrów, zanim udało mu się wyhamować. Dean zmarszczył brwi i spiął się, gotowy na kolejny atak, ale jednocześnie wciąż koncentrował się na Lorenie, wyraźnie nie zamierzając tak łatwo z niej zrezygnować.
Coś poruszył się za jej plecami, od strony drzwi. Zamrugała i – chociaż niechętnie – spuściła walczących z oczu, oglądając się za siebie. Jej wzrok natychmiast skoncentrował się na jeszcze jednej postaci, która nerwowo krążyła na zewnątrz, przypominając rozjuszone zwierzę zamknięte w klatce. Rufus rzucił jej krótkie, niespokojne spojrzenie i podszedł bliżej, ale nie przestąpił progu, co zirytowało go jeszcze bardziej.
Kolejny trzask, a później więcej przekleństw, chociaż nie była w stanie rozpoznać do kogo należały. Nie zdążyła sprawdzić co tym razem ucierpiało i który z nieśmiertelnych wygrywał, zresztą błysk czerwieni w zwykle czekoladowych oczach Rufusa był wystarczającą odpowiedzią.
– Lorena, wpuść mnie! – zawołał, coraz bardziej rozjuszony. W końcu się zatrzymał, ale jego mięśnie drżały i widać było, że ledwo może ustać w miejscu. – Musisz mnie zaprosić. Teraz!
– Co…? Och, tak. – Czuła się taka głupia i zażenowana, zwłaszcza, że całkiem zapomniała, że Rufus jest inny normalne wampiry, które znała. – Rufusie, we…
Cios w plecy pozbawił ją tchu i równowagi. Aż zachłysnęła się powietrzem, jednocześnie wyciągając ręce przed siebie, żeby przynajmniej trochę zamortyzować upadek. I tak zabolało, chociaż była zbyt oszołomiona, żeby zwrócić na to uwagę. Usłyszała, że ktoś ostrzegawczym tonem wykrzyczał jej imię i spróbowała się podnieść, ale nie była w stanie. Sfrustrowana, przewróciła się na plecy i krzyknęła, kiedy Dean dosłownie na nią skoczył, celując kolanami w jej klatkę piersiową i próbując przygwoździć ją do podłogi. Jego oczy lśniły, poza tym pokazał zęby i już nie miała wątpliwości co do tego, że zamierza wykorzystać sytuację, żeby rozerwać jej gardło.
Zacisnęła oczy, po prostu godząc się z porażką. Czekała na ból połamanych żeber oraz zęby przebijające skórę, więc kiedy żadne z nich nie nastąpiło, poczuła się jeszcze bardziej oszołomiona.
– Co do…? – usłyszała zszokowany głos Deana i to całkiem wytrąciło ją z równowagi. – Niemożliwe! Nie…
Otworzyła oczy i krótko krzyknęła, bo nie spodziewała się zobaczyć jego twarzy tak blisko jej własnej. Krwiste tęczówki wpatrzone były w nią, ale Dean wcale nie koncentrował się na jej twarzy, ale na czymś zgoła innym. Instynktownie podążyła za jego spojrzeniem, spoglądając w miejsce, gdzie powinny znajdować się jego ręce i kolana, ale chociaż widziała i w jakimś stopniu rozumiała, jednocześnie nie potrafiła pojąć tego, co właśnie się działo.
Bo Dean przez nią przenikał.
O Boże, umarłam…, pomyślała w pierwszym odruchu, ale to nie było to, chociaż nie miała pewności skąd brała się ta pewność. Tylko co innego mogła pomyśleć w przypadku, kiedy połowa ciała Deana ginęła w jej własnym, nie będąc w stanie znaleźć żadnego materialnego oparcia? Właściwie nie czuła niczego, chociaż powinna, skoro ciało wampira praktycznie zatopiło się w jej klatce piersiowej i brzuchu, przenikając przez nie jak przez mgłę albo… albo…
Ducha.
Była prawie jak duch, chociaż wcale nie czuła się martwa. Wcale nie czuła się…
Zerwała się na równe nogi, przenikając przed Deana i natychmiast materializując się w bezpiecznej odległości od wciąż zszokowanego blondyna. Instynktownie raz jeszcze spojrzała na siebie, ale wyglądała normalnie, może odrobinę bledsza niż zwykle, ale nie przeźroczysta. A jednak jakimś cudem była w stanie przenikać przez przedmioty, jakby jej ciało nagle zapomniało do czego służy fizyka i że powinno być jej posłusznie.
Cholera, o tym marzyłam. Pytanie tylko, jak, do diabła, mam teraz to odwrócić?!
Cóż, jeśli to był dar, mogła zacząć się martwić później.
– Lorena! – usłyszała naglący głos Rufusa i uprzytomniła sobie, że naukowiec wciąż krąży na zewnątrz, coraz bardziej zniecierpliwiony.
– Wejdź.
Nie musiała mu dwa razy powtarzać. Skoczył do przodu, tym razem bez trudu przestępując próg i już na dobry początek zamieniając się w żywiołowe tornado, gotowe zniszczyć wszystko na swojej drodze. Dean natychmiast się otrząsnął i przybrał pozycję do ataku, gotowy się bronić. Wpatrywał się w Rufusa, a w jego oczach Lorena wyraźnie dostrzegła czujność, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego, czego może się po wampirze spodziewać.
Kiedy Dean zaatakował i zaczęli walczyć, rozpętało się piekło.

2 komentarze:

  1. Tyle akcji *-* ech, Dean to dupek i tyle x3 liczę, że Marco i Rufus szybko sobie z nim poradzą, ale... ale co to do cholery bylou z tym wnikaniem w Lorenę?! Gość się może zmieniać w ducha czy go? XD nawet jeśli to fajny dar^^ taki inny od wszystkich xd no, ale zawsze moglam coś źle zrozumieć.
    Wejście Marco było wielkie xp wkroczył do akcji jak bohater :D
    dobra - robi za bohatera xD
    wybacz, że komentarz taki nijaki, ale mam gorączkę i jadę do szkoły ;-;
    pozdrawiam :*
    Gabrysia ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow!
    Nieźle się porobiło, nawet nie pomyślałam żeby Dean chciał zaatakować Lorenę.

    Tekst Lo mnie powalił: "Najwyraźniej nawet w rodzinie królewskiej może dojść do jakiegoś skrzywienia."
    Mistrzowskie!

    Dobrze że Marco i Rufus się pojawili inaczej mogłoby się skończyć bardzo źle... No ale jeszcze wszystko może się zdarzyć, nie?

    Rozdział cudny! Tyle akcji... Po prostu miodzio!
    Z zniecierpliwieniem czekam na następny :)
    Pozdrawiam

    Lila

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa