1 maja 2014

Sto dziewięć

Lorena
Kiedy śmiertelny taniec rozpoczął się na nowo, Lorena nie była w stanie do niczego innego, poza staniem i bezmyślnym gapieniem się na walczących. Dean otrząsnął się z szoku zdecydowanie zbyt szybko, momentalnie angażując się w walkę z Rufusem i wydając się robić wszystko, byleby być w stanie jakkolwiek wampira skrzywdzić. Obaj byli szybcy, zdeterminowani i niebezpieczni, a w sposobnie i precyzji kojonych ruchów, można było doszukać się swego rodzaju synchronizacji, jakby właśnie odgrywali coś, co wcześniej ćwiczyli przez bardzo długi czas.
Dean warknął i zaatakował po raz kolejny, ale w porównaniu z Rufusem wydawał się wolny i niedoskonały. Naukowiec uskoczył z lekkością, wyglądając jakby unosił się w powietrzu, chociaż to było jedynie wrażenie. Odskoczył do tyłu, wpadając na schody i zatrzymując się w połowie drogi na piętro. W sposobnie w jaki napinał mięśnie i tym, jak przykucnął, rzucając gniewne spojrzenia w stronę Deana, było coś przyprawiającego o dreszcze. Rufus przypominał niebezpiecznego pająka albo polującego drapieżcę, zwłaszcza kiedy nagle wyskoczył w górę, materializując się tuż za plecami niczego niespodziewającego się wampira. Blondyn natychmiast uskoczył, nie pozwalając się nawet tknąć, chociaż raczej mało prawdopodobnym wydawało się, żeby Rufus tak po prostu był w stanie go skrzywdzić.
Lorena oddychała spazmatycznie, coraz bardziej oszołomiona tym, co działo się na jej oczach. Ledwo nadążała za Rufusem i Deanem, którzy walczyli z taką pasją, jakby od tego zależało ich życie. W zasadzie coś w tym było, jeśli oczywiście w przypadku wampirów można było w ogóle mówić o „życiu”, ale niezależnie od wszystkiego, obaj wyglądali na chętnych do tego, żeby pozabijać się nawzajem, jeśli tylko dać by im po temu okazję. Dean dosłownie miotał się na wszystkie strony, rozjuszony jeszcze bardziej niż wtedy, gdy zaatakował go Marco. Oczy Rufusa zamieniły się w dwa, jarzące się krwistą czerwienią punkty, sam wampir zaś wyglądał tak, jakby w jednej chwili wszystko to, co upodobniało go do człowieka zniknęło – jakby wręcz wyłączył człowieczeństwo, chociaż taka perspektywa wydawała się przerażająca.
Objęła się ramionami, pocierając je energicznie i próbując ocenić, co takiego powinna zrobić. Jakaś część niej zdawała sobie sprawę z tego, że powinna uciekać i to tak szybko, jak tylko było to możliwe, ale to rozwiązanie nie wchodziło w grę. Kuliła się blisko ściany, uwięziona w kącie, tuż obok zniszczonej komody. Odłamki drewna, szkła i metalowych części leżały porzucone u jej bosych stóp, ale nawet gdyby w któryś wdepnęła, nie byłby w stanie jej skaleczyć. Na swój sposób czuła, że wciąż jest czymś mniej niż materialne ciało, chociaż jednocześnie wciąż była zbyt prawdziwa, żeby móc nazwać ją duchem… A przynajmniej miała nadzieję, że tak jest, bo wcale nie miała ochotę na to, żeby nagle dowiedzieć się, że umarła. Cholera, była w połowie wampirem. Perspektywa bycia jeszcze bardziej martwą wcale nie napawała jej entuzjazmem.
Usłyszała nieprzyjemny, przypominający darcie blachy dźwięk, który miał w sobie coś, co wręcz przyprawiało o szaleństwo. Powstrzymała instynktowne pragnienie tego, żeby zasłonić uszy dłońmi, poniekąd dlatego, że ciało miała zbyt odrętwiałe, żeby próbować zmusić je do współpracy. Pragnęła rzucić się w stronę drzwi, ale to wymagało przemknięcia obok walczących, a wcale nie czuła się gotowa na to, żeby aż tak ryzykować. Nie miała pewności, czy Dean albo Rufus są w tym momencie zdolni do tego, żeby odróżniać przyjaciół od wrogów. Na pewno byli zbyt pobudzeni i zaślepieni walką, żeby tak po prostu przestać, więc lepiej było nie ryzykować nagłego stanięcia któremukolwiek z nich na drodze.
Rozległ się kolejny metaliczny odgłos, a chwilę później Dean zawył w tak rozpaczliwy sposób, że dźwięk ten dosłownie ścinał krew w żyłach. Dźwięk darcia metalu miał w sobie coś nieprzyjemnie znajomego, co uparcie próbowała od siebie odsunąć, nie chcąc zrozumieć; nie chcąc pojąć, co takiego musiało to oznaczać. Ale wiedziała. Aż nazbyt dobrze rozumiała, dokładnie pamiętając ten przenikliwy odgłos – ten sam, który niegdyś sprawił, że jej szczęście się rozpadło. W jednej chwili poczuła się tak, jakby znów znalazła się w centrum miasta na placu, obserwując jak Aqua i Angel walczą, jak ona go chwyta, a później…
Później…
Jakiś biały, dość duży pocisk, przeciął powietrze, przelatując jej przez brzuch. Zachłystnęła się powietrzem, wciąż czując się dziwnie z tym, że rzeczy tak po prostu przez nią przenikały, zupełnie jakby była powietrzem – niematerialna i niezdolna do zatrzymania materialnych przedmiotów. Wciąż roztrzęsiona, z myślami częściowo skoncentrowanymi na przeszłości, powoli odwróciła się, machinalnie chcieć sprawdzić, co takiego z nieprzyjemnym pacnięciem uderzyło w ścianę za jej plecami, a później wylądowało na ziemi, tuż pomiędzy rozrzuconymi odłamkami. W pierwszym odruchu po prostu patrzyła tępo, widząc, ale nie będąc w stanie zinterpretować tego, co podsuwały jej zmysły. Zwykły obraz, pozornie sensowny, ale jednocześnie nie mający racji bytu, bo coś takiego powinno nie mieć miejsca w jej względnie uporządkowanym życiu, na dodatek w tym domu, który mimo wszystko kojarzyła wyłącznie dobrze.
Ale to tam było, a jakiekolwiek zaprzeczanie bądź wątpliwości nie miały racji bytu. Na podłodze wyraźnie widziała odcinający się swą niezwykłą bladością, nieregularny kształt, który mógł być tylko jednym.
Kawałek wampirzego ciała. Trudny do zidentyfikowania, być może fragment ramienia albo boku, albo…
I przeleciał przez nią. Niewiele brakowało, żeby to coś ją dotknęło.
Albo nawet więcej: to coś przez ułamek sekundy naprawdę w niej było! I, cholera, chyba jednak to rozpoznawała, chociaż wolałaby pozostać w błogiej nieświadomości – zwłaszcza, że spokojnie obeszłaby się bez widoku oderwanego fragmentu ucha.
Lorena wrzasnęła, nagle tracąc całą zimna krew i zdrowy rozsądek. Wszystko sprowadzało się do krótkiego, urywanego okrzyku, który ostatecznie przeistoczył się w szloch, chociaż tak bardzo starała się jakoś nad sobą zapamiętać. Ręce jej drżały, kiedy uniosła je do ust, przygryzając kłykcie prawie do krwi, żeby powstrzymać kolejny okrzyk. Drżała, spazmatycznie chwytając powietrze i zastanawiając się, w którym momencie jej ciało dojdzie do wniosku, że to dla niej zbyt wiele i jednak straci przytomność. Niestety, wszystko wydawało się być przeciwko niej, nieznośnie wyraźne, jakby wszystkie jej zmysły karmiły się krążącą w jej żyłach adrenaliną, nagle decydując się dać z siebie wszystko. Chyba jestem w szoku, pomyślała, ale nawet tym nie była w stanie jakoś szczególnie się przejąć. Och, a tak poza tym dobrze wiedzieć, że dla siebie samej jestem materialna…
Faktycznie, była, skoro mogła wyczuć własne ciało oraz ból zaciśniętych w pięści dłoni. Najwyraźniej tylko przez ciała innych oraz przedmioty była w stanie przeniknąć. Doświadczenie całkiem ciekawe, ale nie w sytuacji, kiedy dookoła panował chaos, a ona czuła się aż tak bardzo przerażona.
– Ej, Dracula za dolara, zamierzasz jeszcze długo tak z nim tańczyć? – usłyszała rozdrażniony, nieco znudzony głos Marco. Zdążyła o nim zapomnieć i teraz w lekkim oszołomieniu rozejrzała się, żeby odszukać wzrokiem wampira. Stał w progu salonu, nonszalancko opierając się o framugę i obojętnie obserwując walczące wampiry, zupełnie jakby taki widok był dla niego codziennością. – Mówię serio – dodał i jakby na podkreślenie swoich słów zaczął bawić się jakimś małym, podłużnym przedmiotem, który wyjął z kieszeni spodni. Lorena dopiero po chwili rozpoznała, że to zapalniczka.
– Idź do diabła, Licavoli – odparował nieprzyjemnym tonem Rufus. – Mam tutaj jeszcze kilka spraw do załatwienia – dodał i jego oczy po raz kolejny rozjaśnił niepokojący błysk.
Nie brzmiał, jakby to on był ranny i faktycznie nie był, chociaż Lorena wcale nie była pewna, czy czuje się tym uspokojona. Była wręcz skłonna pokusić się o stwierdzenie, że wampir świetnie się bawić, w przeciwieństwie do Deana. Blondyn dyszał ciężko, chociaż powietrze nie było mu potrzebne do normalnego funkcjonowania. Mocno przyciskał dłoń do miejsca z lewej strony głowy, chociaż brak ucha wydawał się go bardziej irytować niż przerażać. Wampiry nie krwawiły (cóż, może takie jak Rufus tak, ale to były wyjątki, których inności wciąż nie do końca byli w stanie tak po prostu zaakceptować), ale odczuwały ból, a tym bardziej gniew – i to chyba o wiele bardziej intensywnie niż ludzie.
Oczy Deana rozszerzyły się nieznacznie, zdradzając przerażenie, a przynajmniej strach. Przez ułamek sekundy Lorenie naprawdę było go żal, zwłaszcza kiedy uprzytomniła sobie, że wampira naprawdę zaszły wątpliwości co do tego, czy byłby w stanie wygrać. Daj spokój, w końcu to palant, upomniała się, ale to nie wystarczyło. Z opóźnieniem uświadomiła sobie, że nie chodzi nawet o to, że Dean mógłby zginąć – w gruncie rzeczy o to nie dbała, zwłaszcza po tym jak ją potraktował – ale o to, że mógł być jedyną osobą, która mogła być w stanie cokolwiek powiedzieć jej na temat przeszłości. Dean ją znał, była tego pewna, i gdyby tylko mogła z nim chwilę porozmawiać…
Wszystko znów nabrało tempa, szybciej niż byłaby w stanie sobie tego życzyć, a tym bardziej spróbować zaprotestować. Kolejny raz została oszołomiona zabójczą precyzją ruchów i emitująca od obu wampirów pewnością siebie oraz wręcz przytłaczającym pragnieniem mordu. W oczach Rufusa dostrzegła coś, co ją zastanowiło, zwłaszcza, że nagle zrozumiała, co takiego niezwykłego widziała w toczącej się na jej oczach walce. Miedzy walczącymi było coś… Historia. Tak, to było to. Zorientowała się, kiedy Rufus rozpoznał Deana i to ze wzajemnością. W tamtym momencie ona przestała się liczyć, bo wampiry skoncentrowały się na czymś innym – na walce, niedokończonych sprawach i tym, że obaj mieli powody do tego, żeby pragnąć śmierci przeciwnika.
A Rufus wygrywał, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Chociaż bardziej kruchy od Deana, miał za sobą cale wieki doświadczenia i w tamtym momencie w pełni to do niej dotarło. To było w jego oczach, języku jego ciała i ruchach. Był stary i niebezpieczny, nauczony jak przetrwać. Wcześniej nie była tego świadoma, chociaż wiedziała, że był genialny. W przypadku nieśmiertelnych określenie wieku było niemożliwe, poza tym w obecności Layli Rufus zawsze wydawał jej się może odrobinę szurnięty i nieprzewidywalny, ale nic ponadto. Pozory, jak się okazało, co mogła zobaczyć teraz, nagle przytłoczona świadomością tego, jak wiele lat miał za sobą – oraz świadomością tego, że prawdopodobniej zabijał nie raz.
Teraz z kolei zamierzał to zrobić po raz kolejny. Dotarło to do niej w niezwykle wyrazisty sposób, niczym oczywisty fakt, który w żadnym wypadku nie powinien być szokujący – niebo było niebieskie, a Rufus w jednej chwili był w stanie przemienić się w bezwzględnego mordercę. Dzień jak co dzień, przynajmniej w Mieście nocy.
Dean również musiał zrobić, zwłaszcza kiedy celnym uderzeniem został powalony na łopatki. Kiedy wylądował na ziemi, Lorena przez ułamek sekundy była w pełni przekonana, że to koniec – za moment Rufus miał do niego dopaść i wszystko zakończyć, jednocześni odbierając jej jedyną nadzieję na to, żeby kiedyś poznać prawdę – ale wola życia najwyraźniej okazała się w przypadku blondyna silniejsza niż duma. Błyskawicznie zerwał się na nogi, uniknął kolejnego ciosu i odpowiedział własnym, zdeterminowany i coraz bardziej zaniepokojony. Udało mu się Rufusa odepchnąć – zaledwie na kilka stóp – ale to wystarczyło, żeby zyskać dość czasu, by rzucić się do ucieczki.
Blondyn wpadł na schody, przeskakując po kilka stopni na raz i w kilka zaledwie sekund docierając na piętro, gdzie ostatecznie zniknął im z oczu, biegnąć w głąb korytarza. Rufus zaklął i ruszył za nim, ale po jego postawie Lorena poznała, że podejrzewał, jaki będzie tego rezultat.
– Okno! – zawołała za nim, właściwie się nad tym nie zastanawiając. – Zamierza uciec ok… – zaczęła, ale w tej samej sekundzie z góry doszedł ich dźwięk tłuczonego szkła i jakiekolwiek dalsze wyjaśnienia wydawały się zbędne.
Cisza, która nagle zapanowała, wydawała się wręcz nienaturalna. Lorena miała wrażenie, że dzwoni jej w uszach i ledwo powstrzymała się przed tym, żeby chwycić się za głowę i zacząć krzyczeć. Chwiała się na nogach, dlatego machinalnie spróbowała cofnąć się do tyłu i przytrzymać ściany, ale jej ciało wciąż nie było materialne i ręka jak gdyby nigdy nic wniknęła w lity kamień. W popłochu odskoczyła, jeszcze bardziej oszołomiona, przejęta niepokojącą myślą o tym, co stałoby się, gdyby wszystko wróciło do normy akurat wtedy, kiedy przez coś by przenikała.
Poczuła na sobie intensywne spojrzenie krwistych tęczówek Marco. Spojrzała na niego tępo, ledwo będąc świadomą tego, że wampir ruszył się z miejsca i bez pośpiechu podszedł bliżej. Jeśli w jego wzroku miała doszukać się czegoś krzepiącego, najwyraźniej marnie szło mu pocieszanie innych, bo nie poczuła się ani trochę lepiej. Musiał to zauważyć, bo nieznacznie wzruszył ramionami i lekko spuścił głowę, koncentrując się na wszechogarniającym bałaganie. Lorena machinalnie podążyła za jego spojrzeniem, zerknęła w dół i szybko przemieściła się tak, żeby zasłonić leżące pośród szklanych odłamów zdjęcie swoje i Angela. Marco mruknął coś pod nosem, ale nie zareagowała; nie była pewna, dlaczego tak zareagowała, ale z jakiegoś powodu wspomnienie wampira wydało jej się czymś nader intymnym, co pragnęła pozostawić wyłącznie dla siebie.
Co to do diabła było?!
– No cóż… – Marco pragnął brzmieć lekko, wręcz beztrosko, co wydawało się być całkowicie pozbawione racji bytu. Cholera, ten jego spokój! – Chyba czeka cię małe sprzątanie.
– Naprawdę sądzi pan, że akurat to mnie najbardziej martwi? – pisnęła. Jej głos był nienaturalnie wysoki, poza tym niewiele brakowało, żeby ostatecznie się załamała. Swoją drogą, dlaczego akurat teraz przejmowała się dobrym wychowaniem, na dodatek wobec Marco Licavoli. – Cholera, to… to… Co właśnie się stało?
– Hm… Chyba uratowa… – zerknął w stronę schodów i skrzywił się – uratowaliśmy ci życie. To tak w razie wątpliwości, jakbyś chciała podziękować.
Zamrugała nieprzytomnie, po czym z niedowierzaniem pokręciła głową. Spróbowała się ruszyć, ale zdołała zrobić zaledwie kilka chwiejnych kroków.
– Ja.. Czy…? Ech, czy ja nadal…
Marco uniósł brwi.
– Czy nadal przenikasz przez wszystko na co wpadniesz, dokładnie jak jakiś pieprzony duch? – podsunął rozbrajającą wręcz uprzejmością. Sztywno skinęła głową. – Tak. Tak mi się wydaje. Wiesz, że stoisz na szkle?
– Cholera, tak. Ale nie czuję bólu.
– W takim razie jak najbardziej nie wróciłaś do siebie – przyznał, ostrożnie dobierając słowa. I tak się skrzywiła. – Cóż, po reakcji zgaduję, że nie robisz tego na co dzień. – Zaplótł obie ręce na piersi, obserwując ją uważnie.
– Nie da się ukryć. – Miała nadzieję, że specjalnie nie widać po niej tego, jak bardzo bliska była tego, by zwymiotować. Swoją drogą, w jej stanie można było wymiotować? – Ja… O Boże. O Boże…
– Taa… Nie przepadam za gościem i to chyba ze wzajemnością – wymamrotał nieco speszony Marco. – Jesteś cała? To znaczy… Wiesz, cała jak na fakt, że przenikasz przez wszystko i wszystkich – dodał i mimo wszystko zabrzmiało to szczerze.
Machinalnie spojrzała na siebie, próbując ocenić, czy jakkolwiek ucierpiała. Mięśnie miała napięte do granic możliwości, więc trudno było jej określić, co tak naprawdę ją bolało, ale podejrzewała, że dorobiła się mnóstwa siniaków i zadrapań. Teoretycznie mogła uznać to jako szkodę, ale nie sądziła, żeby Marco troszczył się o takie drobiazgi.
Westchnęła i wzruszyła ramionami. Nie, była skłonna stwierdzić, że w ostatecznym rozrachunku nic jej nie było.
Marco nagle zesztywniał i spojrzał w stronę schodów. Gdyby tego nie zrobił, prawdopodobnie nie zauważyłaby Rufusa, który z niezwykłą lekkością zszedł z piętra. Poruszał się ludzkim tempem, nie wydając przy tym żadnego dźwięku, co było niemal równie niepokojące, co jej niematerialność.
Rufus był cały, chociaż dostrzegła krew na jego poszarpanym ubraniu. Jasne włosy miał w nieładzie, poza tym wyglądał tak, jakby ktoś właśnie próbował rozerwać go na strzępy, co w gruncie rzeczy nie było tak dalekie od prawy. Tak czy inaczej, nie było z nim źle, a to już bez wątpienia można było uznać za postęp.
– Uciekł? – zapytał Marco, chociaż odpowiedź wydawała się oczywista. Jego mina i gniewne spojrzenie zdradzały wszystko.
– Jak sądzisz? – odparował Rufus, wydymając usta. Jego oczy wróciły już do normalnego koloru i wydawał się nad sobą panować, ale w ruchach i aurze nadal było coś zwierzęcego, co przyprawiało Lorenę o dreszcze. – Pobiegłbym za nim, ale to bez sensu. Widział dość, żeby po dotarciu do miasta ukryć się gdzieś, gdzie nie będę mógł wejść.
Innymi słowy: Dean żył i teraz prawdopodobnie zamierzał zabarykadować się w domu jakiegoś człowieka, gdzie Rufus nie będzie miał dostępu, póki nie otrzyma zaproszenia. Cudownie.
– Znasz go. – Tym razem Marco nie pytał, po prostu stwierdzając fakty. Rufus niecierpliwie machnął ręką, zniecierpliwiony. – Kto to jest? Oczywiście nie pytam o imię i o to, czy jest słodki.
– Nie pamiętam. Zabawne, prawda? Dałbym sobie rękę obciąć, że już go spotkałem i że mam przynajmniej pięć różnych powodów, żeby chcieć rozerwać go na kawałeczki, ale żadnego nie potrafię sobie przypomnieć – przyznał i zaśmiał się w nieco gorzki sposób. Lorena wytrzeszczyła na wampira oczy, ale Marco nie wydawał się zaskoczony. Cóż, to mimo wszystko był Rufus. – Tak czy inaczej, on czegoś chciał od ciebie. Właściwe pytanie brzmi: czego? – powiedział, bez chwili wahania zwracając się do Loreny.
W jednej chwili poczuła się zagniewana, zła i zmęczona. Adrenalina zaczęła już znikać, pozostawiając odrętwienie i senność. Fakt, że Rufus nagle okazał się w obejściu taki szorstki, a chwilę wcześniej widziała go w morderczym szale bynajmniej nie sprawiał, że poczuła się lepiej.
– Skąd mam wiedzieć? – zirytowała się. Podeszła albo raczej podpłynęła bliżej, ignorując wewnętrzny opór, który nakazywał jej się trzymać od Rufusa z daleka. – Wiem jedynie, że facet omal nie zrobił mi czegoś cholerne nieprzyjemnego! Najgorsze, że niewiele brakowało, bym sama mu na to pozwoliła! – wykrzyczała. Już w następnej sekundzie poczuła się okropnie, bo nie chciała się na nich wyładowywać, ale nie dbała o to albo o przeprosiny. – No i… On chyba mnie znał. Prawdziwą mnie – dodała, zanim zdążyła ugryźć się w język.
– Och, w to nie wątpię – zgodził się Rufus. Lekko przekrzywił głowę, zamyślony. Lorena nie miała pewności, co takiego miał w tym momencie na myśli, ale po raz kolejny patrzył na nią jakoś dziwnie, tak bardzo… intensywnie. Może to było spowodowane słowami i atakiem Deana, ale nagle wydało jej się, że Rufus również wie o niej coś, czego nie chce wyznać. Albo raczej patrząc na nią próbował poskładać w całość coś, co tylko jemu wydawało się sensowne. To było… niepokojące. – Ma w sobie coś, co pozwala mu owijać sobie innych wokół palca. Rodzaj specyficznego uroku… Rzadkie, ale niezwykle praktyczne.
– Po warunkiem, że nie jest wykorzystywane przeciwko tobie – wymamrotała, oszołomiona. Sama nie była pewna czy bardziej się bała, czy może odczuwała ulgę, w końcu pojmując swoje zaślepienie. – Zahipnotyzował mnie.
– I tak, i nie – zaoponował naukowiec. – To trochę jak Heidi Volturi, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie zrobi tego ponownie, skoro już wiesz z czym masz do czynienia.
Powstrzymała się od parsknięcia pozbawionym wesołości śmiechem i to nie tylko dlatego, że po raz kolejny zmuszona była do wspomnienia swojego dawnego życia w Volterze. Dean jasno dał jej do zrozumienia, że dalsza gra nie jest mu na rękę. Ujawnił się i to nie po to, żeby później znowu zacząć ją mamić. Jeśli już, po wszystkim mógł co najwyżej dążyć do tego, żeby ją zabić – jeśli nie gorzej.
Oczywiście pod warunkiem, że wcześniej wróci do siebie.
– Dzięki – powiedziała, zmieniając temat. Mimo wszystko to jedno była im chyba winna. – Za… Ech, wszystko.
– Za zdemolowanie części domu? Nie ma sprawy. Uwielbiam to robić. – Marco mrugnął do niej porozumiewawczo i tym razem prawie udało mu się ją rozbawić. – Layla nie byłaby zadowolona, gdyby ktoś zabił jej najlepszą przyjaciółkę, kiedy będę w okolicy. Albo gorzej.
– No tak, bo tylko ty możesz to robić. Jeden etatowy gwałciciel wystarczy – skomentował chłodno Rufus, nawet na wampira nie patrząc.
Lorena zesztywniała, słysząc ich wymianę zdań. Wiedziała, co takiego spotkała Laylę i jaki był Marco, ale łatwo było o tym zapomnieć, skoro uratował jej życie. Zwłaszcza teraz nie chciała o tym myśleć.
– A co z Laylą? – zapytała, udając, że nie słyszała komentarza Rufusa. – Słyszałam, że…
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Rufus bez wątpienia miałby ją na sumieniu.
– Nie będziemy rozmawiać o Layli – uciął stanowczo. – W zasadzie sądzę, że powinniśmy się zbierać. Przynajmniej ja, jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko.
– Nie… – Zmarszczyła brwi. Cholera, co z nimi było nie tak? – Tak czy inaczej, dzięki.
Objęła się ramionami i lekko odsunęła, porażona bijącą od Rufusa niechęcią. Wiedziała, że w większości miało to związek z walką i tym, jak bardzo Dean wytrącił go z równowagi, ale to i tak wydawało się przerażające.
Kiedy się ruszyła, nogi w końcu odmówiły jej posłuszeństwa i zatoczyła się, wpadając plecami na ścianę. Jęknęła, ale jednocześnie poczuła ulgę, uświadamiając sobie, że nareszcie czuje konstrukcje pod plecami, dokładnie tak, jak od samego początku powinno być. Och, tak!, pomyślała, ale entuzjazm minął równie nagle, co się pojawił, kiedy przypadkiem potrąciła stopą coś chłodnego i nieregularnego, przypominającego wyjątkowo twardą grudkę lodu.
Krzyknęła i kopnęła ją, odrzucając od siebie ze wstrętem i starając się nie myśleć o tym, co tak naprawdę dotykało jej skóry.
– Zabierz to stąd! Idźcie sobie, jeśli chcecie, ale przynajmniej… – Pokręciła głową, coraz bardziej roztrzęsiona. – Proszę. Po prostu…
– Och, fakt – zreflektował się Marco. – Będziesz miała coś przeciwko, jeśli… Hm, ostatecznie się tego pozbędę? – zapytał, dyskretnie muskając palcami kieszeń, w której znajdowała się zapalniczka.
– Nie. Ale nie tutaj! – Nie sądziła, żeby zamierzał urządzić ognisko w jej przedpokoju, ale wolała nie ryzykować. – Nie tutaj…
Marco skinął głową. Rufus wycofał się już chwilę wcześniej, niezainteresowany, ale nie miała do niego pretensji, czując swego rodzaju ulgę z powodu tego, że zdecydował się wyjść.
Nie minęła minuta, jak ostatecznie została sama. Drzwi były zniszczone, a dookoła panował chaos, ale to nie miało żadnego znaczenia, bo nawet gdyby mogła się zamknąć, nawet najlepsze zamki nie byłby w stanie ochronić ją przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Stała samotnie, obejmując się ramionami i bezradnie rozglądając dookoła, otoczona odłamkami drewna, szkła oraz innymi bliżej nieokreślonymi rzeczami, które nie nadawały się do użytku. Nie wyobrażała sobie sprzątania ani niczego sensownego, co mogłaby zrobić później, nie miała zresztą na to siły i ochoty.
W milczeniu schyliła się i ze sterty szkła wygrzebała zdjęcie swoje i Angela. Pokaleczyła sobie przy tym palce, ale nie dbała o to i praktycznie nie czuła bólu. Boże…, pomyślała po raz wtóry i niczym w transie skierowała się w stronę salony. Kanapa, gdzie dopiero co obściskiwała się z Deanem napawała ją obrzydzeniem, ale i tak ostatecznie opadła na nią, kuląc się i przyciskając do piersi nieco wyniszczoną fotografię
Strach, zmęczenie i wspomnienie Angela ukołysały ją do snu.

1 komentarz:

  1. Uf, dobrze że nikomu nic złego się nie stało :)

    Szkoda że Dean uciekł Rufusowi :( Było by po gadzie a teraz sobie jeszcze będzie jeszcze hasać z domu do domu człowieka aż czegoś nie wymyśli.

    Kurcze, co jest Lorenie? Bo takie przenikanie przez przedmioty to nie jest normalne. To jakiś dar?

    Rozdział cudowny, czekam na nn
    Pozdrawiam

    Lila

    Ps.: Tęsknie za Alessią... Kiedy będzie rozdział z jej udziałem? :)

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa