
Layla
Przebudzenie
było nagle i nieprzyjemne. W jednej chwili odzyskała przytomność, ale
chociaż wszystko w niej rwało się do tego, żeby poderwać się do pozycji
siedzącej, nie zrobiła tego – i to nie tyle, że nie chciała, ale przede
wszystkim dlatego, że ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Czuła się otępiała,
zmęczona i tak oszołomiona, że przez kilka chwil miała nawet wątpliwości
co do tego, jak się nazywa, nie wspominając o próbach przypomnienia sobie,
dlaczego w ogóle była takim stanie i co stało się wcześniej.
Otępienie było chwilowe i prawe natychmiast jej umysł
zaatakowała cała mieszanka różnorodnych emocji, wspomnień i zamazanych
obrazów, które z pewnym trudem złożyła w całość. Pamiętała
laboratorium i Rufusa, i… I krew. Bardzo dużo krwi, która…
O bogini…, pomyślała i ledwo
powstrzymała jęk frustracji. Jednak się stało. Rufus tracił kontrolę i ją
ukąsił, a później…
Nie, to nie było tak. Wspomnienia wciąż mieszały się ze
sobą, utrudniając przypomnienie sobie tego, co było najważniejsze, ale jakoś
zdołała zapanować nad tym całym chaosem i uporządkować to, co było
najważniejsze. Nie przypominała sobie ugryzienia, poza tym podświadomie zdawała
sobie sprawę z tego, że Rufus by tego nie zrobił – a przynajmniej nie
tym razem.
A potem sobie przypomniała i poczuła się tak, jakby
coś rozrywało ja na kawałki.
Gwałtownie nabrała powietrza do płuc, wręcz się z nim
krztusząc, co zdołało powstrzymać ją od rozdzierającego krzyku, który narastał
gdzieś w głębi jej gardła. Nie była pewna jakim cudem, ale znalazła w sobie
dość siły, żeby poderwać się do pozycji siedzącej, prostując niczym struna.
Wszystko na moment zawirowało, zaraz jednak zawroty minęły, a zamazane
plamy, które widziała, nabrały kształtów i ostrości. Nie była pewna, gdzie
właściwie się znajduje, ale wszechogarniająca, raniąca oczy biel oraz
charakterystyczny, sterylny zapach, wydawały się jednoznaczne i sensowne.
– Hej, hej… Tylko mi tego nie rób. – Spodziewała się wielu
rzeczy, ale na pewno nie usłyszeć głos Theo tak blisko siebie. Wzdrygnęła się i spojrzała
na wampira okrągłymi ze strachu i zdumienia oczami. – Obudziłaś się.
Obudziła… To też miało sens, a jednak nie chciała go
przyjąć do świadomości, tak jak i wielu innych rzeczy, które wiedziała,
chociaż nie potrafiła w pełni zrozumieć; tak po prostu zaakceptować. Jakaś
jej cząstka chciała śnić, nawet jeśli to miałoby się okazać koszmarem z którego
w każdej chwili mogłaby się wyrwać.
– Gdzie…? – zaczęła, po czym zrezygnowała; jej głos i tak
brzmiał na tyle marnie, że gdyby nie miała do czynienia z wampirem, Theo
najprawdopodobniej by jej nie zrozumiał.
Miała dziesiątki pytań, ale żadnego z nich nie zadała,
nie tyle z powodu tego, że żadne nie wydawało jej się dość dobre albo nie
potrafiła ocenić, które jest najważniejsze. Wszystkie były – mniej lub
bardziej, ale jednak – problem jednak leżał w tym, że nie była pewna, czy
chce uzyskać odpowiedzi. Niektóre mogłyby być… Cóż, nie była pewna, ale z jakiegoś
powodu była gotowa zrobić wszystko, byleby ich uniknąć.
Theo spróbował zwrócić jej uwagę, ale Layla nie była nim
zainteresowana. Błyskawicznie rozejrzała się dookoła, czując, że się trzęsie i że
jest jej niedobrze. Nie miała czym wymiotować, wątpiła zresztą, żeby poczuła
się dzięki temu lepiej, nawet gdyby znalazła miejsce lepsze od szpitalnego
łóżka na którym leżała. Teraz już była pewna, gdzie się znajduje i to nie
tylko dlatego, że pośpiesznie, ale przy tym dokładnie rozejrzała się dookoła,
mimowolnie zwracając uwagę na prostotę pomieszczenia. Widywała te sale, bo czasami
z Kristin z różnych powodów pojawiały się w szpitalu, ale tym
razem wyjątkowo nie była tutaj z własnej woli. W zasadzie sama nie
była pewna, jak i dlaczego się tutaj znalazła.
Zacisnęła palce na krawędzi kołdry i prawie bezwiednie
podciągnęła ją aż pod samą szyję, naiwnie wierząc w to, że ciągłe deszcze
wcale nie są spowodowane nadmiarem emocji, ale chłodem. Poczuła nieprzyjemne
ciągnięcie w ręce, a kiedy spojrzała na nią z lekkim
roztargnieniem, przekonała się, że jest podłączona do kroplówki.
– Gdzie jest Rufus? – zapytała w końcu i zabrzmiało
to lepiej niż mogłaby się tego spodziewać. Podejrzewała, że jest w szoku
albo ktoś oszołomił ją czymś, kiedy była nieprzytomna – bacząc na obecność igły
i rurki, było to bardzo prawdopodobne.
– Pewnie zaraz przyjdzie – zapewnił wymijająco Theo. Cóż,
to nie była do końca odpowiedź na jej pytanie, ale postanowiła tego nie
komentować. – A ty… Jak się czujesz?
– Fantastycznie – żachnęła się, nie szczędząc sobie
sarkazmu. Sądziła, że go rozbawi albo przynajmniej rozdrażni, jednak nawet nie
wywrócił oczami. Nic, tylko… Po prostu się na nią patrzył. I to w sposób,
w którym przez ułamek sekundy doszukała się czegoś niezrozumiałego, jakby
troski albo obawy, chociaż zapanował nad sobą zbyt szybko, żeby zyskała
pewność. – No dobra, co się stało? Coś jest nie tak, jeśli oczywiście pominąć
fakt, że tutaj jestem?
Theo spojrzał na nią dziwnie i tym razem w jego
oczach dostrzegła coś na kształt paniki, jakby ledwo powstrzymywał się przed
zerwaniem się z miejsca i ucieczką, byleby nie musieć prowadzić z nią
tej rozmowy. To jeszcze bardziej ją zaniepokoiło, pobudzając już i tak
otępiały umysł do współpracy. Gdzieś we wspomnieniach znowu wychwyciła zamazane
obrazy Rufusa – tego, że ją łapał; że coś do niej mówił, a ona…
Ona…
– Czy wy odurzyliście mnie lekami? – zapytała poirytowana,
chwytając się za głowę i energicznie pocierając skronie, jakby to w jakikolwiek
mogło pomóc w pozbyciu się tej irytującej przesłony, która czyniła
wszystkie jej wspomnienia pomieszanymi i zamazanymi.
– Nie… No dobrze, może trochę – przyznał Theo, po czym
spojrzał na nią błagalnie. – Serio, wydaje mi się, że powinnaś poczekać na
Rufusa albo…
– Theo, do cholery! – przerwała mu, nagle sfrustrowana i przerażona.
Taka mieszanka nigdy nie była dobra, co wydawało się potwierdzać uczucie
ciepła, które w jednej chwili rozeszło się po całym jej ciele. Ogień jak
zwykle reagował na jej zmienne nastroje, gotów pojawić się w każdej
chwili, gdyby go potrzebowała. – Ja jestem w ciąży! Nawet jeśli to nie
były duże dawki i teoretycznie nie powinni być szkodliwe, nie możecie… – zaczęła,
a potem nagle zabrakło jej tchu, kiedy wszystko zaczęło nabierać sensu.
Obie jej dłonie machinalnie powędrowały w stronę
brzucha, co wydało się tak naturalnym gestem, że aż zdziwiła się, że nie
zrobiła tego wcześnie. Usłyszała ciche westchnienie Theo i przez ułamek
sekundy sądziła, że wampir jednak nie wytrzyma i spróbuje ją powstrzymać,
ale tego nie zrobił. Po prostu tam siedział, obserwując w milczeniu, jak
przesuwa dłonią po swoim obolałym, płaskim brzuchu, a prawda
uderza w nią z siłą pędzącego huraganu.
Nie, pomyślała i ta
myśl wydała się dziwnie znajoma, jakby już kiedyś to robiła, jakby… wiedziała.
Chciała wypowiedzieć ją na głos, ale w zamian wyrwał jej się cichy jęk, a potem
szloch. Wciąż była jak otępiała, chociaż wątpiła, żeby to miało jakikolwiek
związek z lekami, które mogła dostać. Wątpiła, żeby cokolwiek pomogło,
nawet gdyby sama w jakiś sposób spróbowała znieczulić się do tego stopnia,
żeby nie być w stanie myśleć. W tamtym momencie wszystko stało się aż
nazbyt wyraźne i oczywiste, a próba odsunięcia od siebie oczywistych
faktów, była porównywalna do bezsensownych kłamstw, w które nie była w stanie
uwierzyć – po prostu nie mogła, chociaż to bolał, bolało tak bardzo…
Pusta. Czuła się pusta, a przynajmniej to uczucie
poraziło ją w pierwszej chwili, kiedy otępienie nieznacznie ustąpiło.
Miała wrażenie, że coś narasta w jej piersi, pragnąc wyrwać się na
zewnątrz – chociaż naprawdę pusta, czuła się tak, jakby za moment miała
eksplodować – a jednak wciąż trwała w miejscu, jakimś cudem wciąż
będąc w całości.
Po prostu… pusta.
– Laylo – zaczął nieco rozgorączkowanym tonem Theo, nagle
wyrzucając z siebie słowa w zawrotnym tempie, niczym katarynka. –
Laylo, posłuchaj… Och, tak bardzo mi przykro. Rufus wparował tutaj z tobą
na rękach, nawet nie wiesz jak bardzo… – Pokręcił głową, jakby nie będąc w stanie
znaleźć odpowiednich słów. – Szlag, nigdy nie widziałem go w takim stanie,
a dobrze wiesz, że oboje przeżyliśmy sporo. Warczał na nas wszystkich,
miotał się i właściwie nie chciał niczego, prócz tego, żebyśmy dali mu
robić swoje, ale… – Zamilkła na moment, jakby oczekując, że sama dopowie sobie
resztę. Spojrzała na niego tępo, nawet nie próbując udawać, że chce albo
przynajmniej próbuje zrozumieć. – Tak dużo krwi… Ale on próbował. Niebo wie, że
próbował.
Próbował…
Nic więcej, tylko próbował. To jedno słowo, i jeszcze
„przykro” – kolejne bezwartościowe słowo pomiędzy bezsensownymi wyjaśnieniami,
które pewnie miały sprawić, żeby poczuła się lepiej. Nie pomagały, wręcz
przeciwnie; miała wrażenie, że kolejne wypowiadane przez Theo zapewnienia – ten
drżący, rozemocjonowany głos – prześlizgują się przez jej umysł, nie
pozostawiając w nim nawet śladu. Wręcz irytowały, przypominając irytujące
brzęczenie albo inny dźwięk, który doprowadzał ją do szaleństwa, sprawiając, że
nie marzyła już o niczym innym, a jedynie o możliwości
zasłonięcia uszu dłońmi oraz o tym, żeby zacząć krzyczeć.
Wciąż była otępiała, ale coś podpowiadało jej, że ten stan
nie będzie trwał długo – i że wkrótce się skończy. A kiedy to się
stanie, wszystko ostatecznie miało stać się prawdziwe; teraz nie do końca
pojmowała, chociaż jakaś cząstka jej była świadoma i to ta wiedza była
źródłem pulsującego bólu, który towarzyszył rozpadaniu się jej serca na drobne
kawałeczki. Bolało chyba bardziej niż wtedy, kiedy ucierpiała podczas walki z wilkołakami,
a kość udowa pękła w taki sposób, że aż przebiła się na drugą stronę.
Teraz nie krwawiła ani nie była ranna – nie w widoczny sposób, ale różnica
i tak była porażająca, zupełnie jak samo doświadczenie.
Jej dziecko. Jej kochane, nienarodzone dziecko…
Jednak zdobyła się na to, żeby zacząć krzyczeć, chociaż
wszystko w zasadzie sprowadzało się do zdławionego, przeszywającego
wrzasku, który urwał się nagle, kiedy coś ścisnęło ją w gardle, skracając
oddech. Zgięła się w pół, przyciskając obie dłonie do piersi i wciąż
czując się w sposób, którego nie potrafiła opisać słowami. To było niczym
rozpadanie się na kawałeczki, powolne i bolesne, a przy tym bolesne w ten
najbardziej złożony sposób, którego nigdy nie zaznała – i to nawet wtedy,
gdy była świadkiem śmierci Isabeau.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, a do środka wpadły
więcej niż jedna osoba. Tylko tyle zarejestrowała nieznośnie wyostrzonymi
zmysłami, więc instynktownie podniosła głowę, mając naiwną nadzieję, że jedną z nich
będzie Rufus, ale i tym razem czekało ją rozczarowanie.
To byli Carlisle i Esme, którzy na ułamek sekundy
zastygli w bezruchu, próbując ocenić sytuację i szybko wyciągając
wnioski – szokująco poprawne na dodatek.
– Powiedziałeś jej – domyślił się Carlisle. Jego głos był
łagodny, ale zachowanie stoickiego spokoju tym razem okazało się niemożliwe.
– Nie jestem sadystą. Sama się zorientowała. – Theo
ostrożnie wycofał się w stronę wyjścia, nawet nie próbując udawać, że ich
przybycie nie przyniosło mu ulgi. – Nie ja powinienem to zrobić, ale… – Wzruszył
ramionami, dochodząc do wniosku, że użalanie się nad sobą raczej nic nie da.
Esme zignorowała jego oraz swojego męża, bez chwili wahania
pokonując odległość dzielącą ją od łóżka. Materac łóżka nieznacznie ugiął się
pod jej ciężarem, a Layla z lekką dezorientacją uprzytomniła sobie,
że płacze i drży, kiedy tylko znalazła się w zimnych, ale przy tym
niezwykle ostrożnych ramionach wampirzycy.
– Och, kochanie… – usłyszała tuż przy swoim uchu. Chociaż w pierwszym
odruchu pragnęła się odsunąć albo jakkolwiek inaczej uciec od współczucia i kolejnych
z założenia pocieszających słów, coś w tonie Esme ja powstrzymało.
Zwłaszcza, że kobieta nie dodała niczego więcej – jedynie
te dwa słowa, w zasadzie wyrażające wszystko. Layla przez jeszcze kilka
sekund trwała w absolutnym bezruchu, niczym marmurowy posąg, który nie
jest zdolny do okazywania jakichkolwiek emocji. Ona wiedziała, dotarło
do niej z opóźnieniem. Kto jak kto, ale Esme na pewno…
Coś w niej pękło, a potem po prostu wpadła w ramiona
wampirzycy, dając upust całej swojej frustracji i bólowi, które odczuwała.
Zaczęła szlochać i to na swój sposób było dobre, nawet jeśli nie było w stanie
ukoić jej nerwów albo chociaż nieznacznie złagodzić nie mający fizycznej
przyczyny ból, który wydawał się rozrywać ją do środka. Esme objęła ją mocniej,
kołysząc lekko, ale nie mówiąc przy tym ani słowa, co również wydawało się
odpowiednie. Od wampirzycy emitował ból – szczery, równie prawdziwy, chociaż
będący zaledwie echem przeszłości, nie dorównywającym w swej intensywności
stracie Layli – i to w jakiś pokrętny, przerażający sposób wydawało
się je łączyć. Teraz obie rozumiały.
– Tylko mi nie mów… Proszę, nie mów… Nie mów, że jest ci
przykro… – poprosiła cicho, mając pewne problemy ze złapaniem oddechu i sformułowaniem
poszczególnych słow. – Proszę…
– Nie powiem – zapewniła natychmiast Esme. Layla nie
widziała jej twarzy, ale potrafiła sobie wyobrazić jej wyraz, również oczy –
oczy, które bez wątpienia były suche. – To za mało. Zdecydowanie za mało…
Cóż, miała rację – to było zbyt mało.
Dźwięk trzaskających drzwi dochodził jakby z oddali, z trudem
wdzierając się do jej podświadomości. Pomyślała, że to Theo jednak skapitulował
i wyszedł, byleby tylko nie musieć dalej uczestniczyć w jej osobistej
tragedii. Nie miała mu tego za złe, a nawet jeśli, chyba mimo wszystko
wolała, żeby nie brał w tym udziału. Gdyby miała wybór, wykluczyłaby z tego
wszystkich, nawet jeśli jakaś cząstka niej zdawała sobie sprawę z tego, że
samotność jest najgorszym, co mogłaby w tym momencie zadecydować.
Minęła dłuższa chwila, zanim zorientowała się, że jednak
pomyliła się, co do wyjścia Theo. Kiedy doszedł ją znajomy, charakterystyczny
zapach, jej ciałem wstrząsnął nagły dreszcz, a już w następnej
sekundzie wyprostowała się, pośpiesznie wyswobadzając z objęć Esme.
Rufus wyglądał, jakby w ciągu kilku godzin przeżył
przynajmniej ćwierć wieku. Chociaż wydawało się to niemożliwe, skórę miał
jeszcze bledszą niż zwykle, co w zestawieniu z podkrążonymi oczami i zmierzwionymi
włosami, czyniło go dziwnie kruchym i bezbronnym. Miała wrażenie, że
jedynie adrenalina pozwala mu utrzymać się na nogach, co zmusiło ją do
zastanowienia się, która może być teraz godzina. Co prawda okna w pokoju
były zasłonięte, ale była skłonna zgadywać, że świt był kwestią czasu, może
nawet minut.
Czekoladowe oczy wampira wydawały się niemal czarne, ale
nic poza tym. Widziała, że kurczowo zaciska dłonie w pięści i pewnie w innym
wypadku zrobiłoby jej się go żal, ale tym razem nie poczuła niczego. Wpatrywał
się w nią – dokładnie tak samo, jak ona w niego – a jego oczy
były puste, zimne i niezwykle poważne.
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie
zrezygnował. Z jakiegoś powodu ta przejmująca cisza była gorsza niż
cokolwiek innego, zwłaszcza, że od niego jednego chciała, żeby się odezwał –
powiedział cokolwiek, nawet jeśli miałoby nie mieć sensu.
– Nie patrz na mnie w ten sposób – wyszeptała. Ich
oczy na ułamek sekundy się spotkały, ale ostatecznie to ona jako pierwsza
odwróciła wzrok. – Nie patrz na mnie… – Pokręciła głową; sama nie była pewna,
co takiego w tym momencie chciała powiedzieć.
Rufus zadrżał, po czym zrobił ostrożny krok w jej
stronę.
– Laylo… Przepraszam cię.
I tyle – na nic więcej nie było go stać.
Właśnie wtedy po raz kolejny poczuła gniew, tak żywy i intensywny,
że wydawał się wręcz materialny. Otępienie ostatecznie zniknęło, wyparte przez
ten palący gniew, będący niczym żywy organizm, który nagle przejął nad nią
kontrolę. Wraz z nim pojawiła się paląca gorycz, będąca niczym najgorsza
trucizna, która wypełniła jej żyły, powoli infekując całe ciało.
– Ostrzegałeś mnie – powiedziała cicho. Głos wciąż jej
drżał, ale z jakiegoś powodu byłą w stanie nad nim zapanować. –
Powiedziałeś, że to może się stać.
– Owszem. – Płaskie słowa, bez modulacji. Po prostu
stwierdzał fakty, tak jak czasami formułował wnioski na podstawie swoich
eksperymentów. – Ale ty… I ja naprawdę myślałem, że wszystko jest w porządku.
Było. – Brzmiał tak, jakby sam nie do końca wierzył w to, co mówił.
Zamknęła oczy, koncentrując się na oddychaniu. Próbowała
nad sobą panować – nad ciałem, drżeniem mięśni i narastającym w piersiach
szlochem – ale nie była w stanie.
Zerwała się z łóżka tak nagle, że sama również poczuła
się zaskoczona. Ktoś – chyba Esme – spróbował zaprotestować, ale Layla nawet
nie zwróciła na nią uwagi. Poczuła zawroty głowy, a po chwili również
szarpnięcie w ramieniu, kiedy rurka od kroplówki niebezpiecznie się
naprężyła, to jednak dodatkowo ja zirytowało. Bez zastanowienia zamachnęła się z całej
siły, tak mocno, że wyrwała igłę, a metalowy stojak z zawieszonym na
nim woreczkiem poderwał się z miejsca, przeleciał przez pokój i z hukiem
uderzył w przeciwległą ścianę, zaledwie o kilka centymetrów mijając
Rufusa.
Wampir nawet nie zadał sobie trudu, żeby dla bezpieczeństwa
się odsunąć, wciąż stojąc w miejscu i wpatrując się w nią tymi
swoimi ciemnymi oczami; wzrokiem wypranym z jakichkolwiek emocji. Wyglądał
jakby nic nie czuł i to w jakiś sposób wydawało się do niego pasować,
nawet jeśli nie chciała patrzeć na niego jak na bezduszną, pozbawioną skrupułów
istotę, którą stawał się w przypływach morderczego szału. Te najbardziej
skrajne emocje go przerażały i zwłaszcza teraz wydawał się robić wszystko,
byleby się przed nimi bronić.
Ona nie potrafiła.
Wpatrywała się w niego, szukając… Sama nie była pewna i to
najbardziej ją irytowało. Wraz z kolejnym drżącym, chrapliwym wdechem, pod
wpływem impulsu skoczyła w jego stronę, niczym rozjuszona kotka, pragnąca
pazurami rozszarpać gardło swojej ofiary. Ciszę rozdarł pełen szaleństwa,
urywany wrzask i z opóźnieniem uświadomiła sobie, że to ona
krzyczała. Z frustracją zamachnęła się, na oślep celując w twarz i klatkę
piersiową Rufusa, ale tym razem postanowił zareagować, bez trudu wykonując
kolejne uniki.
– Przestań… – Próbował być łagodny, jakoś do niej
przemówić, ale z jakiegoś powodu jego głos coraz bardziej prowokował ją do
ataku. Spróbowała raz jeszcze i nie minęła nawet sekunda, jak pochwycił
jej oba nadgarstki, unieruchamiając tak, że znalazła się w jego ramionach.
– Na litość bogini, przestań! – powtórzył, bo zaczęła się z nim szarpać i próbować
go kopnąć; cokolwiek, byleby poczuł się zraniony.
– Nie! – Nagle wybuchła śmiechem, całkiem pozbawionym
radości. Czuła się niemal szalona, ale nie dbała o to. – To twoja wina!
Twoja… – Znów zaczęła się szarpać, ale Rufus nie rozluźnił uścisku, trzymając
ją mocno i pewne, ale przy tym tak, żeby nie zrobić jej krzywdy. – Tobie
bez wątpienia było to na rękę…
Nie widziała jego twarzy, ale za to wyczuła, że drgnął
niespokojnie, zupełnie jakby jednak uderzyła go w twarz.
– O czym, do diabła, mówisz? – niemal warknął, w porę
jednak się opamiętał. Oddychał ciężko, tak, że jego słodki oddech raz po raz
muskał jej odsłonięty kark. – Laylo…
– Od początku byłeś przeciwny temu, żebym próbowała! Więc
proszę bardzo: możesz potwierdzić swoją teorie na temat tego, jak wielkie mamy
szanse na to, żeby mieć dzieci. Prawda jest taka, że… – Urwała, nagle znów
mając problem z wypowiadaniem poszczególnych słów. Z trudem łapała
oddech, ale prawie nie była tego świadoma. – Nie pomogłeś… Pewnie było ci nawet
na rękę to, że… że…
Jego ręce nagle zniknęły, tylko po to, żeby
bezceremonialnie pojawić się na jej ramionach. Chwycił ją mocno, obracając w swoją
stronę tak gwałtownie, że upadłaby, gdyby nie siła jego uścisku. Jego twarz
znalazła się zaledwie kilka centymetrów od jej własnej, zagniewana i blada,
co na moment ją zdezorientowało. Z niedowierzaniem uprzytomniła sobie, że
aż drżał z gniewu i to tak silnego, że momentalnie poczuła się w jego
obecności zagrożona.
– Na rękę? Co takiego jest mi na rękę? – syknął i nagle
coś się w nim zmieniło. Chłód jego spojrzenia zmroził ją dogłębnie,
sprawiając, że teraz praktycznie wisiała w jego ramionach, niezdolna do
jakiegokolwiek ruchu. – Na rękę jest mi to, że właśnie straciliśmy dziecko? Czy
może widok ciebie w takim stanie, takiej… – Pokręcił głową, odrzucając od
siebie jakąś myśl. – Tego się bałem. Sądzisz, że chcę patrzeć, jak raz za razem
tracisz cząstkę siebie? Chcę patrzeć, jak je chowasz, jedno za drugim, bo oboje zdajemy sobie sprawę z tego,
że prędzej czy później zapragniesz znowu spróbować? Laylo, ja cię znam,
pamiętasz? Wiem jak wiele już zniosłaś i dlatego ostrzegałem cię przed tym, co takiego może się stać. – Uścisk na jej
ramionach wzmógł się, absolutnie poza jego kontrolą, a Layla przez ułamek
sekundy była pewna, że za moment połamie jej kości. – Uważasz, że ja tego nie
chciałem, że nie chciałem ich ratować? Cóż, dla twojej wiadomości, moja droga Laylo – ciągnął, a w jego głosie było tak wiele
goryczy, że zabrzmiało to niemal jak kpina – gdy faktycznie mi nie zależało,
nie próbowałbym. Nawet nie kiwnąłbym palcem, pozwalając żebyś wykrwawiła się
tam, w laboratorium – w końcu i tak byś się obudziła, jako
wampir oczywiście. Ale ja tego nie zrobiłem, a wręcz starałem się zadbać o to,
żebyś w ogóle miała możliwość ponownego zajścia w ciążę, bo wiem, że
inaczej byś mi tego nie wybaczyła. Czy masz może coś jeszcze do dodania na
temat moich rzekomo złych intencji?
Nie sądziła nawet, że jej wybuch zrani go aż do tego
stopnia. Kiedy na nią patrzył, w jego oczach nie było niczego, co mogłaby
uznać za ludzkie. Wciąż zagniewany, odepchnął ją, kiedy tylko skończyła mówić i jedynie
niewielka siła, której użył, dała jej do zrozumienia, że był w stanie
przynajmniej w niewielkim stopniu nad sobą zapanować. Poleciała do tyłu,
niezdolna do utrzymania równowagi, lądując wprost na szpitalnym łóżku. Zaległa
na plecach, dysząc ciężko i starając się bezskutecznie wesprzeć na rękach i usiąść,
żeby móc na niego spojrzeć.
– Ja nie… Rufus! – zaoponowała, chcąc go zatrzymać, ale on
już wyszedł, poruszając się tak szybko, że nawet gdyby mogła, nie byłaby w stanie
go dogonić.
Zapadła cisza i to było gorsze nawet od krzyków. Serce
waliło jej jak szalone, zaś złapanie oddechu stało się nagle prawdziwym
wyzwaniem, którego nie była w stanie podjąć.
Odszedł. Zostawił ją…
Tak po prostu.
I to była jej wina.
Aj, nie bić! Na swoje usprawiedliwienie mam to, że tak miało być od początku - i że jak zwykle zamierzam namieszać.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i idę się schować,
Nessa.
Dobra. Niech Ci będzie. Kij bejsbolowy leży grzecznie w szafie. Możesz wychodzić z kryjówki :)
OdpowiedzUsuńWiesz, przykro mi mi z takiego obrotu sytuacji, no ale gdy przemyślałam całą tą sprawę to zdałam sobie sprawę że nie mam czym się tak przejmować :)
Wiele razy byłam zła że coś idzie nie tak, ale później wychodziło tak że to było dobre, bo nie było po prostu za nudno. Taka ciągła sielanka nie jest fajna i fajnie że u Ciebie jej niema, tylko są takie na zmianę: Szczęście później jakaś akcja lub nieoczekiwany zwrot sytuacji. :)
Rufusowi przykro się zrobiło nie? Lay trochę nie sprawiedliwie go osądziła, bo ja czuję że on też cieszył się z nadejścia dziecka, a że jeszcze go nie uratował to w ogóle... I Layla go dobiła. Ale pogodzą się prawda?
Cały rozdział podobał mi się bardzo, czekam jak na szpilkach na następny :***
Pozdrawia
Lila
Ech, wkurzylam sie bo blogspot zjada mi wszystkie komentarze -.-
OdpowiedzUsuńLayla przesadziła z tym swoim wysokiem w stronę Rufusa. I nic jej nie usprawiedliwia - nawet to, ze przed chwilą straciła dziecko. Lay chyba sobie nie zdała sprawy jak bardzo zraniła swoimi słowami Rufusa. Nie wydaje sie jej to logiczne, że gdyby mu nie zależało to by jej nie uratował? -.-
Przepraszam za krótki komentarz, ale wkurzona na blog spot nie umiem napisać nic więcej ;-;
weny :*